Palę fajkę od bardzo dawna. Pierwszą fajeczkę dostałem od dziadka w wieku nie pamiętam już – dziesięciu może, czy wiecej lat. Oczywiście, nie miała mi wtedy służyć do palenia, z tym zacząłem kilka lat później. Nigdy nie udało mi się wciągnąć w „nowoczesne” i wygodne papierosy, tylko cygara zrobiły pewien wyłom w murach, ale to jednak wciąż nie to. Dobra fajka to stary towarzysz, który nigdy nie zawiedzie. Muszę przyznać, że z pewnym zawodem obserwują gwałtowny powrót mody na palenie cygar, podczas gdy fajki wciąż cieszą się niszową popularnością. Trzeba jednak przyznać, że nawet w porównaniu z uczciwą hawaną fajka jest bardziej wymagająca i czasochłonna. W końcu żyjemy raczej w pośpiechu. Dlatego palenie fajki dobrze mi się rymuje ze słuchaniem muzyki na dobrym sprzęcie – i tu i tu potrzebny jest czas i pewne skupienie. Nie da się tego zrobić po łebkach.
Fajka potrzebuje tytoniu. Podobnie jak muzyka do sprzętu, tytoń może być okropny lub najwyższej próby. Niestety, tutaj pojawia się kłopot. Wiele gatunków tytoniu, z którymi zdążyłem zapoznać się i polubić jeszcze w latach 80. i 90., znika z powierzchni ziemi. Swego czasu w książce P.Daninos „Tajemnica majora Thompsona” przeczytałem o osiemnastowiecznej firmie Fribourg & Trayer, sprzedającej od dwustu lat najlepsze mieszanki tytoniowe na Haymarket w Londynie. Oczywiście podczas pierwszego pobytu w Londynie w latach 90. poszedłem na Haymarket tylko po to, aby ujrzeć ostatnią resztkę szyldu słynnej firmy, zdobiącą zapomnianą szybę sklepu, w którym obecnie sprzedawano ozdoby choinkowe. Prawo do marki zostało kupione przez Duńczyków, którzy produkują nadal pięć-sześć najpopularniejszych mieszanek, jak Waterloo nr 2 czy Wingate. Co jednak z mieszanką Williama Pitta? Co z mieszanką Masulipatan i Latakia, którą palił Piękny Brummel? Oraz z setkami innych indywidualnych receptur, które przechowywano w archiwach sklepowych? Wszystko to przepadło.
Poszukując źródła tytoniu lepszego niż to, co można kupić na stacjach benzynowych (wszechobecna „czerwona” Amphora), zapoznałem się z indywidualnymi mieszankami Dunhilla, wówczas sprzedawanymi w domu firmy na Duke Street St. James. Podobnie jak F&T (oraz setki firm przed nimi) Dunhill oprócz dość wąskiej gamy standardowych tytoni oferował wówczas w swoim sklepie dobrą setkę mieszanek z „zeszytów”, zapisków zawierajacych receptury przygotowane zarówno przez własnych kiperów, jak i przez co bardziej wymagających klientów. Nie wszystkie mi odpowiadały, ale przez dłuższy czas kupowałem tam mieszankę Alana Ladda, opracowaną w latach 20. czy 30. na zamówienie aktora.
Nie tylko ekskluzywne mieszanki w ciągu ostatnich lat znikały z rynku. Nawet poczciwa Amphora, od której większość polskich fajczarzy zaczynała swój żywot palacza (podobnie jak audiofile zaczynali od radia Amator Stereo), uległa drastycznym zmianom na gorsze. Kiedy zaczynałem palić, w sprzedaży była Amphora czerwona, zielona, niebieska, brązowa („Regular”, najlepsza), a także okazjonalnie powstajace mieszanki jak czarna, złota, whisky, oraz linie nazywane imionami artystów. Czas zmiótł to wszystko, i obecnie można kupić wyłącznie jeden gatunek, produkowaną diabli wiedzą gdzie czerwoną Amphorę „Full Aroma”, słodki koktail dla początkujących.
Ostatnio poszukując innych gatunków niż to, co można dostać w polskich sklepach (niestety, w ciągu roku w Warszawie zniknęły dwie dobrze zaopatrzone trafiki), wziąłem się za systematyczne przeszukiwanie internetu, trafiając zarówno na witryny handlowe, jak i te poświęcone recenzjom mieszanek tytoniowych. Uderzył mnie ton niemal elegijny, widoczny na społecznościowych portalach. Wszyscy wspominają marki i mieszanki, które zniknęły w ciągu ostatnich lat. Trwają próby odtworzenia co poniektórych receptur. Poszukuje się puszek „vintage”, przechowanych w starych zapasach. Ostatecznym ciosem była dla mnie informacja, że Dunhill niedawno zaprzestał produkcji tytoniu fajkowego. Znowu zginął dorobek wielu lat obmyślania i produkcji czegoś, co stary Alfred Dunhill (a za nim pokolenia palaczy) nazywał po prostu najlepszym tytoniem na świecie. Na moje bezpośrednie pytanie przedstawiciel firmy odpowiedział, że od kilkunastu lat Dunhill korzystał z usług stałego poddostawcy, firmy Murray’s, która ostatnio trafiła w ręce innego właściciela i zaprzestała sprzedawania Dunhillowi mieszanek tytoniowych. W związku z czym firma przemyślała kwestię opłacalności i zadecydowała o zakończeniu historii tytoni Dunhill. To jest, proszę państwa, cios w serce. Można nie lubić mieszanek Dunhilla, ale zupełnie co innego usłyszeć, że trafił je szlag na zawsze. To tak, jakby audiofilom jednocześnie zwinięto markę Krell, Mark Levinson, diabli zresztą wiedzą, co jeszcze. Nawet gorzej, bo istnieją urządzenia vintage, są schematy, można budować kopie. Tytoń po prostu się spala i już go nie ma. Receptury nie są publicznie znane, nie ma dostępu do odpowiedniej jakości tytoniu. Pozostaje tylko wspomnienie zapachu dymu, ulotne wrażenie.
Ostatnio w jednym ze sklepów w Warszawie widziałem angielski wzmacniacz Onix. W znakomitym stanie, nienaganny kosmetycznie, czarny klocek stał i przywoływał wspomnienia. Nawet nie zauważyłem, kiedy ta angielska frma zniknęła z rynku. Co z tego, że można kupić produkty umasowionych legend budżetowego audiofilizmu, produkowanych masowo gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc? To tylko czerwona Amphora według „zmodyfikowanej, ulepszonej” receptury. Pasza. Tak właśnie na podstawie rozważań o tytoniu naszła mnie myśl o urządzeniach audio. Przyjęło się uważać, że „rozsądne” zakupy to nabywanie produktów marek mainstreamowych, które łatwo i niedrogo wejdą, i łatwo i z niewielką stratą zejdą w razie potrzeby. Powinny być tanie, bo inaczej to marnowanie pieniędzy na fanaberie. Za przejaw niezwykłego rozsądku uchodzi również kupowanie urządzeń no name z krajów masowej wytwórczości. Pewnie, „zwykły” tytoń kosztuje 15 złotych za paczkę, podczas gdy ostatnie puszki Dunhilla sprzedawane są po stówie. Gdzie jednak jest zaspokajanie indywidualnych potrzeb? Nie chciałbym, abyśmy kiedyś obudzili się i stwierdzili, że to, co ciekawe, niezwykłe, odpowiadające wyrafinowanemu podniebieniu niepostrzeżenie znikło, a na placu boju pozostała jedynie masowa konfekcja, oraz produkty wybujałych ambicji finansowo-marketingowych, chodzące za hi-end w tych nowych, ciężkich czasach. Popierajmy niezwykłe, indywidualne, nawet ekscentryczne produkty. I tak dosyć osób głosuje za masówką swoimi portfelami – my już naprawdę nie musimy. Tu nie chodzi o pieniądze, raczej o trochę fantazji, obronę przed szarzyzną.
Alek Rachwald