Muszę przyznać, że nie wiem, gdzie po raz pierwszy przeczytałem o nowych przewodach polskiej produkcji, z jednoosobowej firmy Sound-Sphere. Przypuszczam, że była to jakaś dyskusja na forum internetowym. Złożyło się, że w tym okresie byłem akurat po wymianie kolumn głośnikowych (Spendor na Omega Loudspeakers) i od nowa pracowałem nad brzmieniem całego systemu, żeby było tak jak przedtem, tylko lepiej. Zwykle po wymianie jakiegoś ważnego elementu coś nam się bardzo podoba, a czegoś brakuje. W tym wypadku uważałem, że nowe kolumny brzmią wyjątkowo przejrzyście i przestrzennie, ale nieco zbyt lekko i zastanawiałem się, czy tak już zostanie. Akurat kiedy kombinowałem, czy nie da się drogą minimalnych ingerencji w tor uwolnić nieco więcej basu (prawidłowo: bassu), wyczytałem, że Sound-Sphere dobrze oddają niskie tony, co oczywiście wzbudziło moje zainteresowanie. W tym czasie sygnał do kolumn przenosiły u mnie dobre, stosunkowo niedrogie przewody Wireworld Oasis 8 (bi-wire), na przemian z mało u nas rozpowszechnionymi produktami Colina Wonfora (EWA LS-25). Zwłaszcza kabel Sound-Sphere Black mnie zainteresował, bowiem wieść gminna mówiła, że daje miękkie, analogowe brzmienie i mocny bas. „Coś dla moich głośników” – tak sobie wtedy pomyślałem.
Konstruktor tych przewodów był tak uprzejmy, że na moją prośbę przesłał mi od razu dwie parki kabli głośnikowych: zarówno dosyć drogi model Black jak i droższy model Deneb. W tym momencie nie miałem już nic innego do zrobienia, jak tylko podłączyć kolumny przewodami i wziąć się do odsłuchów. Ponieważ rozsądek nakazywał jednak najpierw porozgrzewać nowe kolumny, które według mojej oceny trafiły do mnie ledwo co grane i potrzebowały jeszcze czasu na dotarcie, jeszcze przez tydzień katowałem Opery czym się dało na kablach Wireworld, zanim podłączyłem jako pierwsze Blacki. Przy okazji oczywiście trochę się przysłuchiwałem, żeby upewnić się w kwestii sygnatury dźwiękowej systemu na tańszych kablach. Później okazało się, że tydzień rozgrzewki to było jeszcze mało.
Na szybko, zanim przejdę do części muzyczno-brzmieniowej, coś o samych przewodach głośnikowych. Produkty Sound-Sphere wyróżniają się z całej masy konkurencji stosunkowo skromnym środkiem i wystawnymi końcami. Końce te tworzą drogie wtyki widełkowe Furutecha (miedź złocona), które same w sobie uzasadniają część ceny końcowej kabli. Natomiast pomiędzy końcem i początkiem znajduje się przewodnik w skromnym oplocie z czarnej tkaniny (standardowo o długości 3 metrów na stronę). Niewiele da się powiedzieć o zawartości oplotu, idą w nim po dwie żyły z miękkiej linki, może to skrętka a może jakiś super-duperlitz, bardzo giętkie. Według informacji podawanej przez producenta, są to przewody z miedzi (w obu modelach). Więcej danych można było pozyskać metodą macania albo cięcia. Na cięcie się nie zdecydowałem, natomiast macanie wykazało, że dwie żyły wewnątrz przebiegają w większości równolegle, nie wyczułem tam jakichś złożonych splotów, z jakich na przykład słyną produkty Velum. Jeśli jest tam jakaś specjalna geometria w ułożeniu samych żył, to mi umknęła, natomiast nie mogę nic powiedzieć na temat geometrii i liczby miedzianych przewodów w żyłach. Oba kable (Black i Deneb) wyglądają z zewnątrz bardzo podobnie i podobnie się zachowują wzięte w rękę, wydaje mi się tylko, że Deneb ma nieco więcej kabla w kablu (był trochę cięższy). Terminacja obu przewodów jest taka sama, są to wspomniane widły Furutecha. Zewnętrznego wrażenia dopełnia (jak to zwykle piszą recenzenci) skromne, ale eleganckie opakowanie w jutowy woreczek i płaski firmowy karton. Bez zbędnego festyniarstwa i raczej ręczna robota. Ogólnie kablami (z powodu miękkości) operuje się bardzo łatwo, natomiast duże i dość ciężkie zakończenia mogą przyczynić nieco kłopotów właścicielom wzmacniaczy lub kolumn o budżetowym rozstawie terminali.
Kiedy wreszcie wpiąłem w system nowiutkiego Blacka, przyszło znowu poczekać, bo producent rekomenduje dość długi okres wygrzewania swoich przewodów. Czas leciał, ja słuchałem jednym uchem, a kolumny też się przy tej okazji dogrzewały. W końcu po kolejnym tygodniu wziąłem sobie wolne od przygotowywania koszmarnego wykładu online, na który czekał niecierpliwie pewien Uniwersytet Największy, i zacząłem słuchać że tak powiem analitycznie. Różnice miedzy słuchaniem niewłaściwym, czyli duszą, a właściwym, czyli analitycznie, wyłożyłem kiedyś w felietonie w HFM i nie będę się powtarzał. Powiem tylko, że jakoś mi to słuchanie nie szło. Było trochę inaczej, niż się spodziewałem. System na Blackach zagrał wcale nie lekko i analitycznie, jak to było na początku w trakcie rozgrzewania kolumn, tylko stosunkowo ciepło i masywnie. Na ile była to zasługa kabli, a na ile kolumny doszły do siebie? To się okaże na koniec.
Podczas słuchania „Czterech pór roku” Vivaldiego (płyta na złotym nośniku wydana przez DUX i HFM, Kwartet Camerata/Adam Bogacki - kontrabas/Marek Toporowski - klawesyn/Robert Kabara - skrzypce solo) brzmienie było stosunkowo masywne i dynamiczne. Masa smyczków była oddana bardzo sumiennie. Dźwięk był przede wszystkim płynny, nie pozbawiony elementów delikatności. Stereofonia była dobra, scena wchodziła nieco w głąb poza linie głośników, szerokość była typowa. Płyta Marii Muldaur („Meet Me Where They Play The Blues”, Telarc) pokazała scenę nieco bardziej oddaloną i momentami zaskakująco szeroką. Uprzedzając ciąg dalszy mogę stwierdzić, że pod tym względem Black (przynajmniej na tej płycie) wykazał się najszerszą sceną, źródła pozorne niekiedy lądowały daleko poza szerokością bazy. Dźwięk był poza tym autentyczny, kawiarniany, jakkolwiek było też wrażenie pewnego uspokojenia. Bas bardzo dobrze oddany, nie odczuwałem np. niedostatku udziału kontrabasu w utworach z tej płyty. Doszedłem wtedy do wniosku, że Blacki wyciągają z tych kolumn sporo tego, czego od nich chciałem. Nagrania Pata Metheny z płyty „Orchestrion” (Nonesuch) również wykazały dobre oddanie stereofonii, zarówno pod względem głębokości jak i szerokości sceny. Dobra byłą równowaga tonalna, wysokie tony były dźwięczne, chociaż nie eksponowane, średnica mocna i bardzo naturalna, a bas nie sprawiał wrażenia zubożonego czy słabego. Ogólnie muzyka brzmiała swobodnie, tam gdzie trzeba był nawet lekko, efekty perkusyjne fruwały po scenie tam, gdzie je realizator umieścił, natomiast całościowo brzmienie było jednak po masywnej stronie. Trzymając się wciąż jazzu, dobrze, z dużą energią (i nieco mniejszą szybkością) wypadła płyta Hugh Masekeli „Phola”. Dźwięk czysty, z solidna dynamiką, z której są znane nagrania tego muzyka. W miarę szybko i z solidnym uderzeniem, ta płyta tak brzmi i system poradził sobie z oddaniem tego we wciągający sposób. Instrumenty perkusyjne to byłą sama przyjemność, a głos wokalisty z chrypką i ze wszystkim, co tam było. Na koniec wrzuciłem sobie jeszcze „Best Audiophile Voices” (Premium Records), płytę nagraną w XRCD, bardzo wyraźnie z dużą ilością wysokich tonów (przynajmniej dla moich uszu). Płyta była mniej jasna niż zwykle, wokalistki nadal syczały, ale były to syki trochę wilgotne. Płycie to akurat pomogło. Uwagę zwracała raczej płynność prezentacji. Z kolei nagraniu Glenna Goulda („Wariacje goldbergowskie” z roku 1981, Sony Records) brakowało trochę lekkości.
Dla kontrastu w tym momencie przerzuciłem się na Wireworld. Na pierwszy ogień poszedł Gould, który zabrzmiał odrobię lżej i nieco subtelniej. Na płycie Muldaur scena była węższa, nie wychodziła w tym stopniu poza szerokość bazy. Z kolei lokalizacja źródeł (zwłaszcza wokalistki) była narysowana z większą precyzją. Podstawa basowa była trochę lżejsza, przez co dźwięk zabrzmiał z mniejszą swobodą niż na Blackach. Wokalistki od „Best Audiophile Voices” twardziej stały na scenie, ale bardziej syczały, natomiast co do rozciągnięcia pasma, to nie wyróżniało się ono w żadną stronę. Ta płyta raczej i tak nie służy do testowania niskich tonów. W porównani z Blackiem odtworzenie tej płyty było mniej „natural” a bardziej „supernatural”, jeśli rozumiecie państwo, co mam na myśli. Jazzowe płyty wypadły tak, jak się można było spodziewać: Metheny był dźwięczniejszy i lżejszy, natomiast scena okazała się ciut węższa, chociaż już pod względem głębokości nic jej nie dolegało. Perkusja zabrzmiała lżej. Metheny na tych kablach był dokładniejszy, konturowy, perkusja (zwłaszcza różne drobne efekty) była wyciągnięta na wierzch. Ogólnie brzmienie efektowniejsze, ale wolałem słuchać tej płyty z Blackiem.
Po sesji z Wireworld Oasis przeszedłem w końcu na kabel Deneb, w międzyczasie już również wygrzany. Nazwę tę rozpozna każdy czytelnik „Edenu” Lema („Deneb. Alfa Cygni”). Zasadniczo jest to nadolbrzym typu widmowego A2Ia, naprawdę duża sztuka, oddalony od Słońca o jakieś 2000 lat świetlnych (co do odległości astronomowie nie są całkiem zgodni). Nazwa kabla może kojarzyć się również z Denebolą: nikt, kto swego czasu śledził przygody Funky’ego Kovala i aferę na czwartej planecie Beta Leonis, nie zlekceważyłby przewodu o takiej nazwie. Wprawdzie Deneb to akurat gwiazdozbiór Łabędzia, gdzie nie sięgnęły już macki kompanii Stellar Fox, ale i tak nie żałowałem. Słuchając systemu z kablem Deneb przeszedłem przez ten sam zestaw płyt, co w przypadku wcześniejszych odsłuchów. Płyta Muldaur zabrzmiała precyzyjnie i elegancko, nie było efektu tak poszerzonej przestrzeni jak w Blacku. Lokalizacja źródeł bardzo dobra, lepsza niż w Black, podobna jak w Wireworld. Natomiast wspólne z Blackiem było uorganicznienie brzmienia, było więcej ciała, ale nie kosztem powietrza wokół instrumentów, tylko w gratisie. Pewne podobieństwo zarysowało mi się z przewodami Cardas Golden Ref., które kiedyś miałem przyjemność gościć w swoim systemie. Fortepian był gładki i jednocześnie dźwięczny, wokal też był najlepszy ze wszystkich słuchanych teraz przewodów. Nie rozróżniając już pomiędzy sesjami z poszczególnymi płytami, wokale były „prawdziwe”, gdzie trzeba gładko, gdzie trzeba sierść (to Brodski!), lokalizacja wokalistów byłą taka, jak zapisano na płycie, nie było wątpliwości, skąd dobiega głos (z wyjątkiem nagrań w przeciwfazie, co stwierdziłem za pomocą płyty testowej). Pod tym względem Deneb wypadł najlepiej. W porównaniu z Blackiem jest moim zdaniem bardziej zrównoważony tonalnie, zakresy są bardziej wyrównane. Jest mniej masy, która w systemie z Blackiem zaczynała mi trochę przeszkadzać (Opery Callas, jak się okazało, wcale nie grają za lekko, wyszło to na jaw po miesiącu odsłuchów), natomiast jej rozkład wydaje się bliższy prawdziwemu.
Ostatecznie na tych kablach mój system grał najdłużej. Brzmienie było najlepsze i żałowałem tylko, że producent nie oferuje firmowych zwor (na wtykach bananowych) które pozwoliłyby połączyć tym samym przewodem wszystkie gniazda w kolumnach. Jednak w danej sytuacji musiałem posłużyć się do tego celu zworami EWA. To jedna sprawa. Być może też z podwójnym okablowaniem przewodami Sound-Sphere efekt byłby jeszcze lepszy. A może nie – póki się nie sprawdzi, się nie wie. Ogólnie, okablowanie Sound-Sphere wypadło w moim systemie bardzo dobrze. Na efekty przewodów nałożył się – stety lub niestety - okres wygrzewania kolumn, co zresztą dało ciekawy rezultat: o ile na początku odsłuchów model Black wydawał mi się idealnie pasować do lekkich i detalicznych Oper, o tyle na końcu kabel ten okazał się zbyt nasycony i ubarwiony dla Oper grających naturalnie i dysponujących solidną podstawą niskotonową. W tych warunkach model Deneb okazał się najlepszy.
Alek Rachwald
(ilustracja: ze strony producenta)
System:
Wzmacniacz: Leben CS-600
Źródło: napęd Pioneer PD-75/DAC StelAudio Mk.4/TentLab b-DAC, odtwarzacz CD Linn Ikemi,
Kolumny: Opera Loudspeakers Callas
Meble: stolik Rogoz Audio, podstawki StandArt
Kable głośnikowe: Wireworld Oasis 8 (bi-wire), EWA LS-XXV
Interkonekty: Tellurium Q Ultra Black
Kabel cyfrowy: Black Cat Silver! 75 Ohm
Kable sieciowe: Ziggy Cheetah, Ziggy Inception
Nagrania testowe: Audiostereo by Fadeover, JMLab Disque de Demonstration.
Nagrania normalne: Maria Muldaur, Pat Metheny, Glenn Gould, Hugh Masekela, Vivaldi, Best Audiophile Voices
Producent: http://www.sound-sphere.pl/
Ceny:
Black - 4250 pln/3m para
Deneb - 5200 pln/3m para
Terminacja: widłami lub bananami firmy Furutech