Trzeba przyznać, że Antony Michaelson doskonale wie, jak zjednać sobie potencjalnego klienta. Po otwarciu pudeł można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia ze sprzętem ze znacznie wyższej półki niż wskazuje na to cena. Obydwa urządzenia, zamiast we wszechobecną folię plastikową, zapakowane są w miękkie aksamitne pokrowce zawiązywane eleganckim sznureczkiem. Do tego dostajemy białe bawełniane rękawiczki, miękką ściereczkę z firmowym logo do przecierania sprzętu oraz list zaadresowany do „Dear Listener” (nie otwierałem). To wszystko niby drobiazgi, a jednak cieszy fakt, że firma postanowiła potraktować nabywcę budżetowego sprzętu z taką atencją, i to w czasach kiedy wszyscy starają się oszczędzać na wszystkim.
Wrażenia organoleptyczne są równie pozytywne. Zarówno wzmacniacz jak i odtwarzacz wykonano z grubych metalowych profili, nie uświadczymy tu ani grama taniego plastiku. Przednie ścianki mają lekko wcięte krawędzie, co urozmaica jednolitą bryłę urządzeń i i dodaje im lekkości. O ile dawna stylistyka urządzeń Musicala budziła we mnie mieszane uczucia (połączenie srebra ze złotem wyglądało dość pretensjonalnie), o tyle trudno sobie wyobrazić, żeby nowy design mógł się komuś nie spodobać. Surowa elegancja, minimalizm i nieco studyjny wygląd przywodzą na myśl produkty nieistniejącej już skandynawskiej firmy Thule.
Wzmacniacz wyróżnia sporej wielkości, centralnie umieszczone pokrętło regulacji głośności, które obraza się z przyjemnym, wyczuwalnym oporem. Po obu jego stronach umieszczono po trzy przyciski służące wybieraniu odpowiednich wejść. O tym, które wejście jest akurat używane informuje nas mała niebieska dioda. Ani we wzmacniaczu ani w odtwarzaczu nie występuje tryb stand-by, mamy jedynie wyłącznik sieciowy. Co ciekawe, nie zauważyłem, żeby dźwięk świeżo podłączonego do sieci zestawu zmieniał się jakoś diametralnie po wielu godzinach nieustannego grania. Brak konieczności wygrzewania urządzeń, tudzież nieustannego trzymania ich pod prądem to niewątpliwy atut. W żadnym razie nie musimy się martwić, że posiadanie MF znacząco podniesie zużycie energii w naszym domu.
Wnętrze M3i wygląda schludnie i czytelnie: sekcję zasilającą tworzą pojedynczy, średniej wielkości transformator z kilkoma oddzielnymi uzwojeniami i dwa kondensatory o łącznej pojemności 20.000 mF. Choć cały układ zamontowano na jednej płytce drukowanej, sekcja sterująca i wzmocnienia są od siebie wyraźnie oddzielone. Końcówkę mocy opartą na czterech tranzystorach przytwierdzono do umieszczonego po prawej stronie radiatora, sekcję sterującą tworzą scalaki. Na tylnej ściance znajdziemy jeszcze gąszcz przekaźników – jest ich sporo, bo producent faktycznie nie żałował wejść we wzmacniaczu. Oprócz dwóch wydzielonych wejść RCA przeznaczonych dla odtwarzacza CD i tunera, mamy jeszcze sześć wejść liniowych z czego jedno służy jako pętla do nagrywana, a drugie można wykorzystać do zintegrowania zestawu stereo z systemem kina domowego.
Dla odmiany, tylna ścianka odtwarzacza wyposażona jest spartańsko – oprócz wyjść RCA znajdziemy tu tylko złącze koaksjalne i optyczne. M3CD wyposażony jest w napęd szczelinowy – rozwiązanie do którego wciąż nie mogę się przekonać w przypadku domowych urządzeń audio. Trzeba jednak przyznać, że działa szybko i cicho, a ta ostatnia cecha wcale nie jest taka oczywista. W środku odtwarzacza znajdziemy jeszcze niewielkie trafo z podwójnymi odczepami, płytkę z układami zasilającymi i przetwornikiem Burr-Browna oraz sterownik napędu. Montaż wykonano schludnie i przejrzyście, a poszczególne sekcje starano się od siebie jak najdalej odsunąć.
Chcąc scharakteryzować szkołę brzmienia MF jednym zdaniem, należałoby powiedzieć – jest to sprzęt bardziej dla melomana niż audiofila. Brytyjski zestaw stara się uprzyjemnić każdy repertuar podając go gładko, przyjemnie i bez niepotrzebnego dzielenia włosa na czworo. Wyróżniającą się cechą zestawu jest niewątpliwie doskonała spójność brzmienia. Żaden zakres nie wysuwa się tu przed szereg ani nie stara się specjalnie zaprzątać uwagi słuchacza. Przekaz muzyczny pozostaje idealnie koherentny i podporządkowany zasadzie, że słuchanie ma być przede wszystkim przyjemnością. Lekko zaokrąglone skraje pasma, wyraźna i dość plastyczna średnica oraz nieco zmiękczony ale punktualny bas tworzą razem swoisty mikroklimat, który można naprawdę polubić. Nie ma on wiele wspólnego z nachalnym ociepleniem czy zmuleniem – zabieg „ucywilizowania” dźwięku przeprowadzono tu bardzo dyskretnie, starając się zachować złote proporcje pomiędzy szczegółowością a spójnością brzmienia.
Jak można się domyślić, muzyki synkopowanej można słuchać na takim zestawie w nieskończoność. Fenomenalnie zabrzmiały zarówno ballady Shirley Horn i Stacy Kent jak i zagrane z drivem jazzowe standardy i bluesy w wykonaniu Boba Brookmeyera czy Oliviera Nelsona. Niezwykle plastycznie i przekonująco wypadły nagrania archiwalne, również monofoniczne. Śledząc linię kontrabasu na doskonale nagranych płytach tria Wasilewskeigo (ECM) słychać było wyraźnie, że choć najniższe tony MF są nieco złagodzone, to jednak bas pozostawał punktualny, a przy tym idealnie zszyty z resztą pasma. Miękkie pomruki sekcji rytmicznej tworzyły naprawdę wspaniały nastrój dla tego rodzaju muzyki.
Na pochwałę zasługuje dynamika i wydajność prądowa skromnego, wydawałoby się, wzmacniacza. Podczas głośnych odsłuchów pokrętło regulacji głośności wędrowało najwyżej na godzinę dwunastą – i nawet wtedy dźwięk pozostawał uporządkowany, zwarty i nie tracił w żadnym aspekcie. Wydaje się, że do M3i można bez obaw podłączyć nawet spore kolumny trójdrożne. Nieco gorzej wypadła scena, która choć bardzo stabilna i uporządkowana, mogłaby być odrobinę bardziej trójwymiarowa. Dźwięki dość niechętnie wychodziły poza boczne ścianki kolumn, a gradacja planów była zauważalnie zredukowana. Nie przeszkadza to zupełnie podczas słuchania niewielkich składów instrumentalnych, gdzie większość wydarzeń i tak dotyczy pierwszego planu. Kłopot zacznie się jednak, kiedy zapragniemy posłuchać np. muzyki symfonicznej i zaczną się ze sobą zlewać poszczególne sekcje instrumentalne. Muszę jednak z ręku na sercu przyznać, że nie słyszałem dotychczas żadnego sprzętu niższej ani średniej klasy, który radziłby sobie z tym problemem.
Co ciekawe, duet Musicala zestaw poradził sobie śpiewająco z innym wymagającym składem, a mianowicie z orkiestrą barokową. Na płycie „Concerts avec plusieurs instruments” w wykonaniu Cafe Zimmermann pojawiła się nagle całkiem obszerna przestrzeń, a barwa instrumentów wypadła co najmniej zadowalająco. Pomimo ograniczonych zdolności analitycznych zestawu, poszczególne grupy instrumentów zostały od siebie bardzo wyraźnie odseparowane i nigdy nie zlewały się w jedno. Słynne „pandemonium” otwierające I Koncert brandenburski J.S. Bacha, gdzie nakłada się na siebie metrum parzyste i nieparzyste, wypadło wyjątkowo przejrzyście czytelnie. Do szczęścia zabrakło jedynie większej otwartości góry. Słuchany zaraz potem bachowski Koncert na cztery klawesyny zabrzmiał przez to nieco zbyt miękko i powabnie, a w koncertach instrumentalnych Vivaldiego słychać było delikatny „aksamitny” nalot w brzmieniu skrzypiec i altówek, który ujmował instrumentom nieco blasku i otwartości.
Oddzielny odsłuch urządzeń szybko wykazał, że zdecydowanie bardziej neutralny i wyważony brzmieniowo jest odtwarzacz. M3cd Zestawiony z dwa raz droższym odtwarzaczem odniesienia ustępował mu naprawdę niewiele, główne w zakresie dynamiki i konturowości rysunku. Lekkie uspokojenie dźwięku i zmiękczenie skrajów pasma, to już wyłącznie domena wzmacniacza, który „robi” cała atmosferę. To, czy zaakceptujemy taką szkołę brzmienia zależy już od naszego gustu i dominującego w naszej płytotece repertuaru. Moim zdaniem bazowy zestaw Musicala jest bardzo ciekawą propozycją dla osób, które chcą czerpać ze słuchania przede wszystkim przyjemność. Brytyjski zestaw nie będzie nas atakował miliardami szczegółów zmuszając do nieustannego analizowania dźwięku. Nie przetrzebi nam też płytoteki ponieważ jest niezwykle łaskawy nawet dla słabo zrealizowanych nagrań. Na tle licznych, choć często bezdusznie grających urządzeń budżetowych, Musical Fidelity wyróżnia się zdecydowanie in plus.
Bartosz Luboń