Patrząc na odmłodzoną wersję najtańszego odtwarzacza CD w ofercie Goldenote odczuwałem swoiste dejavu. Przecież ja już z czymś bliźniaczo podobnym miałem do czynienia. Szybki remanent zasobów dyskowych potwierdziło moje przypuszczenia. Swojego czasu miałem okazję robić sesję zdjęciową najdrożej Koali – Tube. Tym razem jednak na testy trafiła wersja „budżetowa”, której pełna nazwa brzmi Mini Koala mk2.
Porównując obecną wersję do poprzedniej można dość szybko dojść do wniosku, że z protoplasty pozostała jedynie nazwa i obudowa. O ile o nazwie miałem się nie rozpisywać, jednak od razu uspokajam czytelników, że obecne w niej „Mini” nie dotyczy gabarytów odtwarzacza a jedynie jego trzewi. Skupmy się jednak na walorach wizualnych. Charakterystyczny dla całej linii produktów Goldenote elegancki akrylowy front mieści tylko to, co potrzebne. Aluminiowy front tacki napędu, sześć mikroskopijnych chromowanych przycisków umożliwiających obsługę, otwór z głęboko zagnieżdżoną jaskrawoniebieską diodą i okno wyświetlacza. I właśnie nad tym detalem chciałbym się trochę popastwić. W poprzedniej wersji wyświetlacz miał identyczne rozmiary, jednak świecące cyfry były na czarnym tle. Obecnie zastąpiono go wersją wyświetlającą czarne cyfry na błękitnym tle. Pomysł pod względem estetycznym może i jest do obronienia, jednak czytelność takiego rozwiązania drastycznie spada już przy dystansie przekraczającym półtora metra. Wyświetlacz można oczywiście wygasić, co przy wieczorno-nocnych odsłuchach było zbawienne, jednak cały czas spokoju nie daje mi, czemu producent nie spróbował całkowicie ukryć matrycę wyświetlacza za akrylową płytą frontową. Uwag nie mam za to do pilota, który po prostu jest mały, lekki i całkiem poręczny. Warto go jednak pilnować jak oka w głowie, bo na akrylowym froncie ślady po palcach wyglądają mało estetycznie a obsługi w białych rękawiczkach nie brałbym na serio pod uwagę.
Tył odtwarzacza można uznać za bardziej niż skromny. Para wyjść analogowych, włącznik i gniazdo sieciowe, oraz bezpiecznik. To wszystko na co może liczyć nabywca Mini Koali. Są jednak też i dobre wiadomości. Jeśli kiedykolwiek naszłaby nas ochota na upgrade do wersji Tube wystarczy usunąć plastikowe zaślepki gniazd zbalansowanych i cyfrowego. Miejsce wewnątrz urządzenia też powinno się znaleźć. Tym bardziej, że mk2 zaskakuje wzorowym porządkiem w porównaniu do tego co można było zobaczyć w starej Koali. Wszystkie wiązki kabli są schludnie skręcone w wiązki i spięte w celu uniknięcia ich przemieszczania się. Płytka zasilacza jest w połowie pełna, bądź pusta (w zależności od tego czy mamy nastrój optymistyczny, czy pesymistyczny). Tak na serio po prostu zamiast projektować nowy druk zastosowano wersję uniwersalną dla wszystkich odmian odtwarzaczy z serii Koala i umieszczono na niej jeden z dwóch możliwych do zamontowania transformatorów. Transport to już nie DVD (L1210/65) a najprawdziwszy CD - GyrFalcon8. Jest nowszej generacji i przynajmniej teoretycznie (w tym momencie nie opieram się na własnych doświadczeniach, a jedynie wrażeniach osób mających do czynienia z obiema wersjami) szybciej reaguje na wydawane mu komendy. W praktyce czas od momentu wciśnięcia na pilocie przycisku „Open” do otworzenia szuflady spokojnie wystarczał mi do pokonania leniwym krokiem odległości ok. 4,5 m dzielącej kanapę od odtwarzacza. Wracając jednak do zastosowanych rozwiązań technicznych warto wspomnieć o autorskim układzie Zero-Clock minimalizującym jitter i systemie Electro-Power odpowiedzialnym za kontrolę niskich napięć i monitorującym prędkość obrotową napędu z tolerancją do 0,0001%. Konwersja cyfrowo-analogowa powierzona została kości Burr-Brown PCM 1796. Z tego samego źródła pochodzą również wzmacniacze operacyjne OPA 2228P. Zamontowano je w precyzyjnych podstawkach DIP8, co może być szansą dla domowych eksperymentatorów do praktycznie bezinwazyjnych eksperymentów z różnymi układami. Reasumując zmiany jakich dokonano w wersjimk2 objęły: niwy CPU, nową płytkę i układ DACa, nowy transformator i servo. O samym transporcie wspominałem wcześniej.
Zostawmy jednak dywagacje nad modyfikacją brzmienia odtwarzacza skoro nie wiemy jak gra w wersji nieskalanej pomysłowością użytkownika.
Odtwarzacz testowałem równolegle ze wzmacniaczem Goldenote S-1 mk2, któremu zarzuciłem zachowawczy sposób prezentacji drzemiących w muzyce emocji. Mini Koala jawi się w tym momencie jako swoiste panaceum na dolegliwości amplifikacji. Jest „lekiem na całe zło i nadzieją na przyszły rok”, jak lata temu śpiewała Krystyna Prońko. Odtwarzacz gra dźwiękiem gorącym jak prawdziwa Włoszka i aromatycznym jak najprawdziwsze podwójne espresso z pojedynczej wody. Teoretycznie jest przysłowiową kropką nad ”i”, jednak w praktyce oznacza to ni mniej, ni więcej, niż to, że oba urządzenia powinny być prezentowane i sprzedawane jako komplet. Komplet idealny zarówno pod względem wzorniczym, jak i brzmieniowym.
Po tym euforycznym wstępie chciałbym jednak o walorach brzmieniowych testowanego odtwarzacza napisać parę zdań więcej w sposób na tyle obiektywny, na ile pozwalają mi moje własne upodobania.
Dziwnym trafem ostatnimi czasy w oczy „rzuciła mi się” reklama AMR CD-777 przedstawianego jako „najbardziej analogowy odtwarzacz CD”. Słuchając przez parę tygodni Mini Koali spokojnie mogę uznać, że włoski odtwarzacz miejsce na podium też ma zapewnione. Pierwsze skojarzenie jakie przyszło mi do głowy po włączeniu odtwarzacza to … DAC AudioNemesis. Jest to dokładnie ten sam typ brzmienia – może i stereotypowy, ale jednak będący esencją muzykalności. Przejawiająca się tym co dla ludzkiego ucha najważniejsze – fenomenalną średnicą. Skraje pasma są oczywiście słyszalne, ale to nie one są najważniejsze. Stanowią jedynie uzupełnienie spektaklu rozgrywającego się w środku pasma. Na pierwszy „rzut ucha” można uznać to za wycofanie, jednak nie mamy do czynienia z brakiem czytelności tych zakresów a jedynie przeniesieniem uwagi słuchacza w inny obszar. Gitara Antonio Forcione z płyty „Tears of Joy” była otoczona odpowiednią ilością powietrza z czytelnie rozmieszczonymi wokół siebie przeszkadzaj kami. Co prawda ich kontury były lekko rozmyte i zdecydowanie większą przyjemność sprawiało przyjmowanie płynącej z głośników muzyki, jako kremowej i rozleniwiającej całości, niż rozbieranie jej na czynniki pierwsze. Już po kilku taktach jasnym stało się, że Maurizio Aternini wkłada w swoje projekty cząstkę siebie i naznacza je swoim piętnem. Z całą pewnością można w tym momencie mówić o firmowym brzmieniu i testowany odtwarzacz z wielką gorliwością je prezentuje. Muzyka płynąca z głośników ma być przede wszystkim piękna i taka jest. Mercedes Sosa w „Misa Criolla” czaruje i chwyta za serce. Cóż z tego, że akustyka sali, czy rozlokowanie chórzystów nie jest oddane z taka precyzją do jakiej jestem przyzwyczajony. Cóż z tego, ze wybrzmienia instrumentów są o drobinę krótsze niż zazwyczaj. Grunt, że odsłuch sprawia czystą przyjemność, że słychać autentyczny żar modlitwy. Nawet Steve Vai na „Alien Love Secrets” pokazuje swoją romantyczną duszę skrywaną pod przykrywką technicznej perfekcyjności. Przestaje być odhumanizowanym gitarowym onanistą, a zaczyna czarować ludzką wirtuozerią. Carlosa Santany z niego zrobić się nie da, ale granie z Goldenota robi jego twórczości „dobrze”. Zdaję sobie doskonale sprawę, że nie jest to prezentacja prawdziwa i realistyczna. Lecz po ciągłym kontakcie z szarą i mało poetycko nastrajającą rzeczywistością godzina, czy dwie na antydepresyjną sesję z Mini Koalą w „różowych okularach” mogą pomóc.
Warto jednak pamiętać, że jeśli odtwarzacz nie będzie kupowany w komplecie z firmowym wzmacniaczem, to nad konfiguracją systemu docelowego trzeba chwilę się zastanowić. Z Goldenotem S-1 synergia była ewidentna, z dość podobnym brzmieniowo Densenem DM-10 już nie. Było zbyt sennie, za słodko i o drobinę za ciemno. Ewidentna niezgodność charakterów. Szukając amplifikacji przyjrzałbym się ofercie Sonneteera, AVMa, najtańszym modelom Krella i innym producentom preferującym brzmienie rześkie i z werwą. Można oczywiście szukać również po „cieplejszej stronie mocy”, jednak prawdopodobieństwo przesłodzenia wydaje się zbyt duże, chyba, że asekuracyjnie zdecydujemy się na któryś z wyższych modeli Goldenote, lub siostrzanego Blacknote.
Prawdę powiedziawszy przez dłuższą chwilę wahałem się, czy to napisać, bo czuję, że mogę wyświadczyć dystrybutorowi niedźwiedzią przysługę, ale co tam. Goldenote Mini Koala mk2 nie jest odtwarzaczem dla audiofilów. Jest za to wymarzonym urządzeniem dla wszelkiej maści melomanów, dla których najważniejszą rzeczą jest czerpanie radości ze słuchanej muzyki. I tą radość Koala im jest w stanie zagwarantować.
Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski
Cena:3660 zł
Dystrybutor: Moje Audio
Dane techniczne
Pasmo przenoszenia:20Hz - 20KHz @ +/- 0,3dB
Zniekształcenia harmoniczne (THD - Total Harmonic Distortion): maksymalnie 0,001%
Stosunek sygnał/szum (S/N): 105dB
Dynamika: 110dB
Filtr cyfrowy: Zero-ClockTM
Przetwornik: Burr-Brown PCM1796 192kHz/24-bit
Wyjścia analogowe: Stereo RCA
Wymiary (SxWxG): 44x10x34cm
Waga: 8 kg
System wykorzystany w teście:
Źródło sygnału cyfrowego: Stello CDT100
DAC: Stello DA 100 Signature
Wzmacniacz: Densen DM-10; Goldenote S-1 mk2
Kolumny: Neat Acoustics Motive One
IC: Antipodes Audio Katipo; Neotech NEI-3001
IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; ViaBlue NFS2
Kable głośnikowe: Gabriel Gold Revelation mk I; Furutech FS-502
Kable zasilające: Garmin; Supra Lo-Rad 3x2,5mm; Audionova Starpower Mk II
Listwa: GigaWatt PF-2 + kabel LC-2mk II