Parę dni temu wybraliśmy się do Krakowa. Stolica polskiej kultury, lochy i smoki, zaułki obłożone historią jak gardło anginą, wiadomo. Poza tym cyganeria, kawiarnie, interesujący ludzie, angielscy turyści, Kazimierz, golemy, lajkoniki i miejscowy dinozaur rozsławiony kolejno przez Stanisława Pagaczewskiego i Macieja Giertycha. Można by długo wymieniać atrakcje, co sprowadza się do ogólnego wniosku, że jest tam świetnie. Kraków to taki hi-end polskich miast, dobra firma, nad którą nie można nie cmokać. Każdy producent dowolnego sprzętu chciałby mieć taką markę, taką reklamę jak Kraków.
Wylądowaliśmy w południe na dworcu głównym. Mgła, chłodno, lekka mżawka. Mało co widać, ale w końcu jest dzień, nie ma co się przejmować, lepiej iść w miasto, poczuć wokół siebie stare mury, odetchnąć niespieszną atmosferą Galicji. Doładować akumulatory. Poszliśmy więc, w mglistym przeczuciu czegoś niedobrego. Przbrnęliśmy przez Planty, mokre i żałosne, plaskając podeszwami weszliśmy w uliczki prowadzące do rynku. Wokół masy ludzi, mnóstwo turystów, którzy najwyraźniej robili dobrą minę do złej gry. Szczególnie smętnie wyglądały autobusiki spacerowe wypchane skulaonymi postaciami w kurtkach, o osowiałych oczach śledzących cuda architektury, mało widocznej spod mgły i liszajów. Powłócząc nogami i ciągnąc za sobą bagaże (które nagle znacznie przybrały na wadze) obeszliśmy rynek. Pogapiliśmy się na pamiątkowe ciupagi i wyroby z bursztynu. Podobne zarówno ciupagi jak i bursztyn widzieliśmy w Warszawie. Możliwe, że w ofercie były też bardziej oryginalne wyroby, ale przez mgłę i opad atmosferyczny nie było widać. Nabyliśmy informator kulturalny, z którego lektury wynikało, że wszystkie interesujące wystawy, przedstawienia i koncerty na ten miesiąc już się odbyły, wobec tego najwyższym aktem woli obejrzeliśmy Wawel, który okazał się podobny do mokrych austriackich koszar, oraz muzeum Manggha, z którego wysiedlono nas o osiemnastej z powrotem na zawilgocone nadwiślańskie bulwary, w niczym nie przypominające swych paryskich odpowiedników.
Po paru godzinach takiego snucia się, gdy najjaśniejszym punktem był Empik, z którego jednak w końcu trzeba było wyjść, zaczęliśmy szukać kawiarni, knajpy, karawanseraju, jakiegokolwiek jasno oświetlonego, suchego miejsca z wyszynkiem albo chociaż pączkami i kawą. Powółcząc nogami zaglądaliśmy w drzwi i okna, wszędzie odkrywając te same ciemne wnętrza, cegły, czarne drewno i zaparowane szyby. Wewnątrz tłoczyli się ludzie najwidoczniej wyniszczeni przez absynt i gruźlicę, dopasowani wyglądem i zapewne psychiką do podle oświetlonych wnętrz. Co druga knajpa zapraszała na atrakcje w piwnicy, ale jakość nas nie ciągnęło. Czuliśmy się jak profesor Ossendowski w Mongolii przed spotkaniem barona Ungerna. Nie chcieliśmy wiele, wystarczyłby nam kąt pod lampą albo przy oknie, i żeby było jasno i sucho. Po dłuższym czasie znaleźliśmy niewielki lokal spełniajacy nasze wymagania. Była to filia Bliklego, najwidoczniej jedyne miejsce w Krakowie, gdzie lekkomyślny warszawiak jest w stanie się odprężyć i poczuć u siebie. Niestety, przed nami na ten pomysł wpadło więcej osób i w kawiarni nie było miejsca. W końcu wybraliśmy lokal jakby mniej odpychający od innych, oczywiście położony dwa piętra pod ziemią, ale przynajmniej w miarę oświetlony. Gorący napitek pozwolił nam odzyskać tyle chęci do życia, ile trzeba, aby ostatecznie wybić sobie z głowy spacery i pojechać tramwajem pełnym mokrych zombie do hotelu na peryferiach miasta.
W hotelu przebraliśmy się i po odpędzeniu myśli samobójczych zeszliśmy do jadalni. Tutaj karta zaczęła się odwracać. W suchym, dobrze ogrzanym pomieszczeniu, odcięci od atlantyckiego klimatu za oknem zajęliśmy się wyborem dań z interesującego menu, potem zaś, z coraz szerszymi uśmiechami, przystąpiliśmy do jedzenia. Mój obiad składał się z malutkich wątróbek w sosie malinowym na grzankach z dodatkiem pieczonych jabłek w glazurze na pierwsze danie, oraz z polędwiczek wieprzowych z przypieczonym serem, z gruszkami w occie i ze znakomitym sosem z zielonego pieprzu. Po wypiciu na deser kawy poczułem pierwszy raz tego dnia, ze Kraków ma jednak swoje zalety. Nieco podniesieni na duchu poszliśmy spać.
Rankiem następnego dnia miasto przywitało nas suchą, ciepłą, lekko szarą fakturą. Idąc porannymi ulicami widzieliśmy na setki metrów w przód. Nic nie ciekło po ścianach, wczoraj jeszcze czarnych. Odprężeni mijaliśmy znajome nazwy, znane budynki, podziwialiśmy szczegóły architektury, jakich w Warszawie nie znajdzie się za żadne skarby świata. Powietrze pachniało starym brukiem prawie jak w Rzymie czy Paryżu. Po wczorajszej atmosferze posępku i po śluzowatych liszajach nie było śladu. Otwierano kawiarnie, gdzie można wypić poranną kawę do rogalika z masłem. Na ulicy Świętego Jana minęliśmy barek Rio, symbol Krakowa, wciąż działający mimo bogatej konkurencji. Śpiewał o nim Sikorowski, jaszczurki w kieszeniach przynosił tam sławny Andrzej Budziszewski.. . Kraków pokazał nam swą pogodną twarz.
Regularnie, do znudzenia słyszę, jak należy słuchać sprzętu audio, słyszę mądrzenie się na temat istnienia lub nie różnic między takimi, czy innymi urządzeniami. Słyszę, że ktoś kupił lub pożyczył drogi wzmacniacz, posłuchał go lub nie, po czym stwierdził, że to wszystko naciąganie ludzi na pieniądze. Słyszę wreszcie rady, jak powinienem testować sprzęt, żeby być dla kogoś wiarygodnym recenzentem. Słyszę to wszystko, ale wiem jedno: czegoś tak ulotnego, jak wrażenia, wszystko jedno: słuchowe, wzrokowe czy jeszcze inne, nigdy nie da się do końca sklasyfikować i zapakować w wygodne formułki. Kilka dni temu ujrzałem dwa różne miasta. Czy byłoby dziwne, gdybym innym razem usłyszał dwa różne wzmacniacze? A jeśli tego samego wzmacniacza słuchać będą dwie różne osoby? Trzeba powiedzieć jasno: w przypadku oceniania czegokolwiek, czy to będzie brzmienie muzyki, czy dobroć kiełbasy czy urok miasta, potrzeba wiele czasu i wielu prób, gdyż pierwsze wrażenie zawsze może zaprowadzić nas na manowce. Uważam tak od dawna, a ostatnia wizyta w Krakowie pozwoliła tylko nadać temu przekonaniu nieco bardziej ogólną formę.
Alek Rachwald