Jadąc ostatnio w korku ulicznym, zawiesiłem przypadkiem tępy wzrok (trudno o bystrość podczas przepychania się przez warszawski ruch uliczny, tutaj raczej premiowana jest zdolność wyłączania umysłu na czas nieokreślony), a zatem zawiesiłem go na bardzo ładnej plakietce poprzedzającego mnie wozu. Plakietka była uskrzydlona i zawierała pośrodku nazwę marki. Był to Mini, niewielki ale mocny samochód, nawiązujący do legendy starego Mini Morrisa.
Od tej wyzywająco staroświeckiej plakietki z logo moja nagle uwolniona myśl poszybowała w stronę innych samochodowych znaków fabrycznych. Jeśli ktoś żył w latach 60. (a przynajmniej 70.) może pamiętać, jak ewoluowały samochodowe tabliczki z nazwą lub symbolem firmy. Współczesny ford kusi nabywców owalną plakietą ze stylizowanym napisem na błękitnym tle. Jednak parędziesiąt lat temu nazwa „Ford” wypisywana była rozstrzelonymi pojedynczymi literami na przodzie maski, podobnie jak u toyoty, peugeota czy innych wielkich. Było to wtedy nowoczesne. Jednak jeszcze dawniej fordy opisywane były właśnie takimi małymi ozdobnymi literkami, jak to się robi dzisiaj. Pamiętam lata, gdy włoski fiat (marka bardzo stara i z tradycjami), chcąc nadążyć za nowymi trendami we wzornictwie, wprowadził ukośne techniczne litery wpisane w kanciastą tabliczkę, przypominającą klocek domina. Miało to się nowocześnie kojarzyć, dzisiaj jednak kojarzy się z rdzewiejącymi modelami z tamtych lat. Obecnie fiat powrócił do tradycji, umieszczając na swoich wozach staroświecko wyglądający czerwono-srebrny znaczek. Czy fordy i fiaty, opatrzone tymi szacownie wyglądającymi znakami, są lepsze niż parę lat temu, stanowi zupełnie osobną kwestię, jednak ważne jest, że wspomniane marki (i wiele innych) najwyraźniej sięgnęły po sentyment nabywców do.. . Do czego właśnie?
Z czym kojarzy się solidna, wykonana z masywnego metalu plakietka ze staroświeckimi literami? Każdy odpowie, że z solidnością rodem z początków ubiegłego wieku. Jeśli trzymać się samochodów, to można jeszcze dodać, że z kilkoma znanymi markami, które starają się utrzymać swój staroświecki image i solidność. Na myśli przychodzi mi w tej chwili Bentley, którego uskrzydlona symbol przypomina ten, wykorzystany w Mini, a także Rolls Royce czy Aston Martin, a spośród mniej spopularyzowanych - ortodoksyjnie tradycjonalistyczny Morgan. Nie trzeba dodawać, że zabieg, o którym piszę, jest czysto kosmetyczny i stylistyka „vintage” nie musi oznaczać (i zwykle nie oznacza), że pod spodem jest coś opartego na starych rozwiązaniach (solidnych czy nie). Zwykle są to normalne, współczesne samochody, daj Boże, żeby chociaż zrobione na tyle dobrze, na ile wskazuje ich cena.
Jednak fakt, że współcześnie dobrze sprzedają się urządzenia, nawiązujące do „dawnych dobrych czasów” (czyli czasów prostych i kosztownych, ale niezawodnych technologii), daje trochę do myślenia. To, ze nabywcy mają serdecznie dość jednorazowego sprzętu (jeżdżącego, grającego, chłodzącego itp.) jest ewidentne. Wielu nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, co ich boli, ale odruchowo wydadzą więcej na fiata 500 niż Pandę, albo na obłą lodówkę w kolorze kości słoniowej zamiast na białą prostokątną skrzynkę.
Jak to się objawia w branży audio? Faktem jest renesans wzmacniaczy lampowych, które jednoznacznie nawiązują do złotej ery radia. Trudno powiedzieć, czy ten nurt został zapoczątkowany, czy tylko wykorzystany przez wielkich chińskich wytwórców, w każdym razie ogromne fabryki znad Morza Żółtego zalewają rynek wyrobami, które wcale nie są lepiej zrobione niż tranzystorowe miniwieże, jednak mają w sobie to tradycyjne „coś”. W tym wypadku światło lamp. Odblask lepszych czasów.
Drugim przejawem tęsknoty do dawnej solidności jest z pozoru niezrozumiała nagła kariera sprzętu, określanego jako „vintage”. W dziedzinie audio określenie to był tradycyjnie zastrzeżone dla uznanych modeli zasłużonych producentów. Chodziło najczęściej o urządzenia z góry katalogu, które nietypowo dobrze zniosły próbę czasu i nawet dzisiaj grają w sposób satysfakcjonujący, a niekiedy wybitny. Trzydzieści lat, dobry dźwięk plus wzornictwo „retro” – oto sprzęt vintage. Jednak w miarę rozczarowania współczesną masówką wzrosło zainteresowanie starym sprzętem i pojęcie „vintage” zaczęło się poszerzać, przynajmniej w kręgach handlowych. Dziś widzę, że tym mianem może być określone właściwie wszystko, nawet radiobudzik z lat 80. Modele masowych producentów, często z dolnej półki, opychane są obecnie pod hasłem „vintage” za sumy, które kilka lat temu wzbudziłyby śmiech. Prawdę mówiąc, czasem wystarczy kanciasta obudowa, żeby sprzęt zyskał nowe promocyjne miano. Kariera słowa „vintage” przypomina mi karierę innego superlatywu, jakim jest „hi-end” – określenie spopularyzowane jakiś czas temu na serwisach aukcyjnych wśród sprzedawców takich samych samograjków po paręset złotych, jakie teraz są wypychane jako właśnie vintage.
Z tęsknotą ludzką nie da się walczyć. Kariera nowego słówka-klucza będzie trwała aż do czasów opróżnienia piwnic i strychów z zakurzonych plastikowych pudeł. Czyli bez końca, bo przecież nowe skrzynki wciąż przybywają. Jedynym sposobem na postawienie sprawy z powrotem z głowy na nogi jest nasycenie rynku współczesnym sprzętem grającym dobrej jakości, najlepiej z gwarancją opiewającą na minimum 10 lat. Niech będzie, że utrzymanym w dawnej stylistyce. Ale nawet jeśli zdarzy się ten cud, to przypuszczam, że nadal będą działać specjaliści od reklamowania przedrożonych plastikowych skrzynek jako bezcennego „vintage”, albo „hi-endu za grosze”. Naiwność i chęć zaoszczędzenia nie mają końca.
Alek Rachwald