Zacznę od podwójnych przeprosin. Po pierwsze za to, że moje wrocławskie impresje pojawiają się mocno spóźnione – tak zwane okoliczności obiektywne nie pozwoliły mi ich przelać na papier/klawiaturę wcześniej. A po drugie za niewielką ilość zdjęć – nie wiem co nawaliło, czy to karta pamięci, czy sam aparat, w każdym razie przy próbie zrzucenia zawartości karty do komputera okazało się, że pewna część plików jest uszkodzona – tzw. złośliwość rzeczy martwych. Ale do rzeczy.
W pewien piękny dzień na początku października zadzwonił do mnie kolega Fr@ntz, z pytaniem czy nadal kocham miasto Wrocław. Cóż, podobno stara miłość nie rdzewieje, więc nie pozostało mi nic innego, jak tylko przytaknąć. W tym pięknym mieście mieszkałem zaledwie pół roku, ale to wystarczyło by zadurzyć się po uszy. Los niestety chciał inaczej i sprawił, że zamiast tam zostać wylądowałem w Warszawie, a ponieważ pomimo upływu już kilkunastu lat żadnej rozsądnej komunikacji między tymi dwoma miastami się nie doczekałem, więc i bywam tam tylko „od wielkiego święta”. A tu, trafiła się okazja – wycieczka samolotem – jak mogłem odmówić?! Kosztowało mnie to pobudkę o świcie, ale za to przed 9 rano 15go października Anno Domini 2011 spacerowałem już uliczkami Starego Miasta, Ostrowa Tumskiego i w końcu po zalanym światłem słonecznym Rynku. Zwłaszcza to ostatnie miejsce przywołało szereg cudownych wspomnień – pierwsze, które przyszły mi do głowy to fantastyczne koncerty Placido Domingo, nieodżałowanego Jacka Kaczmarskiego czy Raz Dwa Trzy (załatwię przy okazji prywatny interes – jeśli ktoś ma nagranie „Hymnu Wrocławia”, który ten zespół wykonywał chyba wyłącznie na koncertach w Stolicy Dolnego Śląska to proszę o kontakt ). Piękne wspomnienia, grzejące, szeroko uśmiechnięte słoneczko i ta cudowna atmosfera „miasta kultury” nastrajała mnie bardzo pozytywnie. Wędrując uliczkami, co rusz natykałem się na plakaty reklamujące a to festiwal gitarowy (z wielkimi gwiazdami, choćby Paco de Lucią, czy Antonio Forcione), a to koncert Pata Metheny, a to, nieco już nieaktualne zapraszające na Wratislavia Cantans. Innymi słowy ilość wydarzeń muzycznych przyprawia o zawrót głowy – czy można nie chcieć tam mieszkać?!
Za część wielkich muzycznych wydarzeń w stolicy Dolnego Śląska odpowiada nie kto inny, jak Piotr Guzek, ten sam, który zorganizował cykl czterech (do tej pory) spotkań zatytułowanych „Audiofil”, z których dwa relacjonował już wspomniany na początku kolega Fr@ntz. Zainteresowanych pozwolę sobie zaprosić na stronę Piotra (google najlepszym przyjacielem człowieka), gdzie można poczytać znacznie więcej o jego bogatej, wieloletniej działalności związanej nie tylko z muzyką, ale i innymi formami szeroko pojętej kultury – warto po prostu poczytać, czym gospodarz wrocławskich spotkań zajmuje się na co dzień, by docenić fakt, że mu się (mówiąc po ludzku) chciało biegać za organizacją spotkań zatytułowanych „Audiofil”.
Muzyka jest pasją Piotra, a każdy dotknięty tą „przypadłością” doskonale wie, że nie da się jej zaspokoić wyłącznie udziałem raz na jakiś czas w takim czy innym koncercie (jak się okazuje organizowanie koncertów, obcowanie z muzykami światowego formatu też nie wystarcza). Owo uzależnienie sprawia, że muzyka musi być obecna w życiu takiego „biedaka” na co dzień, a częste uczestnictwo w koncertach tylko pogarsza sprawę, bo również w domu chce się mieć muzykę „jak na żywo”. To niestety (lub stety, w zależności od punktu widzenia) prosta droga do choroby zwanej audiofilią, która objawia się nieustannym dążeniem do ulepszania systemu tak, by zbliżyć się jeszcze bardziej do tego, co się pamięta ze scen klubów czy sal koncertowych. Piotr najwyraźniej padł ofiarą wspomnianej choroby już dawno temu i dlatego np. jest pamiętany jako ten, który jako pierwszy pokazał we Wrocławiu „kompakt” (odtwarzacz płyt CD). Jak opowiadał bakcyla złapał dzięki bratu, który w ciemnych latach komuny mieszkał w Wiedniu gdzie był m.in. posiadaczem słynnego gramofonu LP12 Linna. Sam Piotr wydał w życiu zapewne niemało pieniędzy na klocki audio, by wreszcie (na dziś przynajmniej) skończyć na systemie będącym niezwykłą kompozycją urządzeń dość wiekowych (transport i pre/DAC), DIY (monobloki) i stosunkowo drogich i niezwykłych kolumn. Taki a nie inny system jest efektem czasochłonnych prób i eksperymentów, których końcowym efektem organizator czterech (w tym roku, bo planowane są kolejne w przyszłym) spotkań zatytułowanych „Audiofil” postanowił się podzielić z innymi entuzjastami audio, co miało być w zamierzeniu swego rodzaju podsumowaniem tegorocznych spotkań. Wspomniany wcześniej legendarny gramofon Linna, którego Piotr wielokrotnie w przeszłości słuchał w systemie brata, stał się przyczynkiem do zaproszenia na ostatnią tegoroczną prezentację także polskiego przedstawiciela firmy Linn (oraz lokalnego dealera tej firmy – Visatexu), który, zgodnie z polityka szkockiego producenta, postanowił pokazać zainteresowanym nie sam legendarny gramofon, lecz kompletny system. To, swoją drogą, jest odpowiedź na często pojawiające się w kuluarach pytania – a czemu nie można połączyć systemu Linna kablami Veluma, a czemu nie można podłączyć LP12 czy DSa do systemu Piotra, etc., etc. Każda szanująca się firma ma jakąś strategię – Linn wymaga, by prezentacje ich sprzętu odbywały się w kompletnych, szkockich systemach. Czy to się zawsze musi sprawdzić? Może i nie zawsze, ale gdyby się w ogóle nie sprawdzało, to firma dawno zniknęłaby z rynku, a wszystko wskazuje na to, że ma się całkiem nieźle.
Z obowiązku kronikarskiego przedstawiam zestaw urządzeń, które wzięły udział w pokazie:
System Linna:
• Gramofon analogowy Linn Sondek LP12 w wersji Klimax,
• Zasilacz Linn Klimax Radikal MCU,
• Sub-chassis Linn Keel,
• Ramię gramofonowe Linn Ekos SE,
• Wkładka Linn Akiva MC,
• Przedwzmacniacz gramofonowy Linn Urika,
• Podstawa antywibracyjna Linn Trampolin 3,
• Przedwzmacniacz Linn Klimax Kontrol (2011),
• Okablowanie sygnałowe oraz zasilające Linn
• KLIMAX 500 SOLO końcówki mocy
• KLIMAX 350 kolumny głośnikowe
System Piotra Guzka:
- Transport Audionet
- Przedwzmacniacz z DACiem PS Audio Reference Link LS,
- Monobloki DIY oparte o projekt Pass Labs X,
- Zestawy głośnikowe: Hawk Ensamble – firmy Shahinian,
- Kompletne okablowanie Velum
Napisałem o obowiązku, bo wcale nie zamierzam ani dokładnie relacjonować przebiegu odsłuchów, ani tym bardziej recenzować grającego sprzętu. Dlaczego? Listowanie kolejnych płyt czy utworów nie byłoby chyba zbyt ciekawe (zresztą ja notowałem jedynie ciekawe, nieznane mi do tej pory płyty, których tak wiele znowu nie było). A recenzowanie sprzętu słuchanego w dość przypadkowym pomieszczeniu, gdzie dynamicznie zmieniały się warunki (z uwagi na ciągle zmieniająca się liczbę osób biorących udział w odsłuchach) nie byłoby specjalnie wiarygodne. Zresztą, ponieważ zabrakło mi czasu by tekst stworzyć zaraz po wizycie we Wrocławiu, więc już zdążył się rozwinąć wątek z wieloma opiniami, które można sobie poczytać. Ja potraktowałem tą imprezę trochę jak kilka ostatnich Audioshow – była to dla mnie okazja poznania po pierwsze niezwykłego człowieka, jakim jest Piotr Guzek, a po drugie kilku osób, które do tej pory znałem jedynie wirtualnie z for internetowych. Jeśli zgodnie z planem uda się w przyszłym roku zorganizować kolejne imprezy tego cyklu to zachęcam do wybrania się i to niezależnie od tego, jakie systemy będą prezentowane, bo sprzętu zawsze można gdzieś posłuchać, a wziętych z życia gwiazd anegdot, którymi jak z rękawa sypie Piotr, niekoniecznie. Ale zostawmy już Piotra, choć należą mu się ogromne słowa uznania za to, że mu się w ogóle chciało bawić w organizację całego cyklu spotkań, że przekonał odpowiednich ludzi w Urzędzie Miejskim Wrocławia, że audiofilska zabawa to też rodzaj kultury i że przekonał do swojej idei również dystrybutorów i to nie tylko wrocławskich.
No dobrze, parę słów o samych odsłuchach jednak też napiszę. Zaczęliśmy (a mówię o sobocie, bo tylko w ten dzień byłem na spotkaniu) od wspomnianego wcześniej systemu Piotra Guzka. Dla mnie najciekawszym elementem były kolumny, które mówiąc szczerze wyglądały bardziej na produkt DIY (w związku z usunięciem maskownicy z modułu basowego) niż faktycznie wykonane przez znajomego Piotra monobloki oparte o projekt Passa. Kolumny to produkt mało znanej w Polsce firmy Shahinian. Twórca tejże firmy, wielbiciel muzyki poważnej, w tym operowej, zastanawiał się jak przenieść w warunki domowe niesamowite wrażenie przestrzeni, jakiego doświadczał odwiedzając sale operowe i koncertowe. W końcu wymyślił rozwiązanie, a mianowicie wiele głośników wysoko- i średniotonowych skierowanych w cztery strony, a nie tylko w stronę słuchacza, jak to w większości kolumn bywa. De facto kolumny Shahiniana wyposażone są w osobny moduł średnio- wysokotonowy, w przypadku Hawk Ensemble mieszczący 8 driverów, który ustawia się na module basowym. Z tego, co mówił Piotr to właściwie tenże moduł można ustawić w niemal dowolnym miejscu – właściciel może eksperymentować we własnym pomieszczeniu i znaleźć optymalne ustawienie. Kolumny kosztują sporo, ale rozwiązanie jest naprawdę ciekawe. Współczesnym odpowiednikiem można by uznać kolumny MBLa, w których stosuje się Radialstrahlery, czyli głośniki promieniujące dźwięk dookólnie. Brzmienia Shahinianów tak naprawdę wolałbym nie oceniać po odsłuchu w takich warunkach jak sala hotelowa, acz jeśli kiedyś trafi się okazja do posłuchania ich w lepszych warunkach to ja jestem chętny – wszystko wskazuje na to, że efekt może być naprawdę znakomity. Generalnie rzecz biorąc mi osobiście cały zestaw gospodarza tego spotkania, w danych warunkach przypadł do gustu bardziej niż firmowe zestawienie Linna. Było w nim po prostu więcej… muzyki.
Drugi system – Linn. Jak już wspomniałem, zgodnie z polityką firmy, Dystrybutor zaprezentował kompletny system tegoż producenta. Wiele osób przyszło zobaczyć i posłuchać topowego DSa i topowej wersji legendarnego LP12. Trudno się dziwić sporemu zainteresowaniu – winyl od paru lat przeżywa renesans i wciąż zdobywa nowych fanów, a gramofony Linna to faktycznie w pełni zasłużona legenda, z którą każdy fan czarnej płyty (moim zdaniem) powinien się zapoznać. Trzeba tez pamiętać, że to Linn był pionierem odtwarzania muzyki z plików i jako jeden z pierwszych (a może i pierwszy, ale nie mam tego jak zweryfikować) producentów zrezygnował w ogóle z produkcji odtwarzaczy płyt kompaktowych na rzecz właśnie swoich DSów. O ile więc dziś już niemal każdy szanujący się producent sprzętu audio ma w swojej ofercie takie czy inne urządzenia odtwarzające muzykę z plików, to jednak Linn, dzięki temu, że zajął się tym tematem pierwszy, ma największe doświadczenie i jego urządzenia są chyba wciąż najlepiej dopracowane.
Niewątpliwie ciekawostką dla licznych odwiedzających spotkanie miłośników muzyki była możliwość porównania wrażeń odsłuchowych zapewnianych przez zwykły (16/44.1) plik z tymi dostarczanymi przez gęste (24/96 a w niektórych przypadkach nawet 24/192), bądź też tego samego utworu granego z pliku i z płyty winylowej. O ile te pierwsze porównania nie wywołały większych emocji, o tyle dość głośno i zgodnie komentowano to drugie porównanie i o dziwo (choć nie dziwiło to raczej fanów winyla, wliczając mnie) większości odtworzenie z czarnej płyty bardziej przypadło do gustu niż z pliku. Dystrybutor robił też słuchaczom niespodzianki puszczając znienacka plik mp3, na co swoją drogą niewiele osób zwróciło uwagę (pytanie czy dlatego, że nie słyszeli różnicy, czy też dlatego, że różnicy nie było słychać pozostawię bez odpowiedzi). Moim zdaniem Linn radził sobie lepiej niż system Piotra przy muzyce elektronicznej – choćby puszczany kawałek Yellow brzmiał czyściej, bardziej dynamicznie na szkockim systemie. Za to gdy przychodziło do nagrań jazzowych, czy klasyki, czyli utworów tworzonych na (jak ja to mówię) prawdziwych instrumentach, moje preferencje skłaniały się do systemu gospodarza.
Ja osobiście miałem okazję recenzować już kilka niższych DSów oraz LP12 w podstawowej wersji, stąd wiem, że źródła szkockiego producenta są naprawdę dobre – oczywiście LP12 podobał mi się najbardziej . Natomiast do tej pory nie miałem okazji posłuchać w pełni kontrolowanych warunkach pełnego systemu Linna, więc nie podejmuje się autorytarnej oceny, acz korzystając z wrażeń z odsłuchów na Audioshowach czy teraz we Wrocławiu coraz bardziej skłaniam się ku przekonaniu, że to nie jest mój dźwięk. Ale ja w ogóle mam dziwne gusta – 300B i tuba, no kto to widział?!, więc moją oceną nie należy się przejmować. Każdy powinien posłuchać sam i wyrobić sobie własne zdanie. Takie spotkania, jak wrocławskie „Audiofile” są okazją do posłuchania (za darmo!, co w dzisiejszych czasach, coraz częściej płatnych odsłuchów w salonach audio, nie jest takie oczywiste) różnych systemów i wyrobienia sobie własnego zdania. Można tam siedzieć cały dzień, można wrócić następnego dnia na weryfikację wrażeń z soboty – i to wszystko bez dyszącego nad karkiem sprzedawcy, który ma umówiony za chwilę kolejny odsłuch. Nawet jeśli sama sala nie jest idealnym pomieszczeniem odsłuchowym, to zwłaszcza stali bywalcy tej cyklicznej imprezy mogą sobie wyrobić jakiś punkt odniesienia, a dzięki temu oceniać dźwięk poszczególnych systemów. Czy można sobie wyobrazić lepsze warunki (poza odsłuchami we własnym domu oczywiście)?
Moje pierwsze zdanie po powrocie do domu brzmiało – szkoda, że w Warszawie nie mamy jakiegoś pasjonata pokroju Piotra Guzka, któremu chciałoby się takie, cykliczne spotkania organizować. Spora frekwencja w Hotelu Wrocław pokazuje, że zapotrzebowanie istnieje, że jedno Audioshow w roku to za mało. Oczywiście drugiej imprezy wielkości Audioshow się nie doczekamy, ale takie spotkania jak wrocławskie mogłyby w innych dużych miastach być równie oblegane jak te w pięknej stolicy Dolnego Śląska. Jeśli w przyszłym roku będą się odbywać kolejne spotkania, to ja zrobię wszystko by wziąć w nich udział, bo moim zdaniem naprawdę warto.
Tekst i zdjęcia: Marek Dyba