Gdy temperatury oscylują w granicach 24-26 ºC przy odrobinie dobrych chęci i samozaparcia da się wysiedzieć jakieś dwie, góra trzy godziny w nausznych / wokółuszych słuchawkach, jednak gdy słupki rtęci mijają 30-tą kreskę odsłuchy w pełnowymiarowych nausznikach zaczynają nosić znamiona daleko zaawansowanego masochizmu. Czysto teoretycznie podchodząc do tematu można sobie co prawda zrobić od muzyki przerwę i zająć się np. pieleniem ogródka, bądź koszeniem trawnika nabijając bonusowe punkty u Małżonki, ale jak zdążyłem już zaznaczyć są to czysto teoretyczne dywagacje. Dlatego też zamiast babrać się w ziemi i uganiać po grządkach z glebogryzarką zdecydowanie rozsądniejszym rozwiązaniem wydaje się rekonesans i zakup odpowiednich pod względem brzmienia i ergonomii słuchawek dokanałowych. O ile jednak sam zakup nie powinien nam zając więcej niż kilka kliknięć myszką i podanie pinu do karty kredytowej (w takie upały spacery po mieście warto ograniczyć do niezbędnego minimum), to już na research i eksplorację nieprzebranego zatrzęsienia „pchełek” urlopu może nie starczyć. Dlatego też chcąc nieco pomóc zagubionym w klęsce urodzaju poszukiwaczom dokanałowych doznań pozwolę sobie zaprezentować dostępne w dystrybucji Rafko słuchawki MEE Audio Pinnacle P1.
Nie wiem, czy to poprzez własną - wrodzoną empatię i troskę o los Braci Mniejszych, czy to w obawie przed akcjami protestacyjnymi PETA (People for the Ethical Treatment of Animals - Ludzie na rzecz Etycznego Traktowania Zwierząt) amerykański producent już na samym wstępie prezentacji swojego flagowego modelu, jakim właśnie są tytułowe Pinnacle P1 zaznacza, iż jest „to efekt dwóch lat wytężonej pracy, która łączyła w sobie laboratoryjne testy oraz odsłuchy realizowane w grupie docelowych klientów firmy.” Krótko mówiąc pierwsze, z pewnością nie do końca idealne, prototypy degradowały narząd słuchu jedynie kilku wiernym akolitom marki a nie Bogu ducha winnym króliczkom, myszkom, czy jeszcze innym zwierzakom wiodącym smętny żywot w laboratoryjnych klatkach. Mając zatem z głowy dylematy natury moralnej z całkowicie spokojnym sumieniem mogłem przystąpić do wstępnych oględzin i testów organoleptycznych dostarczonych przez białostockiego dystrybutora maluchów.
Pod dość utylitarną i niezbyt wiele obiecującą kartonową banderolą wierzchnią znajduje się zdecydowanie bardziej wysublimowane designersko sztywne pudełko z finezyjnie otwierającymi się wrotami, za którymi znajdziemy clue dzisiejszej recenzji. Niewielkie, dość lekkie, lecz zaskakująco solidne a przy tym ergonomicznie wyprofilowane, wykonane ze stopów cynku korpusy spoczywają bowiem w precyzyjnie wyciętych w szarej piance „dołkach”, poniżej których przygotowano miejsce na ozdobione firmowym szyldem ekskluzywne skórzane etui. Dopiero pod nim znajdziemy dwa kartonowe pudełka – jedno z dziewięcioma parami nakładek (trzy pary pojedynczych nakładek w rozmiarach S, M i L, trzy pary pianek Comply, dwie pary podwójnych silikonowych tipsów w rozmiarze M oraz L, jedną parę potrójnych nakładek) i drugie z dwoma przewodami – jednym „audiofilskim” – wykonanym z miedzi wysokiej czystości z dodatkiem srebra i drugim „cywilnym” – z mikrofonem wraz z pilotem do obsługi smartfonów i tabletów. Oba przewody wykonano w formie dość wiotkich plecionek, dzięki czemu ani się nie plączą, ani nie powodują irytującego podczas odsłuchów efektu mikrofonowania, a jeśli chodzi o samo oznaczenie kanałów to w tym momencie odeślę Was do instrukcji obsługi. Dla ułatwienia tylko dodam, że stosowne oznaczenia co prawda są umieszczone na korpusach wtyków MMCX, lecz w zależności od wybranego przewodu i docelowej implementacji słuchawek w naszych małżowinach warto mieć na ten drobiazg baczenie.
Zaglądając do trzewi pozornie nie ma nad czym zbyt długo dywagować, gdyż w tym przypadku mamy do czynienia z konstrukcjami opartymi na pojedynczych, 10 mm przetwornikach wspomaganych rozpraszaczem wysokich tonów i iście mikroskopijnym otworem bass-reflex.
Jak to jednak w życiu bywa czasem prostota i minimalizm okazują się zdecydowanie lepszym rozwiązaniem, aniżeli wielodrożne i skomplikowane układy grające a traf chciał, że tym razem właśnie z takim przypadkiem mamy do czynienia. W dodatku dość akceptowalna cena nie wskazywała na fakt, iż MEE Audio Pinnacle P1 mają cień szansy zagrać na poziomie, na jakim zagrały. Pierwszym bowiem aspektem na jaki warto zwrócić uwagę jest świetna liniowość i neutralność tak barwowa, jak i temperaturowa tytułowych pchełek. P1-ki nie próbują w żaden sposób wpłynąć na reprodukowany repertuar, nie próbują odcisnąć na nim swojej sygnatury, przez co w pierwszej chwili można im przypisać dość oczywiste studyjne koneksje. Jednak opierają się one na rozdzielczości i analityczności pozbawionych laboratoryjnego osuszenia i epatowania krawędziami źródeł pozornych. Trudno jednak określić je mianem krągłych, czy też kreślonych grubszą kreską. One są raczej w sam raz – podane al dente. Taki sposób prezentacji procentuje świetną motoryką i zaraźliwym wręcz drivem wszędzie tam, gdzie jest on wręcz niezbędny. Energetyczna muzyka elektroniczna w stylu „3-D The Catalogue” Kraftwerk, bądź nieco bardziej taneczna „Shock Value” Timbalanda dość wyraźnie uwidoczniły świetną kontrolę najniższych składowych i brak oporów przed czasem mocnym zaznaczeniem przeciwległych skrajów pasma, które całkiem dziarsko sobie tam poczynały. Proszę mnie jednak opacznie nie zrozumieć – nie ma mowy o graniu skrajami pasma a jedynie chodzi o brak ich wycofania.
Wgląd w głąb nagrania jest ze wszech miar prawidłowy a dodając do tego utrzymaną na równie wysokim poziomie przestrzenność i swobodę w kreowaniu wirtualnej sceny nawet po kilkugodzinnym odsłuchu nie czuć znużenia związanego z trzymaniem głowy w wirtualnym słoju. Bez wciskania orkiestry w naszą międzyuszną przestrzeń nawet „Planety” Holsta nie sprawiały im kłopotu z rozplanowaniem tego całego – nad wyraz rozbudowanego aparatu wykonawczego na imponującej tak pod względem szerokości, jak i głębokości scenie.
Na koniec zostawiłem jeszcze kilka uwag natury technicznej związanej z możliwie optymalnym doborem źródła i amplifikacji. Nie będę w tym momencie ukrywał, że najlepsze i najbardziej przypadające mi do gustu konfiguracje osiągnąłem z topowymi, operującymi na boleśnie wyższych pułapach cenowych DAPami Astell&Kern AK380 i A&ultima SP1000, z którymi to MEE sięgały szczytów swoich sonicznych możliwości. Jednak nie ma co popadać w rozpacz, bądź nerwowo rozglądać się w ofercie kredytów konsumenckich, gdyż na dobry początek w zupełności wystarczy niepozorny gabarytowo i nieprzyzwoicie, jak na swoje możliwości brzmieniowe wyceniony Hidizs AP-60.
Jak mam cichą nadzieję wynika z powyższej epistoły kontakt z MEE Audio Pinnacle P1 okazał się miłym doświadczeniem. Te niepozorne dokanałówki stawiając praktycznie wszystkie karty na neutralność i prawdomówność świetnie sprawdzały się w dosłownie każdym repertuarze i jedyne o co warto było zadbać, to stosunkowo wydajne źródło a z tym w obecnych czasach nie powinno być najmniejszego problemu.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Rafko
Cena: 999 PLN
Dane techniczne:
Konstrukcje: 1-drożne, dynamiczne, zamknięte
Impedancja: 50 Ω
Skuteczność: 96 dB
Pasmo przenoszenia: 20 - 20.000 Hz
Przewód: posrebrzana miedź OFC 99.99%
Długość przewodu: 1,3 m
Typ wtyku: 3,5mm mini jack
Typ wtyku: Kątowy
Rozmiar przetwornika: 10 mm
Waga bez kabla: 13 g
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; LENOVO TAB2 A7-10; Astell&Kern AK380; Astell&Kern A&ultima SP1000; Hidizs AP-60
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– DAC/Wzmacniacz słuchawkowy: Ifi Micro iDAC2 + Micro iUSB 3.0 + Gemini; Copland DAC 215
– Słuchawki: Meze 99 Classics Gold; q-JAYS; Audioquest NightOwl; Final Sonorus X;