W tak zwanym środowisku jestem znany, a może nawet sławny między innymi z powodu głębokiego przywiązania do polskiej superintegry, jaką jest wzmacniacz SoundArt Jazz. Byłem drugim recenzentem ever, któremu przytrafiła się okazje testowania tego urządzenia no i jak to czasami bywa, musiałem słuchany egzemplarz kupić. Nie dlatego, że go zepsułem, tylko dlatego, że tak mi się spodobał. Od tego czasu przez moją garsonierę przewinęło się bardzo dużo niekiedy całkiem drogich i cenionych urządzeń, ale Jazz jak stał, tak stoi do dziś. Nic nie było w stanie go zdetronizować, a ewentualna silna konkurencja, zapewne faktycznie lepsza, jak Soulution, kosztowała już niestety oczy z głowy (razem z nerwami wzrokowymi).
Te kilka lat temu, kiedy miałem przyjemność zostać recenzentem sprzętu hi-fi a potem właścicielem Jazza, wśród polskich audiofilów obiektem niemal kultowym był wzmacniacz łódzkiej firmy Marton, model Opusculum. Było to urządzenie nieco droższe od wzmacniacza SoundArtu i raczej trudno dostępne, mnie przynajmniej nie udało się w owym czasie posłuchać tego wzmacniacza. Znałem tylko recenzję opublikowaną w Magazynie Hi-Fi w latach 90., z której wynikało, że wzmacniacz się podobał, ale z pewnymi ale. Z drugiej strony niedawno, dosłownie parę lat temu, wzmacniacz ten pojawił się przelotnie na Audio Show jako element systemu (o ile pamiętam, napędzał wystawiane kolumny) i brzmiało to naprawdę wybitnie. Tym bardziej żałowałem, że nie mogę zapoznać się z nim bliżej. W międzyczasie pan Marek Knaga opracował nową wersje Opusculum i mój sentyment do starego Martona pozostałby nieskonsumowany, gdyby nie przypadek. Otóż pewien właściciel poprzedniej wersji końcówki Opusculum był tak uprzejmy, że zgodził się wypożyczyć mi ją do odsłuchu. A co usłyszałem, napiszę dzisiaj po południu.
Nadszedł wieczór, a zatem przystąpmy do rzeczy. Porównanie zewnętrznego wyglądu pozwala zrozumieć, że mamy do czynienia z bardzo różnymi koncepcjami. Marton to z talentem zaprojektowana bryła, prawdopodobnie dzieło zawodowego projektanta. Sama łukowata linia, którą można poprowadzić między radiatorem, przednią ścianką i końcówkami uchwytów zasługuje na nagrodę w dziedzinie wzornictwa przemysłowego. Wklęsła przednia ściana tworząca jednocześnie uchwyty to mistrzostwo ergonomii. Szkoda, że współczesna wersja tego wzmacniacza ustępuje wzorniczo starszemu modelowi. Gniazda widoczne na tylnej ścianie to najwyższa liga, również finansowa. Wysokie modele niemieckiego WBT sygnowane znakami producenta nie pozostawiają wątpliwości co do zaangażowanych kosztów. Dodatkowo system sterowania z wyświetlaczem pokazującym status urządzenia (wzmacniacz startuje dopiero, gdy wszystkie moduły przejdą test i końcówki mocy uzyskają odpowiednią temperaturę, o czym informowany jest użytkownik) - to kojarzy się z porządnym hi-endem, a w momencie, gdy ten wzmacniacz ujrzał światło dzienne, takie rozwiązania były jeszcze rzadko spotykane. Z kolei SoundArt Jazz (SoundArt to obecnie firma WILE) w większym stopniu pokryty jest oznakami ręcznego wykonania. Płyty metalowe pokryte lakierem strukturalnym, starannie zaprojektowana ale mocno brutalistyczna bryła, proste sterowanie. Z tyłu też niespodzianka: podobnie jak w Martonie, nie ma tu taniochy. Ale o ile w Opusculum świecą drogie neimieckie gniazda, o tyle SoundArt po prostu sam produkuje swoje potężne konektory. Która koncepcja jest lepsza? Trudno zdecydować. To trochę jakby porównywać BMW z Morganem: inne światy. Przy okazji ciekawostka: oba wzmacniacze ważą tyle samo - zdrowo powyżej 50 kilo.
Oba słuchane i opisywane tu urządzenia różnią się konstrukcyjnie w zasadniczym punkcie. Jazz zawiera wbudowany lampowy przedwzmacniacz, co robi z niego wzmacniacz zintegrowany, natomiast Opusculum jest końcówką mocy z pasywną regulacją poziomu wyjściowego. Technicznie biorąc, Opusculum jest wyposażone (-y?) w trzy wejścia, z czego dwa RCA są regulowane, natomiast jedno XLR stałe. Początkowo eksperymentowałem z wejściami regulowanymi, jednak ta opcja była wyraźnie gorsza, ponieważ wzmacniacz emitował wtedy lekki ale słyszalny brum. Połączenie zbalansowane pozbawione było tej wady. Po próbach z DAC-em z regulowanym poziomem wyjściowym ostatecznie zdecydowałem, że najlepsza będzie konfiguracja ze zbalansowanym przedwzmacniaczem. W tej roli wystąpił wielokrotnie sprawdzony w konfiguracjach z drogimi końcówkami mocy przedwzmacniacz DIY na J-FET-ach. Reszta toru była jednakowa dla obu urządzeń: b-DAC Tent Labs, transport Linn Karik i kolumny Avcon ARM. Okablowanie takie jak zwykle.
Odsłuch prowadziłem przez niecały tydzień. Pierwsze wrażenie było takie, że urządzenia różnią się dość wyraźnie, przy czym Jazz daje więcej i lepszych niskich tonów. To typowe pierwsze wrażenie, bo różnice w tym zakresie są dość łatwe do wychwycenia. Jednak w miarę słuchania opinia zaczęła się niuansować i ostatecznie wcale nie była jednoznaczna. Rzeczywiście, brzmienie Jazza jest nieco bardziej masywne, jest minimalnie ale zauważalnie więcej podstawy basowej i brzmienie jest wskutek tego efektowniejsze. Jazz ma ciut więcej rozmachu i dynamiki w skali makro. Jednak to nie znaczy, że Marton wykazuje braki w tym zakresie. Dopiero zestawienie z Jazzem pokazało, że można więcej. Z kolei brzmienie Opusculum było jaśniejsze, i to w dobrym tego słowa znaczeniu. Ponownie, dopóki nie posłuchałem Martona niczego mi w Jazzie nie brakowało. Jednak końcówka mocy pokazała bardziej przejrzysty obraz, odrobinę więcej szczegółów i odmienną stereofonię. Okazało się, że o ile Jazz ma więcej rozmachu, o tyle Opusculum brzmi żwawiej. Co do sceny stereo, to różnice były dobrze słyszalne i można powiedzieć, że interesujące. Niejednoznaczne. Otóż w przypadku Jazza scena jest rozmieszczona wyraźnie za głośnikami. W porównaniu z tym wzmacniaczem Marton pokazał lepsze zróżnicowanie warstw połączone z lekkim wypchnięciem pierwszego planu. Jazz pokazywał wokalistę na linii instrumentów, natomiast Marton lokował go przed instrumentami. Można powiedzieć, że w tym przypadku reflektor lepiej oświetlał solistę. Pod tym względem można uznać przewagę końcówki mocy, ale co ciekawe, szerokość sceny była większa w wykonaniu wzmacniacza SoundArt.
Spędziłem wiele wieczorów mozolnie zakręcając i odkręcając zaciski we wzmacniaczach, ciągnąc kable głośnikowe tam i z powrotem. Czasem po wysłuchaniu jednego utworu zmieniałem wzmacniacz, bo chciałem natychmiast przekonać się, jak dany fragment zabrzmi na drugiej maszynie. To był emocjonująco spędzony czas, bo koniecznie chciałem ostatecznie ustalić, który wzmacniacz gra lepiej, oczywiście lepiej dla mnie. Chętnie wracałem do każdego z nich. W Jazzie pociągała mnie gładkość i swoboda, w Martonie większa bezpośredniość.
Ostatecznie zdecydowałem, że brzmienie Jazza w moim systemie bardziej odpowiada moim preferencjom. W końcu chodzi o to, żeby to mnie się podobało. Jednak będzie mi brakować pewnych cech dźwięku wzmacniacza Marton. Szczerze? Z chęcią posiadałbym oba i na przykład po pół roku zadecydował, który jest lepszy. W przypadku końcówki mocy minusem i plusem zarazem jest konieczność łączenia jej z przedwzmacniaczem. Minus, bo to dodatkowy koszt. Natomiast plus jest poważny: jest prawdopodobne, że pożonglowanie przedwzmacniaczami pozwoliłoby na koniec wyłonić optymalną kombinację, w której już i tak wybitny Marton przebiłby dźwiękowo sufit. Teraz akurat gra Jazz, ale dziś jeszcze przynajmniej raz włączę Martona. I tak ciągle w kółko, póki nie przyjdzie czas, aby go zwrócić właścicielowi. W sumie to frustrujące.
Alek Rachwald