W czasach, gdy wszystko jest bezprzewodowe, mobilne i oczywiście na baterie / akumulatorki a szerokopasmowy internet już dawno przestał być domeną a zarazem synonimem stacjonarności, ludzkość stanęła przed kolejnym wyzwaniem – jak tej całej, nieprzebranej zgrai technologicznych zombie zapewnić prąd. Czemu użyłem określenia „zombie”? Jeśli nie wiecie rozejrzyjcie się tylko po galeriach handlowych, kawiarniach, lotniskach, czy nawet środkach komunikacji miejskiej. Prawdopodobnie w okamgnieniu zlokalizujecie ogólnodostępne gniazdka zasilające / USB oblężone prze będących na chronicznym głodzie zagubionych w smartfonowo-tabletowym świecie osobników płci obojga. Patrząc na nich z boku można dojść wręcz do wniosku, że jedzenie staje się dla nich zbędnym luksusem, który bez większego żalu są w stanie poświęcić na rzecz naładowania swojego jedynego, może nie tyle okna, co pryzmatu przez który obserwują otaczający ich świat. Dlatego też coraz więcej firm dwoi się i troi by sprostać coraz to większej prądożerności współczesnych multimediów, dostarczając urządzania zdolne wytrzymać bez ładowania „nawet” kilkanaście godzin. I dzisiaj właśnie czymś takim się zajmiemy. A co to będzie? Będzie to swoiste, audiofilskie akcesorium pochodzące z malowniczej Szwecji a dokładnie coś, ze zlokalizowanego w niemalże centrum Sztokholmu starego browaru. Jasne pełne? Byłoby miło, ale nie tym razem. Otóż po dokanałowych, referencyjnych, lecz nad wyraz rozsądnie wycenionych i recenzowanych przez nas niemalże dokładnie dwa lata temu, q-JAYS-ach i nausznych u-JAYS Wireless przyszła pora na kolejnego przedstawiciela szwedzkiego rodu personalnych umilaczy, czyli dokanałowe a zarazem bezprzewodowe a-Six Wireless.
Pragmatyzm i pomysłowość Szwedów widać już na pierwszy rzut oka – wystarczy zerknąć na pudełko, w jakim są oferowane tytułowe pchełki. Zarówno swoimi wymiarami, jak i proporcjami opakowanie Jays a-Six Wireless przypomina standardowy digi-pack w jakim co i rusz pojawiają się „bogate” wersje (podobno właśnie kończących swój marny żywot) płyt CD. Jest zatem nieduże, poręczne a jeśli tylko go nie używamy, to zamiast walać się gdzieś po szufladach z powodzeniem może stanąć wśród naszej płytoteki. W komplecie, oprócz założonych fabrycznie silikonowych nakładek, znajdziemy jeszcze pięć dodatkowych par w rozmiarach XXS, XS, S, M i L, oraz krótki przewód USB do ładowania znajdującego się na płaskim przewodzie łączącym słuchawki akumulatorka. Pomimo praktycznie pomijalnej wagi Jaysy prezentują się po prostu rewelacyjnie a mówiąc wprost ich wartość postrzegana zupełnie nie koreluje z oczekiwaną przy kasie kwotą. Piszę to już teraz – jeszcze bez oceny ich walorów brzmieniowych – jedynie na podstawie kontaktu organoleptycznego i wrażeń natury estetycznej. One są po prostu wzorcowo wykonane a jakość materiałów jakie użyto nic a nic nie ustępuje tym, jakie zastosowano w … czterokrotnie droższych q-JAYSach! Korpusy słuchawek są aluminiowe, wyfrezowane na obrabiarkach CNC i zamknięte płytką ze stali nierdzewnej z precyzyjnie wykonaną laserem siatką otworków pełniących rolę portu basowego. Na płaskim, wiotkim i zupełnie niechętnym do skręcania i plątania przewodzie ulokowano zgrabny, zintegrowany z mikrofonem MEMS trzyprzyciskowy pilot. Instrukcja obsługi nie wymaga głębszej analizy – ryciny z piktogramami co i ile trzeba przytrzymać, żeby zmienić ścieżkę, czy odebrać/zrzucić połączenie powinny być zrozumiałe nawet dla kilkuletniego szkraba.
Dostawa tytułowych Jaysów zbiegła się z premierą dwóch niezwykle wyczekiwanych przeze mnie albumów - synth-popowo-rockowego „Violence” Editors, którego miałem okazję raptem tydzień wcześniej słuchać w towarzystwie Toma Smitha, Justina Lockey’a i Elliotta Williamsa (a także być na ich mini-akustycznym koncercie w Studiu U22) i zdecydowanie brutalniejszego „FIREPOWER” Judas Priest. W tym momencie chciałbym jedynie doprecyzować, iż słuchawki dotarły nieco wcześniej, lecz biorąc pod uwagę iż były zupełnie dziewicze pozwoliłem sobie przez kilkadziesiąt godzin je wygrzewać materiałem serwowanym przez przypadkowo wybrane internetowe rozgłośnie radiowe. I tutaj mała ciekawostka, gdyż nawet prosto z pudełka a-Six-y bardzo miło mnie zaskoczyły oferując dźwięk niezwykle dynamiczny, ale daleki od epatowania wszechpotężnym i podporządkowującym sobie resztę pasma basem. Od razu jednak uprzedzę, iż basu jest może nie tyle dużo, bo określenie takie sugerowałoby, że proporcje pomiędzy składowymi reprodukowanego pasma zostały zaburzone, lecz jest go ewidentnie więcej aniżeli we wspominanych wcześniej q-JAYSach i ma nieco bardziej mięsistą fakturę, co z pewnością ucieszy tych, dla których w dole pasma, oprócz kontroli musi też być „mięcho”, a to w a-Sixach jest krwiste i soczyste jak wyborny T-bone stek. Dlatego tez nie bez powodu w roli materiału testowego wykorzystałem m.in. dwa powyższe albumy, gdzie w pierwszym mroczne, elektroniczne frazy stanowią niezwykle klimatyczne tło do ekspresyjnych, blisko podanych partii wokalnych, by w drugim klasyczne brytyjskie heavy-metalowe łojenie nie pozwalało nawet na chwilę wytchnienia. Dodatkowo realizację „Violence” z powodzeniem można uznać za niemalże audiofilską, za to „FIREPOWER” nawet nie przejawia takich aspiracji stawiając na radosną młóckę. Czemu o tym wspominam? Powód jest oczywisty – szwedzkie dokanałówki owe różnice nie tyle piętnują, co pokazują jak na dłoni ocenę poszczególnych krążków pozostawiając odbiorcy. Skoro jednak wywołałem do tablicy audiofilskość, to nie mogłem odmówić sobie przyjemności sięgnięcia po coś ze stajni ECM-u i mój wybór padł na dość mocno eksploatowaną pozycję - „Romaria” Andy Sheppard Quartet. Jeśli sądziliście, że w tym momencie – na wieloplanowym, dopieszczonym przez samego Manfreda Eichera majstersztyku, gdzie naturalne instrumentarium nie da się oszukać i każda próba zmanipulowania brzmienia będzie oznaczała sromotną porażkę, Jaysy kolokwialnie mówiąc się wyłożą, to … muszę Was zmartwić. O ile bowiem na pop-rocku i metalu grały po prostu dobre, to na akustycznym jazzie ewidentnie rozwinęły skrzydła i bezsprzecznie zachwycały. Z jednej strony brzmienie było gęste, chwilami wręcz duszne i klaustrofobiczne – osadzone w nieprzeniknionej czerni, lecz gdy tylko odzywały się lśniące złotem blachy, bądź eteryczne partie gitary całość nabierała oddechu i niesamowitej przestrzenności a gdy do akcji wkraczał saksofon rozpoczynało się istne misterium. Co ważne, spektakl muzyczny niby „dział” się w naszej głowie, lecz nikt nie próbował wciskać nam całych bandów do czerepu. To był pewien nieustalony stan pośredni. Coś, jakbyśmy po wetknięciu Jaysów w uszy zostali zamknięci w odizolowanej od świata zewnętrznego kapsule i tam stawali się cząstką rozgrywającej się przed naszymi oczami muzyki. Wrażenie to potęguje świetna izolacja akustyczna, która pozwala na wielce komfortowy odsłuch nawet w gwarnym pomieszczeniu/tramwaju/autobusie bez konieczności katowania narządu słuchu ponadnormatywnymi dawkami decybeli.
Równie świetnie wypada klasyka i to nawet ta w symfonicznym wydaniu. Pomimo pewnych, początkowych obaw sięgnąłem po „Symphony No. 9” Mahlera – nomen omen w wykonaniu Swedish Radio Symphony Orchestra pod batutą Daniela Hardinga, i … jak na tak niedrogie słuchawki musiałem stwierdzić, że spokojnie możemy mówić o swoistej sensacji i iście dumpingowym wycenianiu swoich produktów przez Szwedów. Spiętrzenia dźwięku, szeroka i zarazem wieloplanowa scena dźwiękowa, plus otwartość i swoboda dźwięku przypominały to, czego można byłoby się spodziewać po wielokrotnie droższych konstrukcjach.
Czy zatem Jays a-Six Wireless są bez wad? Jeśli miałbym się jednak na siłę do czegoś przyczepić, to pewnie koniec końców bym uznał, że a-Six-y za każdym razem starały się pokazać piękniejsze oblicze reprodukowanego materiału, bez bezwarunkowej i ślepej wierności laboratoryjnej analityczności. Tylko z drugiej strony … Czy to aby na pewno jest ich wada? Posłuchajcie i oceńcie sami. Mi takie podejście do tematu zupełnie nie przeszkadza.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Horn
Cena: 349 PLN
Dane techniczne:
Zdalne sterowanie: Bluetooth® 4.1, mikrofon MEMS
Przetworniki: 6 mm głośniki dynamiczne
Impedancja (@1 kHz): 16 Ω
Pasmo przenoszenia: 20 - 20 000 Hz
Orientacyjny czas pracy na baterii: 12 godzin