Skocz do zawartości

Fr@ntz

Redaktorzy
  • Postów

    2 634
  • oraz w archiwum

    6 528
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Reputacja Całkowita

506 Bardzo dobry (3/17)

Audiostereo

472

Bocznica

34

Metody kontaktu

  • Adres URL
    https://soundrebels.com

Informacje profilowe

  • Branża
    Prasa

Ostatnie wizyty

70 530 wyświetleń profilu

Osiągnięcia Fr@ntz

  1. Fr@ntz

    Devialet Gemini II

    Choć francuski Devialet ciężko zapracował na powszechną rozpoznawalność jako producent bezsprzecznie futurystycznych, lecz szalenie funkcjonalnych all’in’one-ów, oraz nie mniej ekstrawaganckich głośników aktywnych dedykowanych wymagającemu i ceniącemu niebanalność form odbiorcy, to warto mieć również świadomość, iż wzorem innych wytwórców niezbyt kieszonkowej elektroniki nie zapomniał o miłośnikach bardziej „spersonalizowanych” doznań nausznych. Mowa oczywiście o słuchawkach, które w swych katalogach mają już chyba wszyscy liczący się gracze. A Devialet się liczy, a zarazem i z nim liczyć muszą się inni, jednak o ile w designerskiej niszy stacjonarnego High-Endu, poza Bang & Olufsen, nie ma praktycznie z kim się „ścigać”, o tyle na rynku słuchawkowym konkurencja jest iście mordercza, więc aby utrzymać się na powierzchni trzeba naprawdę się postarać. Dlatego też z uzasadnionym zainteresowaniem i entuzjazmem przystaliśmy na propozycję Sieci Salonów Top HiFi & Video Design zapoznania się z możliwościami najnowszego dzieła francuskich mistrzów lutownicy, czyli dokanałowymi słuchawkami Devialet Gemini II. Jak to mówią nad Loarą „noblesse oblige”, czyli „szlachectwo zobowiązuje” i jest to chyba pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy w momencie otrzymania tytułowych słuchawek. Począwszy bowiem od dyskretnego, wykonanego z czarnego kartonu niewielkiego pudełeczka, poprzez metalizowany case, na samych „pchełkach” kończąc wszystko jest szalenie wysmakowane, eleganckie i jak stwierdziła moja progenitura „czuć pieniądz”. Jak się jednak okazuje przy kasie czeka nas nader miła niespodzianka, gdyż Devialet wycenił drugą generację swoich „bliźniaków” na zaskakująco akceptowalnym poziomie 1799 PLN, więc śmiało możemy uznać, iż ich wartość postrzegana znacząco przekracza widoczną na metce kwotę. Od strony technicznej mamy do czynienia z klasycznymi, wykorzystującymi powlekane tytanem 10mm drajwery true-wirelessami o 5h czasie pracy na jednym ładowaniu. Z pomocą etui czas ten wydłuża się do 22 godzin, co powinno starczyć nawet na weekendowy wypad za miasto, gdzie przyda się nie tylko zaimplementowany AWR – Active Wind Reduction, czyli eliminacja wpływu wiatru powodującego irytujące szumy i trzaski podczas słuchania i rozmów, lecz również potwierdzający wodo i kurzo odporność certyfikat IPX4. Producent zadbał również o zmagających się wielkomiejskimi realiami użytkowników wyposażając Gemini II w 40dB aktywną redukcję hałasu (Devialet Adaptive Noise Cancellation™) a złotouchych odbiorców ucieszy z pewnością wsparcie dla kodeka Qualcomm aptX. Pozostając jeszcze na chwilę przy technikaliach nie można zapomnieć o transmisji Bluetooth 5.2 z funkcją MultiPoint, czyli możliwości równoczesnego sparowania z dwoma źródłami dźwięku oraz oczywistej w dzisiejszych czasach obsłudze gestami. I tu pozwolę sobie przejść do dedykowanej aplikacji, z której to poziomu możemy owe gesty zdefiniować a co najważniejsze otrzymujemy dostęp do zarządzania wszystkimi ww. funkcjami oraz … fabrycznych presetów i „ręcznego” sześciopasmowego equalizera. Milusio. No i już na koniec kwestia natury ergonomicznej, czyli obecność na wyposażeniu silikonowych wkładek w czterech różnych rozmiarach – XS/S/M/L, więc problemów z dopasowaniem odpowiedniej rozmiarówki do własnych uszu nie przewiduję. A jak Devialet Gemini II grają? W telegraficznym skrócie szalenie dynamicznie, z rozmachem, potęgą i rozdzielczością, więc po prostu wybornie. Rozwijając powyższe superlatywy śmiem twierdzić, że francuskie pchełki mają zaskakująco dużo wspólnego z Bowers & Wilkins Pi7 S2 oferując podobny poziom wysycenia i namacalności. Nawet na tak mianstreamowym materiale jak „25” a-ha nie można było do czegokolwiek się przyczepić. Po prostu grała muzyka i to bez najmniejszych znamion plastikowości, na którą zazwyczaj cierpi nie do końca referencyjnie zrealizowany POP. Z kolei spełniający ww. kryteria materiał, jak daleko nie szukając „Our Roots Run Deep” Dominique Fils-Aimé wręcz porażał realizmem i wyrafinowaniem. Devialety nie miały najmniejszych problemów z prawidłowym odwzorowaniem zgodnej z rzeczywistością budowy sceny dźwiękowej z blisko podanym głębokim i zmysłowym wokalem Artystki, lekko cofniętym, acz gdy tego wymagała chwila ekspresyjnym (trąbka Hicha Khalfa) towarzyszącym jej instrumentarium, czy też przestrzennych i szeroko rozstawionych chórków. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż pomimo pozornego ascetyzmu i oszczędności form artystycznego wyrazu album ten w sposób niesamowicie bezwzględny obnaża niedoskonałości reprodukującego go systemu a tu wszystko nie tylko było na swoim miejscu, co wręcz nosiło znamiona High-Endu. Przesadzam? Bynajmniej, po prostu subiektywnie, bo subiektywnie, ale bazując na zdobytym doświadczeniu i dziesiątkach (jeśli nie setkach) przesłuchanych modeli, właśnie do takich konkluzji dochodzę. W dodatku utwierdziły mnie w tym przekonaniu sesje z repertuarem jeszcze bardziej problematycznym, czyli obfitującym w „animalne” krzyki i wrzaski ekstremalnym metalem spod znaku Sepultury („Roots”), gdzie Gemini II zamiast pójść na łatwiznę i zalać me uszy kakofonicznym jazgotem były w stanie oddać zarówno brutalną złożoność kompozycji, jak i podążać ich wcale nieoczywistą linią melodyczną nader umiejętnie łącząc miażdżącą czaszkę dynamikę z pozwalającą śledzić poszczególne partie instrumentalne rozdzielczością. Nie ma co się oszukiwać, tylko uczciwie trzeba przyznać, że Gemini II wyszły Devialetowi lepiej niż Telly’emu Savalasowi włosy. Grają dynamicznie, rozdzielczo i muzykalnie praktycznie dowolny repertuar. Są w stanie sprostać halnemu i tropikalnym ulewom a przy tym wyglądają, jakby kosztowały przynajmniej dwa razy tyle. Potrzebujecie jeszcze jakiejś rekomendacji by na własne uszy przekonać się co tak naprawdę potrafią tytułowe maluchy? Marcin Olszewski Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 1799 PLN Dane techniczne Zastosowane przetworniki: 10 mm z tytanową powłoką Pasmo przenoszenia (Hz): 5 Hz - 20 kHz Czułość (dB/V): 120 dB SPL Komunikacja: Bluetooth 5.2 z funkcją MultiPoint (możliwość sparowania z dwoma źródłami dźwięku); obsługa kodeków SBC, AAC i Qualcomm aptX Czas pracy: 5h (22h z etui) Stopień ochrony mechanicznej: IPX4 Waga: 6g każda słuchawka + 49g etui Silikonowe wkładki w czterech różnych rozmiarach – XS/S/M/L Dostępne wersje kolorystyczne: Matte Black, Iconic White, Opera de Paris
  2. Choć w kalendarzu uparcie króluje zima a część młodzieży szkolnej powoli kończy ferie, to aura najdelikatniej rzecz ujmując niespecjalnie sprzyja białemu szaleństwu. O ile jeszcze rodzime stoki ratują się armatkami, to już miłośnicy nieco cieńszej boazerii muszą obejść się smakiem, gdyż z powodu braku śniegu tegoroczny Bieg Piastów właśnie wypadł z kalendarza zimowych imprez masowych. Nie brakuje za to deszczu, więc jeśli tylko ktoś gdzieś się wypuścił i nie są to Alpy, bądź Dolomity, to śmiało można założyć, iż zamiast ładować baterie którąś z outdoorowych aktywności fizycznych dni upływają mu na melancholijnych obserwacjach zaokiennej pluchy. Ba, ufając meteorologom śmiało można uznać, że sytuacja poprawi się na tyle, by można było mówić o „białych świętach” najwcześniej na … Wielkanoc. Dość jednak tego marudzenia, gdyż parafrazując klasyka, nie taka słota straszna jak ją malują, gdyż z pomocą bezliku przenośnych odtwarzaczy, głośników i słuchawek z powodzeniem możemy nie tylko uprzyjemniać sobie błogie lenistwo ulubioną muzyką, lecz również nadrabiać zaległości … wydawnicze sięgając po audiobooki. I właśnie z nieprzebranego bogactwa ustrojstw, które bez większych problemów można zabrać ze sobą w podróż, dzięki uprzejmości Sieci Salonów Top HiFi & Video Design wyłuskaliśmy przeuroczy głośnik, choć patrząc na jego nader lichą posturę z powodzeniem można byłoby użyć zdrobnienia głośniczek, Bluetooth House of Marley Get Together 2 Mini. Jak doskonale na powyższych zdjęciach widać nasz dzisiejszy bohater rzeczywiście jest mini. Mierzy bowiem niespełna 20cm i może (o ile nie chodzimy w wyposażonych w kieszenie cargo bojówkach) w kieszeń go nie wciśniemy, to już do plecaka / torby zawsze włożyć/przypiąć go zdołamy. Będzie to o tyle łatwe, gdyż wraz z urządzeniem otrzymujemy solidną smycz i budzący nie mniejsze zaufanie przewód USB-C. I tu od razu uwaga natury użytkowej, gdyż HoMGT2M (House of Marley Get Together 2 Mini) co prawda dysponuje usytuowanym na plecach złączem USB-C, lecz służy ono jedynie ładowaniu. A co do ładowania, to „zatankowanie” do pełna zapewnia 15 godzin pracy. Wykonaną z bambusa płytę czołową zdobią dwa szerokopasmowe 2” drajwery a korpus chroni szara tkanina REWIND® uzyskana z materiałów pochodzących z recyklingu - 30% odzyskanej bawełny organicznej, 30% odzyskanych konopi i 40% przetworzonego PET. Z kolei plecy, nie licząc bambusowej nakładki na membranie biernej pokrywa powłoka z silikonu REGRIND® powstałego w wyniku odzysku i upcyklingu odpadów (wtórne przetwarzanie odpadów w mające na celu wytworzenie produktów o wyższej wartości niż surowce do nich użyte przy jednoczesnej minimalizacji zużycia energii elektrycznej i gazu, stawiając na techniki ręczne) poprocesowych i pokonsumenckich. Włącznik główny zlokalizowano na plecach a minimalistyczny, trzyprzyciskowy panel sterowania na płycie górnej. Tuż obok ulokowano otwór mikrofonu, dzięki czemu możemy używać Marleya w roli zestawu głośnomówiącego. Nic nie stoi również na przeszkodzie, by połączyć (sparować) kilka tytułowych głośniczków w większa grupę a tym samym znacząco zwiększyć ich siłę „rażenia”. Miłą i zarazem logiczną cechą naszego gościa jest wodo i kurzo odporność potwierdzona certyfikatem IP67, dzięki czemu bez obaw możemy nie przejmować się warunkami atmosferycznymi , czy też zabierać go na plażę/basen. Przechodząc do części poświęconej brzmieniu oczywistym jest, a przynajmniej takim być powinno, że czego jak czego ale stricte audiofilskich doznań po tytułowym głośniku oczekiwać nie należy. Jeśli zatem odpowiednio obniżymy poprzeczkę naszych oczekiwań i porównamy jego możliwości z podobnymi mu konstrukcjami, jak daleko nie szukając (w porządku alfabetycznym) Bang & Olufsen Beosound Explore , Dali Katch G2, Denon New Envaya, Loewe We. HEAR 2, Vifa Reykjavik bardzo szybko okaże się, że najmniejszy z rodziny Get Together głośniczek nie ma powodów do kompleksów. Nie dość, że gra zaskakująco dynamicznie i jak na swoją mikrą posturę głośno, to zachowuje również przyjemną uszom równowagę tonalną, czyli mówiąc wprost nie zabija nieprzyzwoicie podbitym wyższym basem, próbując udawać większego aniżeli jest w rzeczywistości. I tu od razu pozwolę sobie na kolejną obserwację opartą na czysto empirycznych doświadczeniach. Otóż choć gabaryty Marleya w sposób dość jednoznaczny predestynują go do roli desktopowego (nabiurkowego) reproduktora dźwięków wszelakich, to praktyka dowodzi, iż zdecydowanie lepiej słucha się go ze zdecydowanie większego (2-3m) dystansu, dzięki któremu jest on w stanie wygenerować coś na kształt namiastki sceny dźwiękowej. W dodatku w roli dostarczyciela treści zawartych w audiobookach HoMGT2M bez najmniejszych problemów był w stanie zapewnić wysokich lotów komunikatywność nawet w blisko 25 metrowym pokoju i to na całkiem cywilizowanych poziomach głośności. Jeśli zaś chodzi o preferowany repertuar, to z pewnością do tego grona możemy zaliczyć wszelakiej maści mainstreamowy POP oraz dość oszczędne pod względem aranżacyjnym przejawy twórczości osadzonej w jazzie i rocku. O ile bowiem Pet Shop Boys („Ultimate”) czy Drake („For All The Dogs”) nie stanowią dla Marleya przekraczającego jego możliwości wyzwania, to już „The agony flame” Takidy nieco uwierało kompresją i wypłaszczeniem. Pytanie tylko, czy sytuacja nie uległaby zauważalnej poprawie przy dokooptowaniu drugiej, bliźniaczej jednostki, gdyż przy obecnej promocji koszt zakupu parki HoMGT2M tylko nieznacznie przekracza regularną cenę pojedynczego egzemplarza. House of Marley Get Together 2 Mini to wierny towarzysz podróży i uprzyjemniacz czasu spędzanego nie tylko na wyjeździe, lecz również na pracy zdalnej. Świetnie sprawdza się w roli zestawu głośnomówiącego, „lektora” audiobooków i generatora dźwiękowego tła do codziennej krzątaniny. Jest mały, poręczny i przy tym świetnie (solidnie) wykonany, więc jeśli tylko nie macie w stosunku do niego iście high-endowych oczekiwań, to jego zakup i użytkowanie powinny sprawić Wam wiele radości. Marcin Olszewski Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 459 PLN (promocyjna); 799 PLN (regularna) Dane techniczne Moc: 2 x 10W Zastosowane przetworniki: 2 x 2” Komunikacja: Bluetooth 5.0 Czas pracy na baterii: do 15 godzin Odporność na wodę i kurz: stopień ochrony IP67 Zasilanie: USB-C Wymiary (S x W x G): 194 x 84 x 75 mm
  3. Kiedy w lipcu 2022 miałem okazję gościć u siebie Triangle Borea Active BR03 BT pomimo usilnych prób za bardzo nie miałem się o co do nich przyczepić. Pomijając nader atrakcyjny design i co tu dużo mówić świetne brzmienie nie omieszkałem również obcmokać wtenczas świetnej ergonomii i bogactwa dostępnych interfejsów. Ot klasyczny przykład skończonego i kompletnego projektu, który przez ładnych parę lat nie powinien się zestarzeć. Jak się jednak miało okazać tak tylko mi się zdawało, lecz wbrew pozorom owe „zdawanie” nie dotyczyło czy to brzmienia, czy aparycji a właśnie ergonomii, którą Francuzom udało się w tzw. międzyczasie jeszcze poprawić i co nieco dorzucić w gratisie. Nie wierzycie? No to zapraszam na spotkanie z dostarczonymi przez białostockie Rafko najnowszymi odsłonami BR03 tym razem w specyfikacji Connect. Jak widać na załączonych zdjęciach również w malowaniu Light Oak (jasny dąb) Triangle prezentują się nie mniej atrakcyjnie od wcześniej opisywanej opcji Oak Green, czyli takiego samego korpusu i mlecznego zamiast zielonego frontu, co pozwala tylko utwierdzić się w przekonaniu, że powiedzenie „Francja – elegancja” nic a nic nie straciło na aktualności. Nadal mamy do czynienia z dwudrożnymi, wentylowanymi „na plecach” układami podstawkowymi, w których rolę jednostki centralnej – oferującej wszelkie przyłącza i wbudowany, D-klasowy wzmacniacz o mocy 2 x 60W pełni prawa kolumna a lewa jest klasycznym, pasywnym monitorem. Wracając na chwilę do „centralki” i skupiając się na jej plecach ze zdziwieniem można odkryć, że jest lepiej i to znacznie lepiej niż w już i tak wielce uniwersalnych BR03 BT, bowiem zamiast pojedynczego / przełączanego pomiędzy liniowym a MM wejścia mamy dwie niezależne pary RCA plus oczywiście mini-jack aux i wspólne dla obu inkarnacji wyjście subwooferowe. Jednak prawdziwą rewolucję przeszła sekcja cyfrowa, która oprócz wejść optycznego i koakasjalnego może tym razem pochwalić się również interfejsami USB (dzięki układowi ESS 9018K2M akceptuje zarówno PCM 384kHz/32Bit, jak i DSD 256) i HDMI ARC (!!!). Jeśli dorzucimy do tego łączność bezprzewodową Bluetooth 5.0 wspierającą kodeki aptX, aptX HD i zapewniająca transmisję na poziomie 48kHz/24-bit, to nawet najbardziej marudnym jednostkom nie będzie dane się do czego przyczepić. Fronty to klasyczna powtórka z rozrywki, czyli pod magnetycznie montowanymi maskownicami znajdziemy spécialité de la maison – calową, jedwabną kopułkę z systemem EFS i charakterystycznym korektorem fazy, oraz 6,5” mid-woofer z masy celulozowej, który jak się miało okazać potrafił zdrowo łupnąć. Trzymając się faktów nie można również pominąć obecności niewielkiej diody informującej o połączeniu/statusie kolumn i zaskakująco rozbudowanego (na tle protoplasty) pilota zdalnego sterowania oferującego nie tylko podstawowe i oczywiste funkcje jak usypianie/wybudzanie, wybór źródła, czy regulację głośności, lecz również aktywację dedykowanej miłośnikom monstrualnego basiszcza opcji „boost”, oraz dostęp do zauważalnie mniej „dyskotekowej” equalizacji (regulacji wysokich i niskich tonów). W zestawie nie zabrakło również 3m przewodu głośnikowego o dość lichym przekroju oraz samoprzylepnych gumowych stópek odsprzęgających kolumny od podłoża i zapobiegających ich samoistnemu przesuwaniu po płaskich powierzchniach. Dlatego też „kabelek od lampki” lepiej pominąć przy wypakowywaniu, za to o nóżkach pamiętać warto, gdyż o ile jednostka główna swoją masę ma i całkiem szybko zakorzenia się we wskazanym miejscu, o tyle pasywny monitor, szczególnie przy cięższym okablowaniu może wykazywać tendencję do samowolnych wędrówek. A jak z brzmieniem BR03 Connect? Co najmniej … wybornie o ile tylko nie będziemy próbowali się z nimi zaprzyjaźnić w trybie z włączonym „boostem”. Czemu? Cóż, może z racji nieposiadania turladełka jednej z niemieckich marek z charakterystycznymi płucami na froncie, za to dysponując podobno całkiem długą szyją niespecjalnie gustuję w monotonnym dudnieniu a właśnie taka estetyka dominuje po aktywacji ww. „ulepszacza” i to niezależnie, czy na playliście znajduje się któreś z dzieł Monteverdiego, czy klubowe kompozycje Timbalanda. Dlatego pierwsze co zrobiłem i do czego gorąco Was zachęcam to dezaktywacja owej funkcji i zapomnienie o jej istnieniu a jeśli u kogoś liniowość przekazu wzbudzi jakiś trudny do zdefiniowania niedosyt, to wystarczy kilka kliknięć w equalizację i powód do kręcenia nosem powinien ulecieć w niepamięć. Jednak przynajmniej na początku polecam domyślny - możliwie purystyczny i pozbawiony jakichkolwiek zabiegów upiększających tryb pracy, bo mówiąc prosto z mostu jest on najbliższy prawdzie i temu, co zawarte jest w materiale źródłowym. Nie brakuje mu absolutnie niczego – ani dźwięcznej i rozdzielczej góry, ani wysyconej, szalenie komunikatywnej średnicy, ani tym bardziej sprężystego i w zupełności satysfakcjonującego nawet w moich 24 metrach basu. Jest to również niezbity dowód na to, iż deklaracja producenta o dedykacji BR03 Connect do pomieszczeń o metrażu 15 -40 m² nie jest li tylko wyssaną z drugiej czystości palca bajką z mchu i paproci, lecz zaskakująco bliskim prawdy faktem. I to wcale nie dotyczy jakiegoś asekuranckiego plumkania, czy też gadających głów z TV, lecz repertuaru bezkompromisowego i szalenie wymagającego nawet od sporych podłogówek, czyli „Revelation” Saliva i „More than Just a Name” Infected Mushroom. Jak się jednak okazało nawet na takich łamańcach Triangle dziarsko kopały basem i z radością cięły powietrze ognistymi riffami nie żałując płuc na wyrykiwane partie wokalne. Skoro producent był tak miły i zaimplementował HDMI ARC, to oczywiście nie omieszkałem zweryfikować jego przydatności w warunkach bojowych i śmiem twierdzić, że przynajmniej w chwili obecnej nie ma na rynku soundbara, który za podobną do BR03 Connect cenę mógłby się chociaż do nich zbliżyć, zarówno pod względem rozpiętości reprodukowanego pasma, jak i generalnie klasy brzmienia. Podobnie sprawy mają się z wejściem USB, które nakarmione sygnałem z Lumina U2 Mini nader bezpardonowo pokazało, że może i obecny na pokładzie Bluetooth naprawdę daje radę, to jednak dedykowany transport, to zupełnie inna liga i jeśli tylko będziecie mieli taką możliwość z powodzeniem możecie tytułowe monitorki spinać z plikograjami ze zdecydowanie wyższej półki aniżeli wskazywałaby cena francuskich podstawkowców. No i masz babo placek. Skoro już Triangle Borea Active BR03 BT wzbudziły mój w pełni uzasadniony entuzjazm, to tytułowe BR03 Connect zasługują na same ochy i achy. I nie traktujcie tych superlatyw w ujęciu odbębniania pańszczyzny dla dostawcy obiektów do moich wybitnie subiektywnych epistoł, tylko szczerą rekomendację jedynie potwierdzającą ponadprzeciętną atrakcyjność tytułowych kolumn. W dodatku rekomendację, którą gorąco polecam samodzielnie zweryfikować we własnych czterech kątach. Marcin Olszewski Dystrybucja: Rafko Cena: 3 295 PLN / kpl. Dane techniczne: Skuteczność: 90 dB/W/m Pasmo przenoszenia: 47 Hz – 22 KHz (+/- 3 dB) Moc wbudowanego wzmacniacza: 2 x 60 W Impedancja: 8 Ω (min. 4,2 Ω) Zastosowane przetworniki - wysokotonowy: 1" kopułka jedwabna z systemem EFS - średnio-niskotonowy: 6,5" DAC: ESS 9018K2M Łączność bezprzewodowa: Bluetooth 5.0, aptX, aptX HD, aptX Low Latency, SBC, and AAC audio Wejścia: AUX mini-jack 3.5mm, optyczne Toslink, koaksjalne, USB-B, HDMI ARC, para RCA, para RCA (Phono MM) Wyjście: Subwoofer Wymiary (S x W x G): 206 x 360 x 314 mm Waga: 14,2 kg Dostępne wykończenia: Oak, Black, Green, Light Oak, Blue, Cream
  4. Fr@ntz

    Soundcore Liberty 4

    Skoro zimowe ferie trwają w najlepsze a podlegającej obowiązkowi szkolnemu dziatwie trudno spokojnie usiedzieć w domu oczywistym jest, iż wśród recenzowanych przez nas audiofilskich artefaktów nie mogło zabraknąć czegoś, co dałoby się wrzucić w kieszeń, by w chwili przerwy między szusami móc nakarmić spragnione muzyki uszy kojącymi dźwiękami. Jak się z łatwością możecie domyślić powyższe kryteria spełniają wszelakiej maści na/wokół i do-uszne słuchawki, przy czym właśnie te ostatnie, z racji swej zupełnie pomijalnej rozmiarówki i wagi, cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem. Dlatego też z radością przystaliśmy na propozycję stołecznego Horna, by rzucić tak okiem, jak i uchem na sukcesywnie przebijającą się do konsumenckiej świadomości markę Soundcore a dokładnie jej wielce intrygujący model Liberty 4. Jak widać na powyższych zdjęciach 4-ki prezentują się nad wyraz elegancko i aż chciałoby się powiedzieć … normalnie. Zaraz, zaraz, normalnie? A co w tym takiego niezwykłego? Cóż, wystarczy tylko prześledzić rynek konstrukcji dokanałowych, by zorientować się, że to, co pozornie powinno być oczywiste wcale takie nie jest, gdyż część wytwórców chcąc w jakiś sposób wyróżnić się na tle konkurencji niespecjalnie skupia się na dźwięku a większość przeznaczonych na projektowanie środków przeznacza na łapiące za oko projekty plastyczne i znane „twarze” mogące wypromować ich produkt. Czy tędy droga nie mi oceniać, niemniej jednak akurat tego typu wynalazki pozwalam sobie omijać szerokim łukiem. A Liberty 4 wyglądają po prostu jak klasyczne dokanałówki z jajopodobnym korpusem zakończonym z jednej strony wkładką douszną a z drugiej podłużnym „uchwytem” z umieszczonymi (programowalnymi!) sensorami pozwalającymi na obsługę gestami i co najważniejsze ułatwiającymi implementację słuchawek w uszach. O ile jednak pod względem designu same „pchełki” niczym specjalnym się nie wyróżniają, to już transportowo-ładowarkowe etui potrafi zaskoczyć. I to pozytywnie. Bowiem nie dość, że podczas ładowania i otwierania jego wnętrze jest podświetlane (świetny patent w nocy), to zamiast spodziewanego uchylanego w górę wieka jego pokrywę należy zsunąć z komory chroniącej słuchawki. I tu mała uwaga. Otóż początkowo byłem nieco sceptycznie nastawiony do takiego rozwiązania, gdyż na tle klasycznych „klapek” ta zsuwana wydawała się nazbyt delikatna. Niemniej jednak w trakcie kilkunastodniowego użytkowania nie tylko się do niej przyzwyczaiłem, co doceniłem jej walory ergonomiczne – nawet podczas noszenia w kieszeniach cargo w bojówkach nie było szans, by słuchawki samoistnie wysmyknęły się z case’a, co przy konwencjonalnych klapkach sporadycznie potrafiło mieć miejsce. Wracając jeszcze na chwilę do kwestii projektowych, a szczególnie dbałości o detale, w tym wartości postrzeganej, uczciwie trzeba przyznać, iż kartonowe – książkopodobne opakowanie w jakim dostarczane są Soundcore’y daje nam poczucie … luksusu. Dystyngowana czerń, mięsista faktura i pomysłowe a zarazem intuicyjne rozmieszczenie uchwytów na gumki (S, M1, M2, L), akcesoria i same słuchawki jasno dają do zrozumienia, że nie jest to dziełem przypadku. Śmiem wręcz twierdzić, że porównując opakowanie 4-ek nawet ze sporo droższą konkurencją można dojść do wniosku, i to jeszcze przed odsłuchem, że tytułowe pchełki nie tylko nie mają się czego wstydzić, co wręcz zawstydzają szlachetniej urodzonych sparingpartnerów. A jeśli chodzi o technikalia i zaimplementowane w Liberty 4 funkcje, to śmiem twierdzić, że jest lepiej niż dobrze. Po pierwsze, dzięki certyfikatowi IPX4 nie musimy specjalnie przejmować się warunkami atmosferycznymi w jakich przyjdzie nam Soundcore’ów używać. Po drugie pozwalają na jednoczesne połączenie z dwoma źródłami sygnału a po zainstalowaniu dedykowanej apki zyskujemy możliwość kustomizacji obsługujących je gestów i zaskakująco szerokiego wachlarza ustawień dźwięku od standardowej equalizacji, poprzez klasyczne ANC z trybem transparentności, po dokonywany na podstawie pomiarów indywidualny profil brzmieniowy i „Spatial Audio” z funkcją … śledzenia głowy. Jakby tego było mało, o ile korzystamy ze źródła pracującego pod kontrolą Androida co najmniej 8 generacji, to zyskujemy możliwość delektowania się urokami dedykowanego transmisji plików wysokiej rozdzielczości kodeka LDAC. Do tego dochodzi zakładka Wellness z pomiarem pracy serca i poziomu stresu, czyli funkcjami doskonale znanymi posiadaczom smartwatchy. Sporo tego, nieprawdaż? Z kolei wewnątrz każdej słuchawki siedzi zestaw koaksjalnych przetworników (6mm + 9.2mm) a po umieszczeniu 4-ek w etui można ładować je zarówno konwencjonalnie – poprzez port USB C, jak i indukcyjnie. Zamontowane w nich 73mAh akumulatorki starczają mniej więcej na 9h pracy bez ANC i pozostałych wodotrysków i 7 h z włączonymi funkcjami, z kolei case wydłuża ich żywotność odpowiednio do 28 i 24h. A jak Soundcore Liberty 4 grają? Na początek odpowiedź dla niecierpliwych i niespecjalnie zainteresowanych moimi wynurzeniami - jak na dokanałówki za niecałe 600PLN wybornie. Ba, tak w towarzystwie do tysiąca też nie mają się czego wstydzić. Znaczy się jest na tyle dobrze, że można je brać w ciemno i cieszyć się świetnym dźwiękiem i ww. funkcjami. A teraz dłuższa wersja. Otóż nawet na ustawieniach fabrycznych Libety 4 oferują przyjemne, głębokie brzmienie z sugestywnie dopaloną średnicą, dźwięczną górą i nisko schodzącym, mięsistym dołem. Sytuacja ulega dalszej poprawie po ich kalibracji pod konkretne ucho i szybkie porównanie własnego i fabrycznego profilu pokazuje, że producent postawił na zdrowy rozsądek woląc dać czegoś mniej aniżeli przedobrzyć, za co należą mu się szczere podziękowania, bo nic tak nie zniechęca jak przewalony dół, bądź przyprawiająca o pękanie szkliwa góra. A tak startujemy od neutralnego poziomu zero i już według własnego widzimisię profilujemy finalne brzmienie. Warto w tym momencie również wspomnieć, iż w standardowych warunkach miejskiej dżungli, poruszaniu się komunikacją miejską, czy podczas prób odcięcia się od gwaru galerii handlowych ANC sprawdzało się na tyle dobrze, że ani razu nie musiałem zwiększać głośności do poziomów mogących uchodzić za mocno destrukcyjne. Świetnie brzmiał na nich zarówno mainstreamowy pop-rock („Can we start over?” Charlotte Sands / „A Place To Be” Christel Alsos), jak i zdecydowanie bardziej wyrafinowane, acz nadal lekkostrawne folk-rockowe „Lioness” Siverta Høyema i „Vogts Villa” Mortena Harketa, gdzie odpowiednie dopalenie wolaku z jednoczesną troską o rozdzielczość dalszych planów dawało nie tylko świetne wrażenie namacalności, co i bezproblemowy wgląd w tkankę nagrania. Na nieco bardziej syntetycznym i obfitującym w iście infradźwiękowe pomruki wsadzie w stylu „Unity” Ganja White Night do głosu doszła delikatna maniera Soundcore’ów do stawiania bardziej na wolumen i rozmach aniżeli różnicowanie, ale aby to zauważyć trzeba było mieć na podorędziu znacznie wyższej klasy, zazwyczaj armaturowe, dokanałówki, więc wspominam o tym jedynie z kronikarskiego obowiązku, aniżeli czy to z podobno wrodzonej złośliwości, czy faktycznej ułomności tytułowych konstrukcji. Niemniej jednak miłośnicy chrupkości i ostrych jak brzytwa Golarza Filipa krawędzi powinni przed zakupem profilaktycznie rzucić uchem i ocenić, czy taki sposób prezentacji wpisuje się w ich gusta. W ramach podsumowania pozwolę sobie uznać Soundcore Liberty 4 za nie dość, że niezwykle korzystnie wycenione, co oferujące nadspodziewanie wysokiej klasy brzmienie słuchawki zdolne zadowolić naprawdę szerokie grono nabywców. Tak jak wspomniałem, o ile miłośnicy wszelakiej maści klinicznych sterylności powinni przed zakupem choć niezobowiązująco przesłuchać na nich kilka swoich ulubionych utworów, to pozostała część potencjalnej klienteli może się na nie decydować niemalże w ciemno. Wynika to z faktu, że jeśli tylko na ustawieniach fabrycznych jakiś podzakres, bądź składowa wchodząca w skład większej całości niekoniecznie spełnia Wasze oczekiwania to dosłownie kilkoma kliknięciami można ją do owych dostosować i cieszyć się dźwiękiem szytym dosłownie na miarę. Jak się zatem domyślacie polecam Liberty 4 z czystym sumieniem zastanawiając się zarazem, czemu konkurencja za nieraz dwukrotność kwoty oczekiwanej za Soundcore’y nie potrafi /nie chce zaoferować równie kompletnego i świetnie wykonanego produktu. Marcin Olszewski Dystrybucja: Horn Cena: 589 PLN Dane techniczne Sygnał wejściowy: 5 V 1 A Moc wyjściowa: 5 mW Pojemność akumulatorów: 73mAh x 2 (słuchawki); 500mAh (etui) Czas ładowania: do 2 h Czas pracy (z wyłączonym ANC): do 9 h (28 h przy doładowywaniu w etui) Playtime (with ANC on): 7 h (24 h przy doładowywaniu w etui) Zastosowane przetworniki: 6mm + 9.2mm, koaksjalny dynamiczny Pasmo przenoszenia: 20 Hz - 40 kHz Impedancja: 16 Ω Wodoodporność: IPX4 Bluetooth: 5.3 ver., zasięg 10m
  5. Fr@ntz

    Rotel A10MKII

    No i wykrakałem. Wykrakałem w podsumowaniu A11 MKII, kiedy to wspomniałem, że nie ma co się zastanawiać i dziesięć razy oglądać 50-PLN banknot, czy warto dołożyć go do droższego modelu, czy jednak przeznaczyć na jakąś płytę w wyprzedaży, bądź kolejny miesiąc Netflixa. Reasumując wniosek był taki, że nie warto, bo zaimplementowana w nim, znaczy się w A11 MKII sekcja cyfrowa jest warta po wielokroć więcej a w skali globalnej – patrząc z perspektywy oscylującej wokół 3kPLN ceny samego urządzenia generalnie nie ma o czym mówić i zawracać sobie 10-ką głowy. Tymczasem w zaledwie miesiąc później, jak na złość, traf chciał, że właśnie, dzięki nieustającej uprzejmości dystrybutora marki - Sieci Salonów Top HiFi & Video Design, trafił do mnie … Rotel A10MKII. No i masz babo placek. No bo co tu począć, skoro to ewidentna powtórka z rozrywki, w dodatku w identycznym malowaniu a co za tym idzie ewidentnie bliźniaczych konotacjach ze starszym rodzeństwem. Jak to jednak mawiają służba nie drużba – skoro urządzenie zostało na testy dostarczone, to choć najłatwiej byłoby wykonać klasyczne kopiuj/wklej z zeszło miesięcznych wynurzeń i zapomnieć o temacie, chciał, nie chciał procedurę testową od „a” do „z” przeprowadzić należy. Co też niniejszym czynię do lektury zapraszając przede wszystkim tych, którzy recenzję 11-ki przegapili a dysponując już w pełni satysfakcjonującym przetwornikiem/źródłem cyfrowym takową sekcją we wzmacniaczu nie byli i nie są zainteresowani. OK., wywołując u siebie chwilowy atak „pomroczności jasnej” i kasując z pamięci wszystko to, co o 11 wiedziałem przejdźmy do opisu aparycji naszego bohatera. A ta przedstawia się zgodnie z tradycją i firmowymi kanonami piękna. Na niskoprofilowym, wykonanym z płata szczotkowanego aluminium froncie znajdziemy tylko to, co konieczne i niezbędne do intuicyjnej obsługi bez użycia pilota, który oczywiście znajduje się na wyposażeniu, jednak solidnością wykonania nieco odbiega od jednostki głównej. Wracając jednak do niej, patrząc od lewej mamy otoczony aureolką włącznik główny, gniazdo słuchawkowe, oczko czujnika IR i trzy niewielkie pokrętła odpowiedzialne za balans, oraz regulację basu i wysokich tonów. W centrum umieszczono sporą gałkę głośności a prawą flankę okupują cztery przyciski wyboru źródła z dedykowanymi im mini-diodami. Ściana tylna to kontynuacja wizualnego spokoju i logiki znanych z frontu. Do dyspozycji mamy wejście na phonostage MM z zaciskiem uziemienia i trzy pary wejść liniowych. Wszystkie w formie złoconych RCA. Pomiędzy nimi a pojedynczymi i z racji swego bliskiego sąsiedztwa preferującymi przewody zakończone bananami/BFA terminalami głośnikowymi skromnie przycupnął przełącznik trybu pracy, gniazdo serwisowe i dwa wyjścia 12V triggera. Listę zamyka dwubolcowe gniazdo zasilające IEC. Wystarczy tylko rzut oka do trzewi 10-ki i szybkie porównanie z 11-ką, by pozbyć się jakichkolwiek wątpliwości i złudzeń, co do odmienności obu konstrukcji. Jest bowiem tak, jak już wspominałem przy teście wyższego modelu – usytuowany oczko niżej został jedynie pozbawiony sekcji cyfrowej (to ta mała płytka wzdłuż ściany tylnej) i … to by było na tyle. Niemniej jednak warto zauważyć, iż zgodnie z materiałami promocyjnymi w porównaniu z pierwowzorem (pierwszą wersją 10-ki) A10MKII zawiera aż 90 zmian i ulepszeń komponentów obejmujące rezystory, kondensatory i wzmacniacze operacyjne w sekcji odpowiedzialnej za przetwarzanie sygnału audio. No dobrze a jak z brzmieniem? Najdelikatniej rzecz ujmując minąłbym się z prawdą gdybym stwierdził, że gra 10-ki w jakikolwiek sposób odbiegała od tego, do czego zdążyła przyzwyczaić mnie 11-ka. Pomijając bowiem brak interfejsów cyfrowych, z których jak już wcześniej wspominałem Bluetooth był praktycznie zupełnie nieprzydatny z racji drastycznego odstawania od pozostałych, fizycznych złącz mamy do czynienia dokładnie z tą samą konstrukcją, więc cudów nie ma. Znaczy się jeśli jakiekolwiek różnice by były, oznaczałoby to dość niepokojący rozstrzał tolerancji opuszczających fabrykę urządzeń. Dlatego też pomimo niezbyt imponującej, przynajmniej na papierze, mocy 50W na kanał Rotel nie miał najmniejszych problemów z oddaniem tak faktury, jak i motoryki najniższych składowych na praktycznie dowolnym repertuarze począwszy od najnowszego, heavymetalowego wydawnictwa Saxon („Hell, Fire And Damnation”), poprzez suto podlany elektroniką pop w wydaniu Meg Myers („Sorry”) na klasycznym „Ray of Light” Madonny skończywszy każdorazowo moje wcale nie najłatwiejsze do prawidłowego wysterowania Contoury Dynaudio robiły co do nich należy oferując zaskakująco nisko schodzące pomruki, bądź serwując istne galopady perkusyjnych wygibasów. Nie odnotowałem też żadnych niepokojących odstępstw od właściwej reprezentowanej przez Rotela klasie na średnicy, którą z powodzeniem można było określić mianem akuratnej z lekkimi tendencjami do ocieplenia. Nie ukrywam, że ten zabieg znacząco poprawiał sytuację zazwyczaj kurzących się na półkach krążków, które z racji niezbyt udanych realizacji niezbyt często lądowały w odtwarzaczu. Mówiąc obrazowo z obecności A10 A10MKII w swym systemie powinni być być zadowoleni m.in. miłośnicy twórczości U2, bądź The Cure, czyli kapel, których wpływ na rockową scenę trudno przecenić, jednak nie wiedzieć czemu sama jakość wypuszczanych przez nie wydawnictw niespecjalnie pozwalała na delektowania się nimi w kategoriach czysto audiofilskich. I teoretycznie 10-ka również nie jest w stanie wszystkiego w nich poprawić, jednak z racji wrodzonej wyrozumiałości i humanitarnego podejścia do wzmacnianego materiału akcentowała głównie zalety a nie wady. Idąc w górę pasma do krótkiej charakterystyki pozostały jeszcze najwyższe składowe, które idealnie komponują się z dopiero co obcmokaną średnicą. Próżno szukać w nich oznak utwardzenia, czy też zbytniej ostrości, która finalnie zamiast pozorów rozdzielczości owocowałaby podkreśleniem sybilantów a tym samym męczącym syczeniem. Jest gładko, komunikatywnie i na tyle swobodnie, by z jednej strony przekazywać informacje przestrzenne i aurę pogłosowa a z drugiej na tyle kulturalnie, by nie popadać w zbytnią żywiołowość, czy wręcz ofensywność. W ramach podsumowania wypada mi tylko napisać, że Rotel A10MKII to naprawdę świetna integra mogąca sprawić wiele radości swym nabywcom. Problem w tym, że ma wyposażone w sekcję cyfrową rodzeństwo (A11 MKII), które z racji pomijalnej różnicy cen może kanibalizować niżej urodzony model. Tak jak jednak wspominałem – jeśli tylko posiadacie na stanie satysfakcjonujący Was przetwornik cyfrowo/analogowy, bądź źródło niewymagające takowego, to spokojnie możecie decydować się na 10-kę a zaoszczędzone pięć dyszek przeznaczyć na kwiaty dla Strażniczki Domowego Ogniska. Marcin Olszewski System wykorzystany podczas testu – CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact – Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB – Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R – Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp – Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177 – Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII – Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio – IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m) – IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda; Furutech DAS-4.1 – IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200 – Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB – Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1 – Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF; Esprit Audio Alpha – Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R) – Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF – Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC – Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame – Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform – Stolik: Solid Tech Radius Duo 3 – Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 2 999 PLN Dane techniczne Wejścia analogowe: phono, 3 x liniowe Moc wyjściowa: 2 x 50 W / 8Ω; 2 x 60 W / 4Ω Pasmo przenoszenia: 10Hz - 100kHz, ± 0.5dB Zniekształcenia THD: < 0.03 % Odstęp sygnał/szum: 90dB (wyjścia liniowe), 85dB (Phono) Pobór mocy (max): 150 W Współczynnik tłumienia: 120 Impedancja wejściowa: 45kΩ line; 43 kΩ Phono MM Czułowść wejściowa: 1,6mV Line; 1302V Phono Max. napiecie wejściowe: 4V Line; 50mV Phono Pobór mocy: 150 W , < 0.5 W (standby) Wymiary (S x W x G): 430 x 73 x 347 mm Waga: 6,6 kg
  6. Fr@ntz

    Yamaha MusicCast 200

    Wyobraźcie sobie, że wbrew pozorom i otaczającym nas, dzielącym nasze zainteresowania znajomym zaskakująca część populacji tematyką audio bądź zupełnie się nie interesuje, bądź traktuje ją na tyle niezobowiązująco, że wystarczy, że coś im w tle brzęczy. To właśnie im dedykowane są wszelakiej maści bezprzewodowe i kablami z peryferiami, jak i zasilaniem związane niemalże bezobsługowe, samowystarczalne głośniki w stylu goszczącego u nas w zeszłym roku Sonosa Era 300, które nie tylko są w stanie umilać codzienną krzątaninę i chwile relaksu, co stanowić nagłośnienie niewielkiej domówki. Jeśli jednak ktoś nadal oprócz dobrodziejstw streamingu przywiązany jest do nośników fizycznych, to powinien jednak rozejrzeć się z ustrojstwem srebrne krążki odtwarzającym, jak daleko nie szukając … dostarczony przez ekipę Sieci Salonów Top HiFi & Video Design wszystko mający kombajn Yamaha MusicCast 200. Już podczas wypakowywania doszedłem do wniosku, że Yamaha MusicCast 200 to taki usieciowiony, acz stacjonarny – pozbawiony mobilności, odpowiednik dawnych boomboxów. Oferuje bowiem wszystko to, czego współczesna, „statystyczna” dusza konsumencka zapragnie. Może bowiem pochwalić się obecnością na swym pokładzie streamera, radia i to zarówno obsługującego pasmo FM, jak i DAB, odtwarzacza CD, budzika(!) i … ładowarki Qi. Całkiem sporo jak na tak kompaktowy all’in’one, nieprawdaż? A to wszystko za „drobne” 3 399PLN. Jednak już zupełnie serio tytułowy kombajn jest oczywistym konkurentem, dla nieco ubożej (brak ładowarki) wyposażonych, jakiś czas temu goszczących na naszych łamach konstrukcji w stylu Sonoro Elite, Meisterstück, czy Prestige. Jednak po kolei, czyli skupmy się na aparycji, która jak na tak wszechstronnie uzdolnionego malucha jest zaskakująco stonowana. Na froncie znalazła się bowiem szczelina napędu CD, prostokątne okno (niezbyt czytelnego) wyświetlacza i ukryte za blaszanymi, okrągłymi maskownicami przetworniki – po 8 cm nisko-średniotonowcu i 25mm kopułce wysokotonowej na kanał. Panel sterowania ulokowano na płycie górnej, przy czym jedynie przycisk odpowiedzialny za obsługę … budzika jest mechaniczny a wszystkie pozostałe ( a jest ich 12) mają postać dotykowych piktogramów. Uwagę zwraca niewielka, centralnie umieszczona ikona ładowarki Qi, która oznacza pole przeznaczone do ładowania kompatybilnych urządzeń. Plecy zaskakują minimalizmem i zarazem nieco, z racji obecności teleskopowej anteny, przypominają „kuchenne radyjko”. Wrażenie to potęguje zamontowany od spodu przewód zasilania. Jak łatwo się domyślić uwagę zwraca pokaźnej średnicy ujście układu bas refleks a jeśli chodzi o przyłącza, to Yamaha oferuje jedynie 3.5 mm wejście AUX, dedykowany pamięciom masowym port USB, gniazdo Ethernet i … wyjście słuchawkowe, które spokojnie mogłoby wylądować na froncie, bo coś czuję w kościach, że o jego obecności, właśnie z racji umiejscowienia większość użytkowników po kilku miesiącach od zakupu po prostu zapomni. Jakbym miał się do czegoś przyczepić, to zupełnie na siłę do braku HDMI ARC, bądź przynajmniej wejścia optycznego dzięki czemu można byłoby fizycznie spiąć 200-kę z odbiornikiem TV. Jeśli jednak łączność bezprzewodowa nie jest Wam obca, od czego Bluetooth. No i już zupełnie na koniec wypada wspomnieć, iż w zestawie znajduje się poręczny pilot, choć i tak większość z użytkowników sięgać może po niego dość sporadycznie, skoro najwygodniej 200-ką operuje się z poziomu firmowej aplikacji na Androida/iOSa. A właśnie, nie sposób nie nadmienić, że tytułowy kombajn, z resztą zgodnej z własną nazwą, należy do rodziny MusucCast, więc bez najmniejszego problemu wtapia się w firmowe ekosystemy tworząc z nimi koherentną całość, bądź rozbudowując je o kolejną strefę. Przechodząc do części poświęconej brzmieniu pozwolę sobie na ocenę złożoną z dwóch części, bowiem Yamaha MusicCast 200 ma dwa oblicza. Tak, tak, niby urządzenie jest jedno ale kryje w sobie drugie, diametralnie inne od tego prezentowanego na dzień dobry oblicze. Chodzi bowiem o dwa, dostępne m.in. z poziomu ww. pilota tryby dźwiękowe. Pierwszym a zarazem fabrycznie ustawianym jest podobno dedykowany muzyce „Bass Booster” a drugim „Standard” – bardziej odpowiadający „gadającym głowom”. No i problem w tym, że kiedy „odpaliłem” 200-kę na fabrycznych nastawach, to tak szybko jak ją wypakowałem, to równie szybko miałem ochotę ją spakować z powrotem do kartonu. Wystarczyło bowiem kilka taktów „Divisive” Disturbed, by jasnym stało się, że pierwsze skrzypce grać będzie szalenie „faworyzowany” bas, który odzywa się niemalże zawsze i wszędzie, przy czym zamiast na jakości i timingu woli zatracić się w swej ilości i mocy. Jak się łatwo domyślić, tego typu prezentacja znacząco zaburzała równowagę tonalną a przy tym sprawiała, że im dłużej próbowałem się z takim sposobem prezentacji zaprzyjaźnić, tym większe zmęczenie i irytację we mnie się budziły. Finalnie jakoś przy okazji „More than Just a Name” Infected Mushroom doszliśmy do porozumienia i właśnie przy tego typu syntetycznym repertuarze zamysł twórców Yamahy przestał budzić moje obawy o ich zdrowy rozsądek i ogólne pojęcie o audio, to osobiście tego typu „klubowej” maniery nie traktuję w kategoriach chociażby zbliżonych do Hi-Fi zostawiając ją do dyspozycji miłośników „getto blasterów” i mega -X -bassów. Całe szczęście wystarczyło przejść w tryb „Standard”, by wszystko wróciło do normalności a dźwięki dobiegające z Yamaszki stały się wielce akceptowalne i adekwatne do jej gabarytów. 200-ka wreszcie przestała udawać większą aniżeli jest w rzeczywistości a tym samym skupiła się na koherencji przekazu i jego komunikatywności a nie prężeniu napompowanych muskułów. W rezultacie zamiast dyskotekowego dudnienia z niekłamaną przyjemnością mogłem posłuchać dowolnych „jazzów” i klasyki, gdzie może scena nie porażała tak szerokością, jak i głębią a ogniskowanie źródeł pozornych było nazwijmy to dyplomatycznie „umowne”, ale już tak barwa, jak i liniowość nie odbiegały od normy. Warto jednak mieć świadomość, iż z racji dość niewielkiego rozstawu przetworników stereofonia nie jest tym, czym 200-ka może zagrozić np. podobnie wycenionym soundbarom. Niemniej jednak, jeśli nie będziemy podchodzić do niej zbyt krytycznie, czyli uznamy ją za swoisty odpowiednik desktopowo-sypialnianego generatora muzycznego tła a nie źródło krytycznych odsłuchów, to raczej nie powinniśmy być zawiedzeni. Powiem szczerze, ze pomimo braku jakichkolwiek audiofilskich inklinacji Yamahy MusicCast 200 z czystym sumieniem mogę polecić ja wszystkim tym, którzy poszukują czegoś, co zagra praktycznie wszystko, czy to z sieci, czy z CD, zajmuje niewiele miejsca i da się obsłużyć z tzw. palca, pilota i smartfonu. Czyli samograja dla zwykłych ludzi pragnących żyć z ulubioną muzyką w tle, jedynie okazjonalnie – vide wspomniana domówka, pozwalając jej nieco radośniej i donośniej zabrzmieć. Marcin Olszewski Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 3 399 PLN Moc wyjściowa: 2 x 25W (6 Ω, 1 kHz, 10 % THD); 2 x 20 mW/16-32Ω, (słuchawkowe) Pasmo przenoszenia: 55 Hz - 20 kHz zastosowane przetworniki: 2 x 8 cm basowe; 2 x 2,5 cm wysokotonowe Zakresy radiowe: FM (87.5 MHz - 108.0 MHz); DAB (174 MHz - 240 MHz) Wejścia: AUX 3.5 mm mini jack, USB Wyjścia: Słuchawkowe 3.5 mm mini jack Odtwarzane formaty plików: AAC, AIFF, ALAC, FLAC, MP3, WAV, WMA (max 192 kHz/24bit) Odtwarzacz CD: CD, CD-R/RW, Audio CD, MP3, WMA Obsługiwane serwisy streamingowe: Spotify, Tidal, Deezer, Qobuz, Amazon Music, etc. Komunikacja: Wi-Fi (IEEE 802. 11 a/b/g/n/a;2.4 GHz/5 GHz) , LAN (100 Base-TX/10 Base-T), Bluetooth Ver. 4.2; AirPlay 2 Wymiary (S x W x G): 370 × 111 × 260 mm Waga: 4.4 kg
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.