Hi-End w Monachium to jednak wielka impreza. Oczywiście, CES czy Berlin to jeszcze nie jest, ale problem w tym, że w przeciwieństwie do elektronicznych molochów, na Hi-End interesuje nas w zasadzie wszystko, wszystko warto by obejrzeć i o wszystkim napisać. Tymczasem sam katalog wystawy to spora książeczka. Mam nadzieję, że katalog z naszego Audio Show też kiedyś osiągnie ten wymiar, a my, stare wówczas już dziady audiofilskie, będziemy siadać na ławeczce pod pomnikiem lampy EL-34 koło Hotelu Sobieski i oglądać walące tłumy. Na razie jednak materiału z Monachium jest tyle, że trzeba go porcjować. Pierwsza porcja obejmuje ogólne wrażenia, kilka spostrzeżeń i oczywiście sporo zdjęć. Potem będzie analog, najlepsze brzmienie i ewentualnie jeszcze curiosa.
Wróćmy więc do Monachium. Byłem tam w dniu dla prasy. Ha, nie myślałem, że prasy jest tak dużo. Tłok był akurat taki sam, jak w normalne dni. Jak zaczęło się w tłumach, tak i było do samego końca. Wystawa zajmowała parter i piętro w dwu wielkich halach, połączonych długim przeszklonym przejściem. W lepszych dniach działał tam bar z piwem, jednak w tym roku pogoda była podła, i tę miłą instytucję pożytku publicznego zamknięto. Nic już nie odrywało nas od pracy.
Ogólnie mówiąc, wystawa była bardzo różnorodna i niczego nie dyskryminowano. Wystawcy byli z 25 krajów, przy czym Polska oficjalnie nie była reprezentowana, ale widziałem u niemieckich dystrybutorów kable Artech i wzmacniacze RCM. Były meble audiofilskie (zaraz przy wejściu figurowały solidne graty Copulare, w przekroju i w całości, w najbardziej fantastycznych wzorkach i wzorkach), były kable (cztery strony marek w katalogu wystawy, od technicznych, poprzez niemieckie i włoskie druty wyglądające, jakby je zrobił czeladnik jubilera, aż po po prostu pieruńsko drogie sznurki typu Nordost Odin), akcesoria sieciowe (ozdobne, złocone i lakierowane filtry firm, o których w życiu nie słyszałem, kosztujące wielokrotnie więcej od wyrobów uznanych producentów), były cuda na kijach większych lub mniejszych (np. cudowne miseczki na cudownych drewienkach, wielkości naparstka, będące zapewne audiofilskimi pojnikami dla sikorek), aż po w miarę normalne, a także zupełnie nienormalne wzmacniacze, słuchawki, kolumny, gramofony i odtwarzacze cyfrowe.
Mało było produktów rosyjskich (widziałem jedno stoisko ze wzmacniaczami) i polskich (wspomnianych powyżej). Ze Słowian reprezentowali byli jeszcze Czecho-Austriacy z Pro-Jectem (mnóstwo nowości!), widziałem piękny serbski wzmacniacz Karan (my nauczymy się robić fajne obudowy za 50 lat, na razie nie ma po co się spieszyć, bo a nuż kometa spadnie?), widziałem ciekawe kolumny aktywne Audio Resolution Ellipse ze Słowacji, z basowcem skosem do góry, z wbudowanym przetwornikiem D/A, oraz zapewne jeszcze parę rzeczy wartych uwagi, z piękną Josefiną, CEO European Audio Team, na czele. Nawiasem mówiąc, lampy EAT w ciągu miesiąca mają być już dostępne oficjalnie w Polsce.
Nowości? Ogólną nowością był spory wysyp stacji dokujących do iPodów. Prawdopodobnie najbardziej wyzywający przykład stanowił tu Krell, ale na mnie największe wrażenie zrobiło systemowe podejście firmy Pro-Ject. Na ten temat napiszę więcej w oddzielnym materiale. Ogólnie, niemal połowa producentów oferowała jeśli nie stację dokującą, to przynajmniej źródło przyjmujące sygnał cyfrowy przez port USB na frontowej ściance (jak np. nowy odtwarzacz cyfrowy Naima). Tendencja zmierzająca do oswojenia tego nowo-przestarzałego formatu (MP3, do którego najczęściej wykorzystywane są przenośne rejestratory solid-state, to zamierzchła przeszłość cyfroniki) była w Monachium wyraźna, i w sumie jest to zjawisko pozytywne. Zaczyna się od biegania z empe-trzy-manem na szyi, potem wtyka się go w docking-station przy komputerze, potem komputer zmienia się w coś ładniejszego i nagle widzimy starszego pana w złotych okularach, siedzącego przed audiofilskim systemem marzeń. Takie chyba jest skryte założenie tych eksperymentów, zobaczymy za parę lat, co z nich wyjdzie.
Inne nowe formaty manifestowały się słabo. Było parę odtwarzaczy Blu-Ray (w tym Denon i Marantz), było oczywiście SACD, bo sporo maszyn stereofonicznych przetwarza obecnie ten format, DVD-A nie zauważyłem – widać odeszło jak kochaś, co to w siną dal. Były serwery muzyczne dające radę wszystkiemu, ale przede wszystkim była czarna płyta – najmodniejszy dziś format o wysokiej rozdzielczości. I to by było na tyle, jeśli idzie o marsz w przyszłość po linii prostej.
Oprócz powszechnego występowania źródeł analogowych, co od paru lat jest normą, i o czym napiszę w oddzielnym artykule, zastanowiła mnie stosunkowo słaba obecność firm chińskich. Owszem, niewątpliwie Chiny były reprezentowane w postaci produktów takich marek, jak Cambridge Audio, Musical Fidelity itp., natomiast marek chińskich było bardzo mało. Naliczyłem Cayin (nowa linia w drewnie, po prostu słodkie), Operę (mniejsza ekspozycja niż rok temu), nowego hi-endowego w założeniu producenta OAT, różne azjatyckie kable, coś pominąłem? Ogólnie chudo, po ogromnej produkcji audiofilskiej, z jaką Chiny wychodzą w świat, spodziewałem się dużo więcej.
Jakaś ogólna myśl? Męcząca ilość podobnych rzeczy. Otóż jeśli przez parę dni oglądam ciągle wzmacniacze, kolumny, cedeki, i znowu wzmacniacze, kolumny, cedeki, kable, kable, kable, to zaczyna się raczej zwracać uwagę na podobieństwa, niż na różnice. Zastanawiam się, na ile sposobów da się odkrywczo zaimplementować ciągle te same lampy elektronowe czy tranzystory Toschiby, na ile sposobów da się perfekcyjnie odtworzyć płytę CD, na ile wreszcie sposobów da się skręcić drut, żeby przewodził lepiej, niż przedtem. I dlaczego te wszystkie sposoby muszę być takie drogie. Gdy człowiek dojdzie do takiego stanu, uwagę zaczynają przyciągać rzeczy drobne, nietypowe, niekiedy toporne, ale ze śladem prawdziwej, a nie seryjnej indywidualności. Na razie na tym poprzestanę, następna część sprawozdania za kilka dni.
Alek Rachwald
poniżej fotki przedstawiają: widok holu głównego, wypełnienie stolików Copulare ołowianym śrutem, przewody AudioZ, które wbrew pozorom NIE są Nordostami.