Gdyby miesiąc temu zapytano mnie o firmę Flying Mole, musiałbym odpowiedzieć, że w życiu o niej nie słyszałem. Ale trzy tygodnie temu trafiły do mnie do recenzji głośniki CS 3 firmy Emerald Physics, a ponieważ były to zupełnie nowe egzemplarze, więc Dystrybutor dostarczył z nimi „energooszczędne urządzenie do wygrzewania” o symbolu MA-S160. Producent głośników zaleca aż trzysta godzin wygrzewania, więc zużywający maksymalnie 60W piecyk w klasie D pozwolił mi nie nadwerężyć specjalnie domowego budżetu rachunkiem za prąd. Do Mole'a podłączyłem odtwarzacz DVD jako źródło, spiąłem je byle jakim IC, który znalazłem w szufladzie, a całość stanęła w sypialni koło komputera. System plumkał sobie w kącie, a ja od czasu do czasu stwierdzałem, że jak na „wzmacniacz do wygrzewania”, to to całkiem przyjemnie brzęczy. Po kilku dniach przeniosłem wszystko do głównego pokoju. Musiałem przy tym odłączyć swoje głośniki i postawić na ich miejscu Emeraldy. To z kolei spowodowało, że jeśli w ogóle chciałem posłuchać muzyki, to pozostał mi tylko system z Latającym Kretem.
Zanim przejdę do wrażeń muzycznych, wspomnę o estetycznych. Wzmacniacz to nieduża, zgrabna, czarna skrzyneczka – z przodu włącznik, dwa pokrętła potencjometrów (po jednym na kanał) i niebieska dioda sygnalizująca pracę urządzenia, z tyłu natomiast zaciski głośnikowe (akceptujące wyłącznie banany), dwa wejścia RCA (fixed i variable), gniazdo zasilania i możliwość podłączenia zdalnego sterowania. Jest jednak element, który wywołuje na mojej twarzy uśmiech za każdym razem, gdy patrzę na ten piecyk. Jest nim logo firmy. Symbol Flying Mole to krecik ze skrzydełkami z przednich łapek, śmigiełkiem z wąsów i ogonem z tylnych łap. Nie dość, że samo w sobie wygląda zabawnie, to jeszcze nieodłącznie kojarzy mi się z pewnym czechosłowackim krtekiem. Podobne będą zapewne skojarzenia u wszystkich obywateli dawnych KDL („krajów demokracji ludowej”, tak się to kiedyś nazywało). Być może klientom spoza demoludów Latający Kret kojarzy się z czymś niemożliwym, skoro więc firma tak się nazwała, to musiała stworzyć coś doprawdy wyjątkowego.
Flying Mole powstał w Japonii w 2000 roku, stworzony przez „inżynierów z 20-letnim doświadczeniem” (cytuję ze strony internetowej, bo to niemal jedyne źródło informacji o firmie). Z innego źródła można wyczytać, że owi inżynierowie działali wcześniej w firmie Yamaha. Założyciele przyjęli dewizę, aby robić rzeczy „kreatywnie, prosto i pięknie”. W ofercie firmy znalazły się wyłącznie urządzenia cyfrowe – wzmacniacze, końcówki mocy, przedwzmacniacz, oraz, co ciekawe, cyfrowe kondycjonery. Wszystkie urządzenia charakteryzują się więc przynajmniej dwoma ogromnymi zaletami – są energooszczędne, a przy ich noszeniu nikt nie dorobi się dyskopatii. Testowany wzmacniacz waży nieco ponad 4 kg, oddając spora moc 100W na 8 ohmach. Wzmacniacze tej firmy nie korzystają z dość powszechnego wśród producentów wzmacniaczy cyfrowych rozwiązania, jakim są moduły ICE Power Bang&Olufsena, lecz z własnego rozwiązania zwanego By-Phase PWM. Firma chwali się również ekologicznym podejście, ich wzmacniacze osiągają sprawność rzędu 85%! Konstrukcja jest 100% układem dual-mono: kanały są odseparowane od wejścia aż do wyjścia głośnikowego.
Moje dotychczasowe doświadczenia z wzmacniaczami cyfrowymi są znikome. Dlatego pewnie dźwięk Mole'a był dla mnie zaskoczeniem. Słowo cyfra (w kontekście odtwarzania muzyki) kojarzy się raczej gorzej niż lepiej, a tymczasem to, co usłyszałem (pomimo słabych pozostałych elementów systemu), zabrzmiało, hmm, analogowo? Wcale nie jestem pewien, czy w ślepym teście nie doszedłbym do wniosku, że słucham wzmacniacza lampowego. Krecik nie gra może całkiem jak lampa, ma też sporo cech tranzystora, ale ogólnie jego dźwiękowi bliżej jest raczej do cieplejszej, holograficznej, o naturalniejszej barwie instrumentów i głosów prezentacji typowej dla baniek próżniowych. Jednocześnie dźwięk jest szybki, konturowy i szczegółowy. Mocną stroną Kreta jest również bas. Powyższe cechy zwykle są przypisywane tranzystorom. Połączenie cech lampy i solid state zazwyczaj uzyskuje się budując wzmacniacze hybrydowe, łącząc w nich lampowe stopnie przedwzmacniacza z tranzystorowymi końcówkami mocy, lub też zestawiając kompletny lampowy przedwzmacniacz z tranzystorowym piecem. Flying Mole to zupełnie inna droga, biegnącą pod kątem prostym do dotychczasowych prób pogodzenia zalet lamp i tranzystorów. I jest coś w sygnaturze dźwiękowej opisywanego wzmacniacza, nieuchwytnego i trudnego do opisania, co może zadecydować o wyborze właśnie tego rozwiązania.
Okres „dogrzewania” Emeraldów i słuchania przy pomocy Krecika przypadł na tydzień, kiedy wieczorami bywałem dość zmęczony i jeszcze bardziej niż zwykle zależało mi na tym, żeby wieczorem przy muzyce po prostu się zrelaksować i odpocząć. Dlatego też w tym czasie w odtwarzaczu lądowały głównie moje ulubione płyty. Midnight Blue „Inner city blues” nagrane przez wytwórnię Mapleshade to płyta, której mogę słuchać niemal w nieskończoność. Między innymi dlatego, że została zrealizowana w genialny sposób – słuchacz przenosi się do niewielkiego klubu i uczestniczy w kameralnym koncercie na żywo. Oczywiście pod warunkiem, że system potrafi to przekazać. Dobra lampa nie ma z tym żadnego problemu, bardzo dobry tranzystor też nie. „Cyfrak” z Japonii poradził sobie z tym zadaniem bez większego problemu. Pokazał bardzo dobrze atmosferę nagrania, holografią i wielowymiarowością sceny niemal dorównywał mojemu SET-owi na 300B. Zmuszony do wyboru, wybrałby prezentację mojego wzmacniacza, jednak trzeba zauważyć, że on kosztuje trzy razy więcej, a różnica w klasie prezentacji nie była wielka.
Kolejną płytą był krążek w pokrewnych klimatach – John Lee Hooker wraz z przyjaciółmi („The Best of Friends”). Porcja elektrycznego bluesa, a wśród przyjaciół Carlos Santana, Eric Clapton, Robert Cray i Van Morrison. Nagranie jest niestety nieco przebasowione i słuchanie go na tranzystorach z mocno podkreślonym basem jest dość trudne, bo niskie tony mogą dominować nad resztą pasma. Mole oddał bas szybko i w sposób kontrolowany, co pozwoliło na wysłuchanie z ogromną przyjemnością całej płyty. Wzmacniacz świetnie podaje rytm, gitara zabrzmi ostro, jeśli tak właśnie została zagrana, a chropowaty, lekko sepleniący głos Johna zadrapie uszy.
W odtwarzaczu prędzej czy później musiała wylądować śpiewająca pani. A ponieważ jednym z piękniej brzmiących języków jest hiszpański, wybór padł na Katię Cardenal śpiewającą teksty kubańskiego poety Silvio Rodrigueza. Muzyka balansuje między popem, flamenco i kubańskimi melodiami, a bardzo przyjemny głos Katii i brzmienie hiszpańskiej gitary doskonale wpasowują się w całość. Barwa gitary jest bardzo przekonująca, wzmacniacz radzi sobie też nieźle z oddaniem smaczków, palce biegające po strunach, a pudło rezonansowe obecne pod strunami. Śpiewanie po hiszpańsku wiąże się nieodłącznie z delikatnymi sybilantami, takie jest brzmienie tego języka. Jednak prezentacja była zupełnie poprawna, pani nieco „syczała”, ale przypuszczalnie nie bardziej, niż w rzeczywistości. Całość w wydaniu Kreta to po prostu muzyka, podana precyzyjnie, ale jednocześnie w sposób, który pozwala na pełny relaks. Słuchaczy nie zirytuje syczenie, a bas nie będzie im znienacka masować wątrób.
Następnie w teście wystąpiła muzyka Grzegorza Ciechowskiego ze ścieżki filmowej Wiedźmina. Część utworów to naprawdę potężne, dynamiczne brzmienia. Większość to wytwór syntezatorów. Krecik potrafił dobrze poradzić sobie z oddaniem potęgi dźwięku, elektronicznych wielkich bębnów, trąb i licho wie, czego jeszcze. Dobrze wypadał również męski chór, śpiewający w kilku fragmentach. Głos Zbigniewa Zamachowskiego (jednego z lepszych piosenkarzy wśród aktorów) był ciepły, bogaty w barwy, bardzo zbliżony do naturalnego brzmienia. Najsłabiej wypadał mezzosopran. Może to tylko kwestia moich uszu, ale odnosiłem wrażenie niezamierzonych, lekko świdrujących wibracji. Mój SET odrobinę bardziej ociepla głosy, lekko je wygładza, a może po prostu podaje lepszą barwę, w każdym razie z nim ten irytujący efekt nie występuje.
Tak oto urządzenie pożyczone do wygrzewania głośników, zasłużyło sobie na recenzję. Była to jednocześnie moja pierwszą okazja do dłuższego posłuchania wzmacniacza na cyfrowych modułach. Był pewien krok w nieznane, ale nieznane mi się spodobało i w efekcie już za chwilę wyląduje u mnie cyfrowy zestaw zza wielkiej wody, ale o tym wspomnę innym razem.
Na sam koniec zachowałem kiepską nowinę, otrzymaną w międzyczasie od dystrybutora. Otóż obecny kryzys zmógł firmę Flying Mole. Bardzo tego żałuję. Jeśli jednak ktoś ma ochotę posłuchać, to ciągle jest szansa, dystrybutor wciąż posiada pewne zapasy tego sprzętu, można więc przekonać się na własne uszy, jak brzmią produkty tej śmiesznie nazywającej się manufaktury i ewentualnie nabyć ostatnie egzemplarze. Polityka cenowa dystrybutora co do produktów Flying Mole jest obecnie, jak to się mówi, „elastyczna”, zachęcam więc do pożyczania, słuchania i negocjowania ceny.
Marek Dyba
(zdjęcia Marcin Olszewski)
Szczegółowe dane:
Dystrybutor: MJAUDIOLAB
Cena katalogowa: 1600 EUR netto
Moc: 100W/8 Ohm, 160W/4 Ohm
THD: 0.05% (50W/8 Ohm/1kHz)
Pasmo przenoszenia: DC - 20kHz (+0dB/-0.5dB)/(8 Ohm)
DC - 50kHz (+0dB/-3dB)/(8 Ohm)
Separacja kanałów >70dB (20kHz)
Sygnał/szum: 120 dB
Impedancja wejściowa: 100 kOhm (stałe), 47 kOhm (zmienne)
Wymiary GxWxS: 281 x 60 x 290 mm
Masa: 4.2kg
Wykorzystany system odsłuchowy:
CEC 51 XR
Michell Gyro SE z Technoarm i wkładką AT 33PTG
EseLabs Nibiru
Emerald Physics CS 3
Głośnikowe: Gabriel Gold Revelation mk I
IC: Gabriel Gold Extreme mk2, Neotech NA-12165
Sieciowe: ZU, Nell, DIY Acrolink