Jeden z Braci. Nieważne, że w Allman Brothers Band nie ma go już od 12 lat. Ciągle jest jednym z nich.
Prześledźcie uważnie historię Allman Bros. a w lot pojmiecie o co mi chodzi. Wieki temu Dickey z Berrym Oakleyem wpadł na pomysł założenia zespołu. Po drodze trafili na wyjątkowe rodzeństwo – Duane’a i Gregga Allmanów. Tak powstał The Allman Brothers Band. Pomysł wyszedł od Dickey’a. Na czoło w tym genialnym zespole natychmiast wysuwa się grający nowatorską, oszołamiającą techniką slide, Duane Allman. Oczy i uszy wszystkich skupiają się na dłoniach Duane’a. Sądzę, że gdyby Duane nie opanował w tak biegły i niepowtarzalny sposób tej absolutnie nowatorskiej przecież w muzyce rockowej techniki, to Dickey z całą pewnością byłby niekwestionowanym liderem grupy. A może jednak był? Warto zadać sobie to pytanie, słuchając ich muzyki. Do czasów Fillmore zawsze pozostawał w cieniu Duane’a, ale przyjrzyjcie się uważnie setliście w dyskografii Braci. Niemal wszystkie największe i najpiękniejsze utwory wyszły spod palców Dickey’a. Dopóki żył Duane, nikt jakoś tego nie zauważał. W końcu okrutny los upomniał się o swoje. W 1971 roku w wypadku motocyklowym ginie Duane. Jak się wówczas wydawało jedyny filar potrafiący udźwignąć gatunkowy ciężar wybitnej muzyki Allman Bros. Niemal w identycznych okolicznościach, rok po śmierci Duane’a ginie, również w motocyklowym wypadku Berry Oakley.
Pogrążeni w czarnej rozpaczy po kolejnej śmierci w zespole, zastanawiali się czy jest sens ciągnąć To dalej.
Wtedy właśnie, Dickey postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Allmani nagrali jeden z najwybitniejszych albumów w swej historii. To właśnie Brothers And Sisters na długie lata miał zdefiniować styl grupy. Dickey zakochany w amerykańskiej muzyce folkowej i country, pięknie przeniósł ów sielski, prawdziwie południowy klimat na ten niesamowity album. O ile w kontekście dwóch pierwszych, znakomitych przecież płyt ABB, można mówić o zespole blues-rockowym, tak w przypadku Brothers And Sisters mamy do czynienia z najprawdziwszym southern rockiem. Któż to sprawił? Odpowiedzcie sobie sami. W Ramblin’ Man, Jelly Jelly, Southbound czy nieśmiertelnym klasyku Jessica, Dickey swą natchnioną grą po prostu zniewala. Traficie tu na melodykę niespotykaną u żadnego innego gitarzysty. Perfekcyjny technicznie, ową techniką nie epatuje. Okazał się niedocenianą perłą w zespole. Często niesłusznie porównywany do Santany, grał o wiele szerzej i więcej niż wymieniony wyżej Carlos. Dickey posiadł nieprawdopodobną łatwość i lekkość w tworzeniu przecudnych, nieco rozleniwionych, gitarowych opowieści. Wymienione wyżej utwory potwierdzają jedynie jego geniusz. In Memory Of Elizabeth Reed – nieśmiertelnik ABB to również jego dzieło. Trzeba więcej? Przez mijające lata nagrywając z ABB kolejne albumy doskonalił swą absolutnie niepowtarzalną stylistykę. W końcu zaczęto postrzegać ABB przez pryzmat jego fantastycznej gry i countrowej melodyki. Krótko mówiąc, w owym czasie nie miał sobie równych. Nie miał sobie równych, również w końcu lat osiemdziesiątych. W ubiegłym roku Warren Haynes opowiadał mi jak wielki wpływ na jego grę wywarł Dickey Betts. Warren ciągle nazywa go bratem i wyraźnie powtarza, że Dickey Betts należy do największych grających obecnie gitarzystów na świecie.
Kiedy w obozie Allmans zaczęło dziać się coraz gorzej; kiedy w końcu to firmy płytowe zaczęły decydować o repertuarze podlegających im artystów, kiedy pojawiły się koszmarne Reach For The Sky czy Brothers On The Road, jedynym elementem w tej muzyce, który błyszczał autentycznym blaskiem, była gra Dickeya. To dzięki niemu, można tych płyt po latach słuchać. W końcu ten domek z kart musiał runąć. Nie było w tym ani krzty winy Dickeya, ale nie o tym mam tu pisać. Dickey już prędzej założył własny projekt - Great Southern. A jeszcze prędzej, bo w 1974 roku nagrał swój niezwykle romantyczny, solowy album Highway Call. W 1977 roku ukazała się pierwsza płyta jego Great Southern a rok później, piękny Atlanta’s Burning Down. W 1982 roku nagrywa wydany niedawno w pełni countrowy album Night.
Tak więc w pewnym momencie na zgliszczach Allman Brothers funkcjonowały dwa, a nawet trzy zespoły, jeśli wziąć pod uwagę wspaniały, jazz-rockowy Sea Level.
Na przełomie 1987/88 roku powstaje The Dickey Betts Band. W zespole znaleźli się późniejsi współtwórcy reaktywacji Allman Brothers Band: Warren Haynes i Johnny Neel. Gościnnie zagrał na instrumentach perkusyjnych sam Butch Trucks. Perkusistą został późniejszy pałker Gov’t Mule – Matt Abts. Tak więc była to prawdziwa super grupa. Coś zaczynało iskrzyć. Na jednym z festiwali doszło w końcu do spotkania dwóch grup. Gregg Allman Band i Dickey Betts Band. Powiał południowy wiatr i wszyscy poczuli smak brzoskwini. Nie mogło być inaczej. Panowie podali sobie ręce. Jak wyraźnie widać, reaktywacja Allman Brothers Band również miała miejsce głównie za sprawą Dickeya. To on przecież wprowadził do zespołu świeżą krew – geniusza gitary Warrena Haynesa i geniusza basu Allena Woodego.
Album Seven Turns swą konstrukcją i brzmieniem bardzo przypomina swego wielkiego poprzednika Brothers And Sisters. Tak naprawdę to album Dickeya Bettsa. Sam Warren mi to potwierdził. Mówił też o niespotykanej gdzie indziej otwartości drugiego gitarzysty (chodzi oczywiście o Dickeya) na propozycje dwóch, nowych członków zespołu. Pozwolił im grać, bo doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że tylko oni mogą pomóc mu wskrzesić zespół. Gregg Allman był tą sytuacją chyba najmniej zainteresowany. Nie wierzył w sukces. A sukces się ziścił. Kolejne albumy dobitnie to podkreśliły. Shades Of Two Words i Where It All Begin to arcydzieła. “Wypuszczony” do przodu przez Dickeya Warren zaczął ,oczywiście, za zgodą pozostałych muzyków, decydować o repertuarze odrodzonych Braci. To był ciężki czas dla Dickeya. Ponownie poczuł się gitarzystą drugoplanowym. Warren opowiadał, że w tym okresie Dickey grał tak dobrze jak nigdy prędzej. Jeden swą muzyczną postawą motywował drugiego. Tak przynajmniej myślał Warren. A Dickey? Dickey zaczął w owym czasie poddawać się otaczającym go demonom uzależnień i lęków. Czyżby czuł się zagrożony? Nic na to nie wskazywało. Warren opowiadał o tej sytuacji w prosty sposób: Dickey po prostu zachorował i pogrążał się w tej chorobie coraz bardziej. Za wszelką cenę dążył do doskonałości, a przecież doskonałym już był. Końcówka lat dziewięćdziesiątych to nieustanna walka Dickeya z lękami i Braci z Dickeyem. Próbowano go zastępować. Pojawiali się Jack Pearson, Jimmy Herring, Zakk Wylde i w końcu Derek Trucks. Ten ostatni został w zespole. Na koncertach, na które Dickey zdołał dojechać, nie był sobą. Była to tragedia zespołu, ale też i osobista tragedia Dickeya. Dokładnie opisałem tę historię w suplementach do książki „Jeźdźcy Północy”.
W 2000 roku Dickey Betts znalazł się po za zespołem. Braterstwo przestało obowiązywać. Dona, jego żona, wspominała, że był to najgorszy okres w jego życiu – zabrano mu wszystko, co kochał. Był bliski śmierci.
I po raz wtóry pokazał jak wielkim jest artystą. W 2001 roku nagrywa w doborowym towarzystwie, wyborny, przejmujący album Let’s Get Together. Kolejne jego arcydzieło. Jak Feniks z popiołów podniósł się, otrząsnął i krzyknął – patrzcie, oto jestem i nie spisałem jeszcze testamentu. Album zawiera wszystko to, za co kochamy jego grę. Bez stylistycznych ograniczeń nagrał swą biografię. Tak to postrzegam. W znakomitej formie, jego gitarowy geniusz lśnił jak za czasów Fillmore czy Brothers And Sisters.
Od tej pory, z mniejszymi lub większymi przerwami Dickey z zespołem koncertuje. W repertuarze oczywiście pojawiają się utwory jego macierzystej grupy, bo czyż ktokolwiek lepiej zagra i zaśpiewa Jessicę czy Ramblin’ Man? Myślę, że nie. To bez cienia wątpliwości jeden z najgenialniejszych i najbardziej wpływowych gitarzystów świata. Ciągle zachwyca, ciągle wzrusza i jak powiedział, nie zamierza jeszcze iść na emeryturę.
Możecie sobie to wyobrazić? Dickey z przymkniętymi powiekami zaczyna intro do Dona Maria. Co będzie dalej? A któż to wie? Myślę, że sam Dickey nie byłby w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Jest przecież mistrzem improwizacji. Może popłynąć w każdą stronę.
W lipcu za sprawą Agencji Koncertowej Tangerine, pojawi się na scenie w Polsce, a wtedy mam nadzieję, zaśpiewacie razem z nim:
„…urodziłem się włóczęgą
staram się jakoś żyć, więc robię co mogę
a kiedy przyjdzie czas odejść
mam nadzieję, że zrozumiesz…”