Do tego, że warszawskie Audio a od tego roku również Video, Show to nie tylko bezduszne sprzętowe ołtarzyki, ale i muzyka na żywo chyba nikomu nie trzeba przypominać. Organizatorowi tego audiofilskiego święta przez ostatnie dziewiętnaście lat udało się ściągnąć gwiazdy takiego formatu jak Wolfgang Bernreuther und Rudi Bayer (2006), Antonio Forcione (2011), czy Władysław Komendarek (2012) i wiele, wiele innych. A, że do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja trudno było sobie wyobrazić i tę edycję bez podobnych atrakcji. Czyli jeśli tylko komuś się chciało ruszyć cztery litery z kanapy, to sposobności do tego, by niemalże za jednym zamachem porównać dźwięk generowany na żywo z reprodukowanym na systemach HiFi/High-End i … wyciągnąć stosowne wnioski nie brakowało.
Tego typu doznania serwował swoim gościom m.in. Natural Sound – dystrybutor takich marek jak Audio Tekne, czy FM Acoustics, oraz … gospodarze tytułowego koncertu - Tidal i JPlay – czyli odpowiednio serwis streamingowy oferujący pliki w jakości CD (bezstratna kompresja FLAC) i dystrybutor Auralica, Kaiser Acoustics oraz brytyjskiego okablowania Sablon Audio.
Zanim jednak przejdę do właściwego wydarzenia wspomnę w kilku zdaniach o zaprezentowanym systemie Auralica, w skład którego wszedł streamer Aries i debiutujący, przybyły wyłącznie na Audio Video Show jego młodszy brat – Aries Mini, DAC Vega, przedwzmacniacz Taurus PRE, , wzmacniacz słuchawkowy Taurus MKII i monobloki Merak współpracujące ze zjawiskowo pięknymi monitorami Kaiser Acoustics Kawero! Chiara. Całość została okablowana wspomnianymi brytyjskimi „drutami” Sablon Audio: zasilającymi z serii Corona Reserva oraz głośnikowymi/IC Panatela Reserva.
W telegraficznym skrócie brzmienie powyższego seta można było określić jako niezwykle rozdzielcze i krystalicznie czyste a jednocześnie pozbawione oznak napastliwości i krzykliwości, co biorąc pod uwagę nie zawsze stabilny transfer z Tidala (łącza internetowe podczas wystawy nie miały łatwego życia) wypadało nadspodziewanie dobrze.
A teraz clue programu. W materiałach promocyjnych można między innymi przeczytać, że twórcy albumu to „Dwie indywidualności, które łączy niesamowita pasja do pokonywania granic i odkrywania nowych przestrzeni artystycznych. Poznali się pięć lat temu na koncercie w Warszawie i natychmiast zamknęli się na klika dni w studiu, żeby dać upust wzajemnym fascynacjom muzycznym.” Do powyższej beletrystyki trudno mi się odnieść, gdyż prawdę powiedziawszy od okazjonalnych odsłuchów „3-ki” niespecjalnie śledziłem solową karierę Smolika, choć uczciwie trzeba przyznać, że od czasu do czasu co nieco wpadało mi w ucho, ot choćby z okazji koncertowego projektu „Peyotl” z Tomaszem Stańko. O Foxie nawet nie wspominam, bo przed tytułowym albumie o jego istnieniu po prostu nie miałem wręcz bladego pojęcia. Krótko mówiąc pojawienie się "Smolik / Kev Fox" na TIDALu przywitałem bez większych emocji a więc i oczekiwania utrzymywały się na nazwijmy to letnim poziomie. Jednak od pierwszych taktów po prostu „kupiłem” pomysł, brzmienie i niesamowity, lekko mroczny i nostalgiczny elektroniczno - gitarowy klimat oparty przede wszystkim na niepokojących partiach wokalnych Foxa. Pierwszy odsłuch pozostawił po sobie taki niedosyt, że czym prędzej włączyłem album po raz kolejny a patrząc na historię odtwarzania niespecjalnie dziwi fakt, że "Smolik / Kev Fox" gości w moim systemie przynajmniej raz na dzień-dwa. To takie urocze, depresyjne granie w klimatach kojarzących mi się np. z najnowszym albumem „Angels & Ghosts” Soulsavers i Dave’a Gahana.
Po tym nieco przydługim wstępie czas na niestety niezbyt imponującą playlistę:
1. RUN
2. RIVER (niepublikowany, nie ma go na oficjalnym albumie, w wersji LIVE znajduje się na składance z tegorocznego Męskiego Grania)
3. VERA LYNN
Efekt? Jeśli komuś do tej pory wydawało się, że w 37 metrowej stadionowej loży nie da się zrobić prawdziwego i to rockowego koncertu, to w sobotnie, wystawowe … samo południe (start planowany był dokładnie na 12:00) mógł się na własne uszy i oczy przekonać jak bardzo błędne były jego przekonania. Nie dość, że za muzykami pozostawiono standardowo ustawiony system Auralica a przed nimi znajdowało się kilka rzędów krzesełek, to dodatkowo loża w momencie rozpoczęcia imprezy była nabita ludźmi bardziej niż PKS w piątkowe popołudnie. Całe szczęście zajmując miejsce w pierwszym rzędzie nie musiałem martwić się o prawidłowe efekty dźwiękowe, gdyż obaj panowie znajdowali się dosłownie na wyciągnięcie ręki.
Oczywiście instrumentarium w porównaniu z wersjami oryginalnymi zostało okrojone z wiadomych względów do niezbędnego minimum, to w „stadionowych” - kameralnych warunkach naprawdę niczego nie brakowało. Całość zabrzmiała po prostu w bardziej skupiony, surowy sposób a przez to ze zdwojoną intensywnością. Co ważne pod względem decybeli postawiono na ich jakość a nie ilość i choć było głośno, to wszystko mieściło się w granicach rozsądku i opuszczając 202-kę nie miałem wrażenia jakbym przez pół dnia pracował na lotniskowcu bez dedykowanych słuchawek. Również sami muzycy postawili na naturalność i po prostu zagrali na całkowitym luzie – bez wydumanych póz i zbędnego gwiazdorzenia.
Zamiast jednak czytać moje wynurzenia zachęcam do zapoznania się z całym albumem w domowym zaciszu a jeśli tylko nadarzy się taka sposobność wybrać się na koncert obu jegomości i choćby przez chwilę usłyszeć muzykę w formie idealnej i jedynie prawdziwej – na żywo.
Marcin Olszewski