Skocz do zawartości

1056 opinie płyty

The Rolling Stones - STILL LIFE (American Concert 1981)

To chyba najbardziej zmasakrowana przez krytyków płyta grupy. Powstała w okresie, kiedy zespół był w konflikcie personalnym (agresja słowna i czynna między Jaggerem, Richardsem i Wattsem), zaś spożycie narkotyków przez muzyków i ich ekipę osiągnęło wówczas apogeum (podczas koncertów działki z kokainą i heroiną leżały na głośnikach , żeby artyści mogli się na bieżąco "wspomagać"). W takiej atmosferze odbyła się gigantyczna amerykańska trasa zespołu w 1981, którą obejrzało 3 mln widzów. 10 wykonań live z tej trasy to właśnie płyta "Still Life". Zarzuty krytykantów wobec tego wydawnictwa są wręcz zabawne: a to, że muzyka z tej płyty jest "sterylna" (bo dobrze zagrana?), a to "brak w niej życia" (ja pierdole, chyba jej nie słyszeli !) i wpada w "formułę show biznesu" a muzycy okazali się "estradowcami" (a kim mieli sie okazać - dentystami?). Irytujące, bo to jedna z moich ulubionych płyt, a na Allmusic ma 1 gwiazdkę ... Oczywiście, moja irytacja i ocena jest subiektywna, więc zachęcam Was do zapoznania się z tym abumem i wystawienia swoich opinii - bo może to ja się mylę ??? Album otwiera porywająca, oparta na perfekcyjnym gitarowym dialogu wersja "Under My Thumb". Następnie zespół wkręca się na wyższe obroty i przez nerwowe "Shattered" i szybkie rockabilly ("Twenty Flight Rock") dochodzą do kulminacji w "Goin To A Go Go", gdzie zespół zmienia się w jeden pulsujący rytmem mechanizm. Właśnie wielkim atutem tej płytem są wykonania utworów mniej znanych i zapożyczonych, dzięki czemu całość zyskuje na spontaniczności. Napięcie lekko słabnie przy trochę chaotycznym "Let Me Go", ale już brawurowe wykonanie nostalgicznego "Time Is On My Side" ponownie wprowadza słuchacza w błogostan. W relaksującym "Just My Imagination" śmielej do głosu dochodzą dęciaki, tradycyjnie u Stonesów przeplatając się z partiami gitarowymi. Następnie dynamiczna, premierowa wersja Start Me Up (trudno w to jakoś uwierzyć, ale tego utworu przed 1981 rokiem ...NIE BYŁO! ;D). Na zakończenie podkręcona rytmicznie Satisfaction. Cała płyta wręcz kipi energią i przy zachowaniu wykonawczej precyzji oddaje klimat szalonych koncertów, które odbyły się w 1981, w USA (wizualizacja znalazła się na filmie Hala Ashby "Let's Spend the Night Together").

Slayer - World Painted Blood

Nasunęła mi się pewna dygresja - byliśmy już świadkami narodzin "rocka geriatrycznego" tj. udanej kontynuacji kariery przez zespoły z lat 60-ych, niedługo możemy zaobserwować to samo w przypadku kapel metalowych - Tom Araya ma już 48 lat ... Ale nieważne metryki, ważna muzyka. A ta robi wrażenie. Jest i ostro i szybko, jak przystało na ten zespół. Chyba agresywniej niż na poprzedniej płycie. Wiek nie osłabił ekspresji weteranów trashu. Największe wrażenie robi tradycyjnie perkusja, to Dave Lombardo jest najważniejszą postacią tego spektaklu. Już w trakcie drugiego utworu, "Unit 731" kark sztywnieje od headbangu, potem jest już tylko gorzej (tzn lepiej ;D). Przy "Snuff" musiałem komicznie wyglądać podskakując na sofie w prostych, chwytliwych riffów i szaleńczej galopady perkusji. Wiele utworów wywołuje reminiscencje poprzednich albumów Slayera, ale trudno oczekiwać żeby nagle zarzucili swój styl i zaczęli grać piosenki nadające się do śpiewania przy ognisku. Nie przekonuje mnie jedynie utwór "Beuty Throu Order", nawiązujący do "South Of Heaven" i jakby wymęczony. Ale następujący po nim "Hate Worldwide" z długą, wściekłą solówka gitarową zaciera chwilę zwątpienia. Pojawia się na tej płycie trochę nietypowych dla Slayera dźwięków, lecz to tylko zaleta tej płyty. Słychać, że przy pracy nad tym albumem muzycy spędzili naprawdę dużo czasu. Efekt tej pracy jest naprawdę godny uwagi.

Beastie Boys - Hello Nasty (1998)

Piąta studyjna płyta Bestie Boys'ów jest bardzo wesoła, podkłady są ciekawe. Elektronika jest całkiem fajna, choć przy długim słuchaniu może męczyć/nudzić. Na szczęście utwory klimatyczne i spokojne takie jak "Sneakin' Out The Hospital", "Song For Junior" czy "I Don't Know" sprawiają, że płyta jest naprawdę ciekawa i nie składa się tylko z numerów elektroniczno-dynamiczno-zabawnych. Ogólnie płyta jest dobra, mimo tego, że to 5-ty album, jest warta posłuchania, choć nie jest tak dobra jak "Ill Communication". Warta do posłuchania raz na parę dni, na poprawienie humoru:-) Na mnie działa:))) Polecam:)

Tool - undertow

Pierwszy album w sensie pełnym Toola. Wydany w rok po EPce "Opiate". Jedna z płyt... ...niełatwych w odbiorze, zrozumiała dopiero po pewnym czasie (podobnie jak Aenima). Słucham jej od dobrych 7-8 lat i nadal jest dla mnie ciekawa. Pierwsze co nasuwa mi się na myśl, to surowość materiału muzycznego wraz z precyzją. Płyta jest przemyślana. Muzykę uważam za naprawdę duży skok w porównaniu z EPką "Opiate". Początkowo ta zwartość i surowość do mnie nie przemawiały, nie rozumiałem dlaczego muzyka jest właśnie taka precyzyjna i równocześnie surowa, a wokal nieco inny niż na "Opiate" - nadal wściekły, ale jakby w inny sposób, bardziej skupiony, przez co jakby treściwszy (choć pierwsze wrażenie mówi co innego). Na album składa się 10 traków, ostatni (Disgustipated) trwa ponad kwadrans i po krótkim dosyć "innym" utworze, następują minuty wypełnione cykaniem świerszczy (czy czegoś co cyka). jest to ciekawe, kiedyś to przewijałem czy wyłączałem, ale warto tego posłuchać. Jest w tym pewne skupienie i spokój, przynajmniej dla mnie:) Płytę charakteryzuje mocne uderzenie ale nie takie jak na "Opiate" - mamy do czynienia już z czymś o wiele bardziej przemyślanym. Także muzycznie jest już bardzo ciekawie. Również tekstowo jest niebanalnie. O ile późniejsze wydawnictwa, zwłaszcza Lateralus, będą bardzo ułożone; wręcz przemyślane co do sekundy, to uważam, ze coś nich brakuje. To coś jest na "Undertow", surowość i wściekłość ale ubrana w bardzo przemyślany układ muzyczny, wydający się jakby lekko suchy, co doskonale pasuje do wokalu i ogólnego przekazu. Na "Undertow" jest kilka znanych utworów; właściwie pierwsze trzy, jednak siłę albumu upatruję w późniejszych kompozycjach; zwłaszcza numer "Flood" uważam za interesujący. Świetne wejście, niesamowita energia. Płytę uważam za świetną, ale równocześnie prostą. Nie jest tak popularna jak "Lateralus"... ...bo jest trudniejsza niż wspomniana L. Zdecydowanie polecam. Świetna muzyka. Najlepszy Tool - tak uważam po około 10 latach słuchania tego zespołu...

Tool - Opiate

Wydana w 1992 roku debiutancka EPka zawiera 6 utworów, w tym 2 utwory na żywo (Cold and Ugly i Jerk-Off). Całość jest utrzymana w podobnym klimacie: jest szybko, wściekle i dynamicznie. Wokal jest wyraźny, doniosły, bardzo żywy. Ktoś zapyta może czy może być martwy wokal? Niedosłownie, ale uważam że tak; może być bez wyrazu. Tutaj go nie brakuje - zaryzykuję nawet stwierdzeniem, że te pierwsze tool-owate wydawnictwo, ma najwścieklejszy i najmocnieszy wokal ze wszystkich albumów. Potem już nieco go "wygładzili"; dostosowali do muzyki, którą jednak z płyty na płytę w ten czy inny sposób zmieniali. Obok 6 utworów, znajduje się na "Opiate" bonusowy "The Gaping Lotus Experience" - na cd jest on ukryty w ostatnim utworze, na winylu jest na stronie B. Muzyka na "Opiate" jest zdecydowanie warta uwagi. Jest zwarta, szybka, dynamiczna, z wykopem. Gdyby Tool został przy tej stylistyce byłby na pewno mniej znanym zespołem, na szczęście zespół rozwijał się z płyty na płytę i ciągle poszukiwał innych rejonów muzycznych, nie zostając przy określonej stylistyce poprzedniej płyty. W tym tkwi jego progresja:) Ciągłe poszukiwania, znający dobrze ich wszystkie albumy, wiedzą o czym mowa. Podsumowując, "Opiate" uważam za bardzo udany debiut, zespół mimo że nie gra właściwie na tym wydawnictwie wielkich odkryć, czymś się wybija; jest inny niż metalowe, rockowe czy grunge'owe zespoły początku lat 90', a dopiero później, kolejnymi płytami, jeszcze bardziej udowodni że nie jest łatwy do zaszufladkowania i stanowi klasę samą dla siebie.

KYUSS - Muchas Gracias: The Best of Kyuss (2000)

Kyuss rozpadł się w 95'. Są różne domysły czy teorie czemu tak się stało, faktem jest, że większość składu tworzącego ostatnią płytę, zakłada Queens of the Stone Age, natomiast wokalista Josh Garcia zakłada Unidę. Promowany jako the best of, album zawiera 5 oryginalnych utworów z poprzednich płyt, 4 numery koncertowe oraz 6 których nie było na "głównych" płytach Kyussa. Były one natomiast na singlach Kyussa (mało popularna sprawa). Utwory koncertowe pochodzą The Marquee Club z 1994 roku. Jest to gdzieś w Niemczech (nie wiem dokładnie bo sprzedałem oryginał tej płyty Kyussa). Uważam że wszelkie best of w wypadku kultowych zespołów do jakich zaliczam Kyussa, mija się z celem. Tu nie ma mowy o best ofach - tutaj całe płyty tworzą pewien niezapomniany klimat, nie ma mowy o tzw. hitach. Uważam że każdy wybór niby najlepszych traków w przypadku Kyussa, byłby błędny; nie da się wybrać 5 czy 10 utworów i powiedzieć "oto Kyuss w pigułce". Takie jest moje zdanie. Co do utworów "nowych", uważam ze są raczej ciekawostką i nie mają klimatu który mieliśmy na "pełnoprawnych" czterech wydawnictwach. Jeśli zaś chodzi o numery koncertowe (Gardenia, Thumb, Conan Troutman, Freedom Run), to są one nagrane w miarę dobrze, są dynamiczne, żywe, pełne energii. Wokal jest wyraźny i z charakterystycznym dla Garcii gardłowym przydźwiękiem:) W utworach koncertowych tkwi sens wysłuchania tego albumu, tak uważam. Ciężko mi ocenić ten album. Przecież nie ocenię go po tych wydawanych na singlach utworach, bo brak w nich magii Kyussa; nie ocenię go również po wybranych 5 numerach, ani po koncertowych... Ogólnie rzecz biorąc, jako naprawdę wielki fan muzyki Kyussa, uważam że album nic nie wnosi, może poza koncertowymi wykonaniami. Polecam bardziej jako ciekawostkę dla że tak powiem mocnych Kyussowców (podobnie jak EPkę Sons of Kyuss). Osobom chcącym poznać dopiero Kyussa, polecam 4 "paradygmatyczne", legendarne ich albumy:))) Wystawiam ocenę ze względu na koncertówki.

KYUSS - Sons of Kyuss (1990)

Początkowo Kyuss nazywał się "Sons of Kyuss" i działając pod tą nazwą, wydał jedną EPkę "Sons of Kyuss" w ilości 1000 egzemplarzy na winylu (niektóe źródła podają że 500). Potem oczywiście nastąpiła reedycja tego winyla, jest on obecnie dostępny. Na "Sons of Kyuss" nie grał basista Nick Oliveri, dołączył on po tym wydawnictwie, a przed nagraniem "Wretch". Album czy mini album jak kto woli, zawiera 8 utworów. Część z nich ukazała się potem na "Wretch", część nie (5 traków). Materiał muzyczny jest w klimatach "Wretch", może łagodniejszy, mniej szybki. Płyta zasługuje na uwagę raczej tylko fanów Kyussa i ich pierwszego albumu pod nazwą "Kyuss". Gdy nie było jej reedycji, stanowiła gratkę dla kolekcjonerów wydawnictw legendarnych stoner rockowców.

Bjork - Homogenic (1997)

Trzeci płyta islandzkiej artystki wydana we wrześniu 97'. Tytuł płyty - Homogenic - to wymyślone przez Bjork słowo, niejako połączenie fotogeniczny (fotogenic) i ludzki czy człowiek (homo). Patrząc na okładkę albumy, można jakoś skojarzyć taki tytuł z wymową okładki. W każdym bądź razie, "Homogenic" zawiera dziesiątkę utworów i trwa ponad 40 minut. Muzyka jest już wyraźnie inna niż na poprzednich dwóch wydawnictwach. Płyta ma już jakiś określony styl, jest bardziej emocjonalna, utwory nie są bardzo kontrastowe, nie ma tej wesołości z "Post". Ogólnie jest dużo smyczków, głos Bjork smutnawy, lekko sentymentalny, refleksyjny, przeciągły, skupiony. Materiał muzyczny stanowi zwartą całość. Jest to zdecydowanie już dojrzała płyta islandzkiej artystki. Wg wikipedii: "Sama Björk powiedziała, że muzyka na Homogenic odzwierciedla górzysty, morski, wulkaniczny i lodowcowy krajobraz jej rodzimej Islandii". I coś w tym jest. Szczególnie taka jakaś lodowatość, ale nie obojętność, po prostu smutne emocje, kojarzące się mi z takim akurat klimatem. Jeszcze bardziej będzie to odczuwalne na kolejnym albumie "Vespertine". Na "Homogenic" pojawiają się naprawdę wielkie utwory Bjork. Oczywiście na poprzednich wydawnictwach, również są utwory znane i bardzo popularne,; na 3. płycie są to jednak już utwory dosyć monumentalne, bardzo dojrzałe, dopracowane, przemyślane. Nie ma tu już takich czy innych inspiracji muzycznych, które w jakimś stopniu, wg samej Bjork, oddziaływały na nią przy "Debut" i "Post". Tutaj mamy Bjork "na tacy". Płyta bardzo osobista; "Vespertine" będzie kontynuacją tej stylistyki (w mojej opinii będzie jeszcze bardziej osobista, jeszcze bardziej emocjonalna). Bardzo znanym i pięknym utworem jest "Unravel". Jest to bardzo emocjonalny, wręcz romantyczny kawałek. Pojawiają się też weselsze utwory: Alarm Call, 5 Years. Z kolei numer 9 - Pluto - jest doskonałym pokazem możliwości wokalnych artystki. Na "Homogenic" jest sporo elektroniki, jednak chyba mniej niż na "Post". Ostatnim utworem jest "All is full of Love": piękna kompozycja, nieśpieszna, tajemnicza, niemal metafizyczna czy mistyczna. Coś absolutnie pięknego, nie do opisania. Utwór jest jak modlitwa, coś niesamowitego. Unosi w górę bardzo wysoko. Sprawia że człowiek jest lepszy. Bjork pokazuje na swym trzecim albumie, już nie tylko swą oryginalność, nietuzinkowe możliwości wokalne i niebanalne połączenie elektroniki z instrumentami (co słyszeliśmy na "Debut" i "Post"), ale ogromną wrażliwość, jeszcze większą emocjonalność, dojrzałość artystyczną, kobiecość, poczucie muzyki bardzo osobistej, jednak trafiającej do słuchaczy. Długo by wymieniać walory. Materiał na "Homogenic" jest absolutnie oryginalny. Oczywiście, jak już pisałem we wcześniejszych recenzjach płyt Bjork, jedni jej nie trawią, jedni ją uwielbiają. Uważam że muzyka na "Homogenic" jest piękna. Jest wyrazem wielkiej dojrzałości absolutnie jednej z ważniejszych wokalistek muzycznych kiedykolwiek. Zdecydowanie polecam. Rzadko kiedy mamy do czynienia z tak wielką wrażliwością muzyczną i emocjonalnością przekazu.

Bjork - Debut (1993)

Wszystko jak poprzednio:))))

Bjork - Telegram (1996) [remixy]

Płyta zawiera 10 utworów, będących remixami utworów z "Debut" i "Post". Płyta o tyle jest autorstwa Bjork, o ile jest ona autorką piosenek, natomiast nie zajmowała się obróbką materiału muzycznego. We wkładce do płyty mamy tylko 1 zdanie: "I'd like to thank the 'remixers' and tell them how honoured me and my songs are to have become ingredients of their mixing - desk. Ta. Bjork". Miło:))) Oprócz tych podziękowań są tylko zdjęcia artystki autorstwa Nobuyoshi Araki, utrzymane w kolorystyce niebieskiej. Autorami mixów są następujący 'mixerzy': Lucy, Brodski Quartet, Further over the edge, Dobie's, Deodato, Dillinja, Massey, Mika Vaionio. Pojawia się jeden nowy utwór nie będący mixem: nr. 4: "My spine" - wykonuje go oczywiście Bjork, i Evelyn Glennie. Fantastyczne 'dzwoneczki':))) (informacje o autorstwie mixów zaczerpnąłem z internetu gdyż w oryginale płyty nie ma tych informacji). Kilka sł,ów o muzyce: mixy są zdecydowanie ciekawe. Nie są utrzymane w jakiejś jednej męczącej elektronicznej manierze, wręcz tylko niektóre są typowo elektroniczne. Pojawiają się też nie-elektroniczne instrumenty. Całość nie jest nudna, nie jest to rodzaj mixów który "traci" gdzieś po drodze Bjorkowatość - przeciwnie, artystka jest stale obecna, należy naprawdę przyznać, że remixy są bardzo dobrą, delikatną robotą. Wg wikipedii: "Björk zwróciła się z prośbą o wykonanie remiksów do artystów, których podziwiała, dając im przy tym wolną rękę". Efekt bardzo ciekawy, płytę jak najbardziej polecam - proszę się nie dać zwieść że to mixy: brak tu namolnej elektroniki, Bjork jest jak najbardziej obecna a utwory są nadal delikatne, emocjonalne i ciekawe. Przy nr. 7. - You've Been Flirting Again (Flirt is a promise mix), można się naprawdę wzruszyć. Coś pięknego... Zdecydowanie należy zapoznać się z tym albumem, jeśli ktoś jeszcze nie miał ku temu okazji.

Sonic Youth - Murray Street

Rock po post-rocku? A może avant-pop? Można by i tak i tak to nazwać, ale chrzanić etykietki - mamy na tej płycie do czynienia po prostu ze świetną muzyką. Na poprzednim albumie - "NYC Ghost & Flowers" Soniczna Młodzież (no, mocno juz podstarzała :) zaczęła już trochę przynudzać i obawiałem się, że ich muzyczny potencjał się niestety wyczerpał. Już chciałem na nich postawić krzyżyk... a tu proszę - trzecią dekadę działalności nowojorczycy rozpoczęli bardzo udanym albumem "Murray Street". Ba, powiedziałbym nawet, że to jedna z ich najlepszych płyt! I zarazem jedna z płyt zeszłego roku. Ci rockowi weterani już zaczęli siwieć, ale wciąż potrafią zaskakiwać. "Murray Street" to moim zdaniem chyba najbardziej w ich karierze udany kompromis między muzycznymi "odjazdami", przesterami i dysonansami a chwytliwą, momentami wręcz uroczą melodyką. I nie da się ukryć, że wielką w tym zasługę ma, po raz pierwszy pojawiający się na tej płycie nowy "nabytek" Sonic Youth - Jim O'Rourke (tak tak, ten słynny kwartet od dwudziestu lat działający w niezmienionym składzie, w XXI wieku stał się kwintetem! :) O'Rourke to specjalista zarówno od bezkompromisowych eksperymentalnych elektronicznych ekstremów, jak i niebanalnych pięknych piosenek ocierających się prawie o pop, które spokojnie mogłyby lecieć w eremefach i innych zetkach (ale są chyba na to za dobre :) Na "Murray Street" bardziej daje znać o sobie własnie ta druga muzyczna natura Jima. Pod względem melodyki ta płyta to zupełnie nowa jakość SY. Krzywdzące byłoby jednak stwierdzenie, że tylko O'Rourke przyłożył się do tego, że ten album jest tak dobry. To jak najbardziej "praca zespołowa" :) Charakterystyczne "sonikjufowe" odjazdy są tu na najwyższym poziomie i choć (czego raczej nie dało się uniknąć) zespół momentami się powtarza i autoplagiatuje, to jednak wciąż pojawiają się elementy zupełnie nowe i tripy w nieodwiedzane wcześniej muzyczne rejony. Rzecz jasna grupa na tej płycie Ameryki nie odkrywa, ale warto się wybrać w tą fascynującą podróż :) Dodam jeszcze, że niewiele jest nowych płyt, które mogę przesłuchać za jednym "posiedzeniem" od początku do końca, a potem mieć jeszcze ochotę na "one more time"... i wciąż nie mieć dość :) A już takich płyt z muzyką rockową nie ma dla mnie wcale. "Murray Street" jest jednak wyjątkiem :) A wszystkie te nowe, niby-odkrywcze modne zespoliki stylizujące się na "garażowy rock'n'roll" (daruję sobie nazwy:) są przy tym śmieszne i żalosne. Na tym tle wyjątkowość takich starych wyjadaczy jak Sonic Youth potwierdza tylko regułę, że rock is dead.

Bjork - Post (1995)

Kolejna płyta islandzkiej artystki. Producent ten sam co przy "Debut"; Bjork jest autorką wszystkich znacznej większości tekstów; niektóre wspólnie z producentem płyty Hooperem, czy Tricky'm. Pierwsze co nasuwa mi się na myśl, słuchając teraz tej płyty nie pierwszy oczywiście raz:)), to to, że jest ona bardzo dynamiczna. O ile pierwsza była bardziej smutnawa, to ta prezentuje już jakby jaśniejszą i mocniejszą muzycznie stronę artystki. Chciałoby się powiedzieć, że jakby "agresywniejszą", żywszą. Podkłady są niesamowicie dynamiczne, w ogóle dźwięk jest żywszy i lepiej nagrany niż na debiutanckim "Debut". Na drugim albumie Bjork - "Post" - jest wyraźnie więcej stricte audiofilskich smaczków w postaci szczegółów, namacalnej barwy instrumentów/podkładów. Bardzo ciekawa barwa basu. Płyta zawiera 11 piosenek. Wokal artystki jest wyraźnie bardziej wyeksponowany niż na 1. płycie. Utwory są radośniejsze. Nie ma jednej określonej stylistyki. Bjork nie tyle nie ma swojego określonego stylu, co po prostu nie potrzebuje jakby imitacji pseudo samookreślenia muzycznego, co nie oznacza tego, ze nie wie co tworzy, ale spectrum jej możliwości znacznie wykracza poza wszelkie szufladki:))) Pisałem o tym w poprzedniej opinii nt. "Debut". Bo nie można nazwać tego tylko popem, tylko elektroniką z wokalem damskim, jakimś post rockiem czy pop rockiem itd. Bjork proponuje nie tyle określone gatunki starannie wymieszane razem, co po prostu siebie i swoją muzykę, nie dającą się zaklasyfikować. "Post: jest zdecydowanie bardziej elektroniczna - jest to plus, zważywszy na oryginalność podkładów; elektronika w jej muzyce nie sprowadza się do prostego bitu, czy gęstego basu; jest to o tyle oryginalne, że znakomicie zżywa się z instrumentami obok, szczegółowością przekazu, oczywiście wokalem islandzkiej artystki oraz ogólną emocjonalnością muzyki; czymś często niemożliwym do werbalnego określenia, a sprawiającym, że odbieramy muzykę bardzo osobiście: Bjork potrafi zaniepokoić i stworzyć wrażenie tajemnicy (Enjoy; Cover Me); wzruszyć (You've been flirting again); uspokoić (Hyper-Ballad; Possibly Maybe); rozbawić czy sprawić że chce nam się tańczyć:))) (It's Oh So Quiet; I Miss You). Bjork potrafi świetnie zacząć płytę, prze-dynamicznym utworem (Army of Me). Oczywiście są to stricte subiektywne wrażenia czy doświadczenia z tą muzyka, nie zmienia jednak to faktu, że przekaz na "Post" jest nie-obojętny, nie-nudny, potrafiący wciągnąć i wywrzeć na odbiorcy bogate doświadczenia (emocjonalność Bjork osiągnie dopiero kwintesencję na kolejnych płytach "Vespertine" i "Homogenic":))) Podsumowując, kolejny, drugi album Bjork, jest bardzo udany. Zarówno muzycznie i wokalnie jest to coś oryginalnego, wymykającego się zaszufladkowaniu, pełnego muzycznych smaczków oraz dużej dawki emocjonalności przekazu. Płyta jest dynamiczna, bardziej elektroniczna; raczej optymistyczna, głos Bjork żywy i wciągający. Zdecydowanie polecam.

Bjork - Debut (1993)

Björk Guðmundsdóttir rozpoczyna tą płytą solową karierę:) Co prawda wcześniej, w 1977 r., nagrała solową płytę zatytułowaną po prostu "Bjork". Miała wtedy 11 lat (sic!). Płyta ta zawierała utwory wyłącznie w języku islandzkim i zawierała gł. islandzkie tradycyjne ludowe piosenki:)) Dosyć ciekawe. Ale nie o tym mam pisać. "Debut" uznaję za pierwszą płytę dorosłej, solowej kariery Bjork. Słowo kariera jest tu jak najbardziej nam miejscu. Bjork proponuje coś nowego jak na tamten czas. Tendencja t będzie jej towarzyszyła przez wszystkie lata. Specyficzny głos o imponujących możliwościach, niebanalne podkłady i urok muzyki bardzo osobistej; słychać, że jest to coś w co śpiewająca Bjork wierzy - co niestety nie jest regułą w świecie muzyki. Często płyta jest tylko produktem, brak tego czegoś nieokreślonego. Album zawiera 12 traków i ma ponad 50 minut. Bjork określa tę oraz następną płytę, jako realizacja swoich inspiracji muzycznych. To słychać. Utwory są różne, nie nudzą. Brak tu jakiegoś napięcia, że płyta jest z góry jakoś określona; jakaś stylistyka i forma z góry postanowiona. Z Bjork jest tak, że jest artystką, która powoduje skrajne emocje. Jedni się nią zachwycają, inni wprost nie mogą zdzierżyć jej głosu, jej pomysłu na muzykę. Co by nie mówić, rzadko kogo pozostawia z obojętnością na sztukę którą oferuje swoją muzyką, co już świadczy o tym, że jest JAKAŚ, tzn. jest kimś kto tworzy coś swojego, osobistego, nie słychać u niej że naśladuje innych artystów, czy na siłę tworzy w określonej stylistyce. Bjork sama dla siebie stanowi klasę i nie sposób ująć jej w określone ramy gatunków muzycznych. Ucieka z wszelkich szufladek. Lubię takich muzyków:)) Wracając do płyty, głos Bjork, mimo że zaczyna solową dorosłą karierę, jest już naprawdę dojrzały. Słychać możliwości wokalne artystki, charakterystyczne zaczerpywanie powietrza i nieco gardłowy dźwięk przy mocniejszym/głośniejszym śpiewie przy kończeniu słów/wersów tekstu. Nie chcę dokładnie opisywać muzyki, bo zawsze z góry jest to skazane na pewne niepowodzenie. Muzykę się SŁUCHA, potem można coś o niej powiedzieć. Nie wyobrażam sobie opisać komuś muzykę Bjork, jeśli ktoś nigdy jej nie słyszał... W każdym razie, większość piosenek jest smutnawych, emocjonalnych. Czuć w głosie artystki, że jest to smutek prawdziwy, że jej utwory są osobiste, że ona to CZUJE - nie tylko wykonuje. Jest to delikatna, kobieca muzyka, jednak w żadnym razie nie zbyt delikatna, nie zbyt smętna i nudna. Pojawiają się również utwory weselsze (np. Big time sensuality). Wszystkie utwory są śpiewane po angielsku. Teksty są bardzo ciekawe, nie ma problemu ze zrozumieniem. Angielski Bjork jest zrozumiały i przejrzysty, bez naleciałości (co słychać w wypowiedziach artystki, ten fajny islandzki akcent na angielskim:))) Bjork jest autorką tekstów wszystkich utworów z wyjątkiem numeru 5 (część utworów ma obok Bjork, również autorstwo producenta płyty Nellee'a Hoopera). Na płycie jest wiele ciekawej elektroniki - co stanie się jednym z atutów muzyki Bjork. Podsumowując: udana płyta, proponująca coś nowego, oryginalnego, równocześnie delikatnego i pełnego emocji, oraz ambitnych podkładów i przyjemną różnorodność materiału muzycznego. Zaś przede wszystkim, głos Bjork. do mnie przemawia. Zdecydowanie polecam. Kolejne płyty Bjork będą już tylko progresją i całkowitą oryginalnością muzyczną, każda zaskakuje i pokazuje ogromny poziom wokalistki, co świadczy o tym, że jest jedną z ważniejszych artystów ostatniej dekady poprzedniego tysiąclecia, jak również i pierwszych lat obecnego. :))))))

KYUSS - ...And The Circus Leaves Town (1995)

Ostatnia płyta Kyussa - co prawda wydano później 'Muchias Gracias', ale nie jest to już pełnoprawny album - to tylko kompilacja utworów kilku koncertowych (z Niemiec) i kilku innych powstałych już po rozpadzie zespołu. Kyuss właściwy kończy się na '...And The Circus Leaves Town'. Kończy się, ale nie umiera:-) Zespół właściwie jest już legendą po wydaniu 2 i 3 albumu. Nagły koniec po 4-ej płycie powoduje że muzyka Kyuss jest już wyraźnie w pewnych kręgach kultowa, mało znana i niepowtarzalna. Zespół nie reaktywuje się już nigdy, mimo bardzo intratnych propozycji. Członkowie idą w swoje strony - część tworzy Queens Of The Stone Age, ale nie będę o tym tu pisał. Dodam tylko że muzyka QOTSA w żadnym razie nie jest kontynuacją Kyussa. Muzyka na ostatniej płycie kontynuuje to o było na poprzednich płytach: mocne uderzenie, rozpędzające się utwory, magiczny klimat, niesamowite gitary i perkusja oraz pustynny klimat z mniej lub bardziej wściekłym wokalem. Przed '...And The Circus Leaves Town' następuje zmiana perkusisty z Branta Bjorka na Alfredo Hernandeza. płyta brzmi jednak inaczej niż poprzednie. Tzn. jest bardzo basowa, pełna brudnego ciężkiego basu, wyraźnie to ją odróżnia od poprzednich. Wokal nie jest już tylko szybki i surowy, ale potrafi być powolny nie tracąc przy tym na swej sile i powadze - np. utwór 'Gloria Lewis'. Piosenki z tej płyty nadal przypominają toczące się wyroki śmierci, powoli zaczynając, a kończąc w niesamowitych huraganie gitar, basu, perkusji. Płyta jest bardzo klimatyczna, można wręcz powiedzieć, że jest najbardziej klimatyczną ze wszystkich Kyussów -np. utwór 5.: 'Phototropic'. Kilka utworów jest tradycyjnie bez wokalu: gitara Homme'a jest już bardzo dojrzała i właściwie obok brudnego basu, przewodzi większości utworów. Perkusja w porównaniu do dwóch poprzednich płyt, jest już nieco w tyle, tzn. w sensie, że nie wychodzi na pierwszy plan. Płyta kończy się koło 11 minutowym 'Spaceship Landing', poprzedzonym smutno-klimatycznym powolnym 'Catamaran'. Ostatni utwór niesamowicie się rozwija, coś pięknego, można słuchać i słuchać w nieskończoność tej gitary. Ostatni track ma ponad 30 minut. Po 11 minutowym lądowaniu ostatniego numeru, jest cisza... ...ale w tej ciszy coś się w końcu wyłania. Coś niesamowitego, nieśpiesznego i klimatycznego. Płyta się kończy, cyrk opuszcza miasto, ale to co pokazał na 4 płytach, nigdy nie będzie dla niektórych zapomniane. Zespół kultowy i niepowtarzalny, nie uważam że spodoba się każdemu, ale niektórzy znajdą w nim coś niesamowitego i ciężkiego do opisania i ja to znalazłem - mam nadzieję że kogoś zachęciły moje skromne, nieporadne opisy muzyki Kyussa do spróbowania tej muzyki: ja jestem od niej uzależniony. :-)

KYUSS - Welcome to Sky Valley (1994)

Nie wiem czy da się choć trochę opisać muzykę z 'Welcome to Sky Valley' osobie która nigdy jej nie słyszała. Chyba nie bardzo:-) jednak spróbuję co nieco napisać. Trzecia płyta Kyussa, najbardziej popularna, znana m.in. za sprawą klipu do 'Demon Cleanera'. Nazwa płyty wzięła się od faktycznie istniejącej bardzo małej osady karłów niedaleko Palm Desert, pustynnej osady w której działał Kyuss (wokalista J.Garcia i gitarzysta J.Homme stamtąd byli). Na okładce jest tablica informacyjna ze Swky Valley: właśnie 'Welcome to Sky Valley':-) W ogóle o okładkach Kyussa też można się rozpisać: wkładki do CD to pełny minimalizm, rozkładane na pół karteczka, kilka niesamowitych zdjęć w klimacie pustynno-magicznym, tyle, żadnych zbędnych informacji. Na największą uwagę zasługuje wkładka ze Sky Valley i zm ostatniej, czwartej płyty: '...and the Circus leaves Town'. Należy wspomnieć też o mianie basisty z Nicka Oliveriego na Scotta Reedera. Muzyka na Sky Valley jest co najmniej niesamowita. Całość to 10 utworów, są jednak dostępne wersje gdzie są 3 tracki, utwory są połączone. Zresztą płyta dosyć wyraźnie dzieli się na 2 części, początkowe -do 6 utwory i reszta. Muzyka jest wg. mnie najbardziej magiczna z wszystkich płyt Kyussa. Wiele lat słucham tej płyty (jak i reszty Kyussa) i nie nudzę się tym, nadal jestem zaczarowany. Płytę rozpoczyna utwór 'Gardenia', niesamowite gitary, perkusja jak zwykle genialna, wokal od czasu do czasu: nadal ostry i z nutką wściekłości, do tego dochodzi jeszcze większa porcja magii niż na 'Bleus...'. Zdecydowanie najbardziej magiczna płyta- przynajmniej dla mnie. Kolejny utwór, 'Asteroid', mistrzostwo świat, brak mi słów na niego. TRZEBA posłuchać!!! Utwór to gitara, podobno dwie perkusje, bas, dziwne świsty, efekty jakby wiatru, wieczoru, nocy, tajemnicy... Wokalu jako takiego nie ma, ale jest coś więcej: obok tych świstów i gitary, jest coś bardzo cicho szeptane, nadaje to niesamowitego klimatu, potem znów gitary, powoli, powoli, nagle znów uderzenie z zawrotną siłą... Asteroid rozpędza się z prędkością huraganu... Nie będę opisywał wszystkich utworów, wspomnę jeszcze o nr.5. - Space Cadet. Utwór o tyle inny od reszty, że jest to swego rodzaju ballada, pełny minimalizm, magiczna klasyczna gitara (nieeeesamowita barwa!!), delikatne bębny, i przede wszystkim: powolny, nieśpieszny, delikatny wokal przypominający raczej zwykłą mowę... Niesamowity tekst, klimat i magia nie do opisania; poczucie jakby się rzeczywiście siedziało na totalnym pustynnym pustkowiu. Chyba jest to moja ulubiona płyta w całym życiu:-) A wiele słuchałem i wiele słucham. Utwory po Demon Cleaner (nr.6.), są inne, nieco surowsze, szybsze, więcej złości. Ostatni jest jednak delikatniejszy, z fajnym klimatem jak się rozpoczyna. A jak się kończy... (płytę kończy okołominutowy hidden track, bardzo zabawna muzyczka:-) Kocham tą płytę, zachęcam do słuchania jeśli ktoś nie miał z nią do czynienia, może i dla siebie znajdzie w niej trochę magii, czego każdemu życzę:-)

KYUSS - Blues For The Red Sun (1992)

Drugi Kyuss: i podobny i inny od 'Wretch'. Styl już bardziej dojrzały, jest już pewien kierunek który będzie w miarę kontynuowany na kolejnych płytach. 'Blues...' jest w pewnym sensie projektem perkusisty Branta Bjorka. Płyta jest szybka, ale już nie ma tej wściekłości i surowości co 'Wretch'. Kyuss idzie w stronę magii, klimatu:-) Gitary niesamowite, perkusja mistrzostwo świata, bas bardzo dobry, wokal już nie tak surowo-wściekły jak na debiucie, nadal jednak ma tą szybkość i lekką gardłowość; idealnie komponuje się z muzyką. Do dwóch utworów płyty powstają dwa teledyski, a zespół zaczyna być troszkę bardziej popularny, liczne słowa pochwały od bardzo znanych zespołów, Kyuss supportuje przed ich koncertami. Zespół pozostaje jednak nadal kultowy, popularny w pewnych kręgach, nie podąża w stronę popularności i efekciarstwa. Płyty trzeba posłuchać. Gra na perkusji - nie spotkałem się z lepszą perkusją w muzyce rockowej. Choćby wspomnieć początek 'Molten Universe'. Utwory Kyussa często zaczynają się powoli i klimatycznie, by nagle rozpędzić się do niesamowitego tempa - jest to bardzo częste na wszystkich płytach. Wokal nie pojawia się w każdej piosence, co uważam za plus, muzyka z 'Blues...' jest tak absorbująca i wciągająca, że momentami wokal nie jest absolutnie potrzebny. Magia, magia i jeszcze raz magia. Choćbym wspomnieć motyw z '50 million Year Trip (Downside Up)'. Płyta przez wiele osób uważana za najlepszą płytę Kyussa, uważam że słusznie, jednak gdybym musiał wskazać najlepszą i byłbym zmuszony to zrobić, powiedziałbym że najlepsza jest kolejna: 'Welcome to Sky Valley'.

KYUSS - Wretch (1991)

Pierwsza płyta Kyussa, początek tzw. stoner rocka. Wcześniej nagrali demo, jeszcze pod nazwą 'Sons of Kyuss'. Część utworów z tego dema znalazła się na 'Wretch'. O dobrej muzyce nie trzeba wiele mówić, wystarczy posłuchać. Muzyka z pierwszego Kyussa to szybki, ostry, wściekły materiał. Płyta jest oryginalna, wokal nieco gardłowy, co jednak uważam za plus, zdecydowanie pasuje do rodzaju gitarowego grania. Czasem myślę o tej płycie, jako o takim mega wku*wieniu, rozpędzającym się do czerwoności:-) Niektóre utwory mogą brzmieć nieco prowincjonalnie, jeśli chodzi o wokal, ale to pierwsza płyta, jeszcze nie ma określonego kierunku. Ostatni utwór: Stage III, gitara i bas a także talerze- mistrzostwo świata. Efekt odrzutowca przekraczającego prędkość dźwięku, niesamowite: TRZEBA posłuchać! Płyta świetnie się zaczyna, a kończy genialnie. Polecam każdemu kto uwielbia gitary, szybkość, oryginalny wokal i coś zupełnie innego. Bo Kyuss to magia, choć akurat na 1. płycie jest jej najmniej. Jedna z moich ulubionych płyt w życiu:-) Surowa, szybka, wściekła, męska płyta.

Lene - Play With Me

Ciekawe czy przebrnęliście przez bogate opisy dwóch albumów grupy Aqua i zapoznaliście się z tą muzyką. Jeśli nie proszę nadrobić zaległości, jeśli tak to wasze... męki zostaną teraz wynagrodzone ;P Opisy te miały wprowadzić was na trop tej oto płyty, wydanej solowo przez wokalistkę przezabawnej grupy Aqua. Lene Nystrom, bo o tej słodkiej Pani oczywiście mowa, po oficjalnym rozwiązaniu, czy może raczej zawieszeniu działalności Aquy, decyduje się na nagranie płyty, na której muzycznie zdecydowanie odcina się od kreskówkowego świata i lalki Barbie ;) Muzykę zawartą na płycie można po prostu określić jako glam-rock, dokładniej jest to mieszanka rocka, popu i R&B. Słychać inspirację, czasem nawet delikatną zrzynkę od wielu innych artystów/kapel, ale dzięki dziwnej mieszance stylów, większość piosenek brzmi dość nietypowo. Muszę przyznać że choć nie przepadam za współczesną, popową muzyką czy R&B, to na tej płycie fragmenty grane w tym stylu bronią się bardzo dobrze głównie dzięki mocnym, rockowym, gitarowym zagrywkom, oraz urozmaiconym efektom stereofonicznym tworzonym przez elektronikę. Lene stworzyła na przekór prostym piosenkom jakie śpiewała w zespole Aqua, płytę gęstą, o wiele trudniejszą choć również przebojową, pełną przepychu w różniaste dźwięki i prawdziwą, nie plastikową muzykę. Poczucie humoru jakie nieodłącznie towarzyszyło Lene w grupie Aqua i tym razem nie opuściło piosenkarki. W wielu kawałkach pozuje na drapieżnego sex-vampa (no, nie da się ukryć, Lene jest urodziwa ;), zresztą wystarczy spojrzeć na niektóre tytuły piosenek: Virgin Superstar, It's Your Duty, Bite You, Pants Up. Cóż za odmiana w porównaniu do przerysowanej, słodkiej Barbie Girl ;P Lene śpiewa na tej płycie całkowicie inaczej niż w zespole kolegów Duńczyków. Słuchać że potrafi zarówno czarować swym głosem i zmysłowo zawodzić jak i dać czadu. Choć może przez to że śpiewa tu już bardziej normalnie, jej głos nie brzmi tak niepowtarzalnie dziecinnie i niewinnie jak w grupie Aqua. Jedne z moich ulubionych kawałków na tej płycie to Bad Coffee Day i Scream. Obie piosenki są klasyczno rockowe, aż ciężko uwierzyć że śpiewa je ta sama wokalistka która niegdyś piszczała: I'm a barbie girl, in the barbie world ;) Świetnie wychodzą również We Wanna Party prowadzony przez szybko, mięsiście plumkającą gitarę basową, ten kawałek mocno kojarzy mi się z muzyką rock-pop z mojego ulubionego okresu, lat 80tych. Za to na Here We Go słychać echa muzyki chyba jeszcze starszej ;) Idąc dalej, zabawny, przebojowy, seksowny, prowadzony przez elektryczną gitarę It's Your Duty, równie dobry i nieco podobny w klimacie Play With Me, albo nieco psychodeliczny Bite You. Bardzo fajnie brzmi również soft-popowy Pretty Young Thing albo bluesowy Up In Smoke. Właściwie wszystkie kawałki mają coś w sobie, albo po porostu nastrojowo kołyszą albo dają czadu. Muzycznie utwory są bardzo urozmaicone, w każdym słychać dbałość o najdrobniejsze szczegóły. Płyta z pewnością spodoba się bardziej audiofilom dla których kreskówkowa Aqua jest za trudna w odbiorze, niczym dla przeciętnego zjadacza chleba ich free-jazz ;P Choć album nie zachwycił rodzimych słuchaczy wokalistki (Norwegia), zbierał bardzo pochlebne recenzje na całym świecie, i przez wielu został uznany za wielce niedoceniony. Nie sposób się z tym nie zgodzić, zmieszanie stylów R&B z rockiem, okraszone dodatkowo popowymi, zazwyczaj łatwo wpadającymi w ucho melodiami, plus charakterystyczny, wysoki wokal Lene, stworzyło płytę na tyle niezwykłą że na pewno wartą posłuchania. Z pewnością takiej muzyki jaką znajdziemy na płycie nie powstydziłaby się nagrać nawet Madonna (podobnie z realizacją, ale o tym później) ;P Postawię asekuracyjnie cztery gwiazdki, po prostu nie obracam się niemal w ogóle w tych klimatach i nie wiem jaki światowy poziom prezentuje muzyka R&B. Poza tym nie przepadam za współczesnym popem ;) No i jeszcze niestety nie da się ukryć, że w porównaniu z muzyką Aquy, solowa płytka Lene jest po porostu podobna do zwykłych, współcześnie nam tworzonych na poważnie rzeczy. To już nie te wspaniałe, wyraziste i kolorowe, nieco krzykliwe klimaty Cartoon Heroes (nawiasem, ten kawałek powinien zostać hymnem grupy Aqua). Na płytce Lene mamy już normalną muzykę dla poważnych dorosłych. Jeszcze w ramach zachęty dodam, że w większości opinii prywatnych użytkowników internetu płytka dostawała od nich maksymalne oceny ;)

Indukti - S.U.S.A.R.

Będzie krótko. Mocne, metalowe-progresywne łojenie w klimatach Toola. Co bardzo ważne, zespół jest Polski. Muzyka z nieprawdopodobnym drivem i kopem (nie bez znaczenia jest tu znakomita realizacja). Klimatycznie podciągają ją jeszcze skrzypce na których gra Pani Ewa Jabłońska. Wbrew pozorom znakomicie wpasowała się ona w ciężki styl grania przesterowanych gitar. Gościnnie słychać również harfę która nadaje jeszcze większe egzotyki tej muzyce. Na wokalu, również gościnnie, udziela się Mariusz Duda (Riverside), ale w większości muzyka jest instrumentalna. Jeśli lubicie Toola to na 100% polubicie i tą płytę. Ciężki klimat, transowo bijąca sekcja rytmiczna, przestrzenne gitarowe przestery, dynamiczne zmiany tempa (cicho – głośno). Skrzypce zastępujące znakomicie w pewien sposób wokal. Mimo że muzyka jest mocno odtwórcza (Tool), a kompozycje dość jednorodne, brzmi i tak nietypowo jeśli porównać ją z masą innego, nie Toolowego łojenia. Śmiało więc płyta zasłużyła na cztery gwiazdki. Opis wyjątkowo oszczędny, nie ma się co rozwodzić nad walącymi bębnami i wyjącymi gitarami, każdy rocker wie o co w tym wszystkim się rozchodzi ;)

Aqua - Aquarius

By w pewien sposób zaznaczyć niedawną śmierć króla popu, Michaela Jacksona, oraz by nieco rozweselić te smutne chwile, zapraszam do wesołego, bajkowego świata muzyki bardzo podobnej z pozoru do muzyki Jacksona. Oto i druga odsłona niezwykłego zespołu Aqua na naszym audiofilskim forum :) Na początek jeszcze kilka słów na temat wokalistki Lene Nystrom. Tutaj ma już 27 lat a jej głos ani trochę nie zmienił się w porównaniu do nagranej trzy lata wcześniej płyty. Mimo to zmienił się nieco styl śpiewania, dostosowując do urozmaiconych, nowych piosenek. Dalej mamy więc wysokie, nieco dziecinno piskliwe partie wokalne, ale też niższe, bardziej gładkie i miłe dla ucha, gdy śpiewa ballady. Nie ukrywam, bardzo lubię wysoko śpiewające kobiety i słuchanie Pani Lene sprawia mi o wiele większa przyjemność niż np. Diany Krall, którą na kiepskim sprzęcie można chyba pomylić z facetem hehe ;P Rene udziela się na płycie w zdecydowanie mniejszym stopniu niż na poprzedniej. Zrezygnowano z rapujących partii co mnie akurat bardzo cieszy (nie lubię rapowania). Muzyka na nowym albumie ewoluowała w bardzo dobrym kierunku. Na płycie tego wydawać by się mogło kiczowatego i nic nie znaczącego dla audiofila zespołu, pojawiają partie grane przez Sztokholmską Orkiestrę Symfoniczną. Chyba jedynym powodem dla którego do tej pory nie skorzystano z tych piosenek w ścieżkach dźwiękowych filmów animowanych dla dzieci, jest często ich podtekst dla dorosłych. Jednak trzeba zaznaczyć, jest on skrzętnie ukryty i zrozumiały tylko dla dorosłych, tak więc bez obawy możecie drodzy rodzice puszczać tą muzyczkę swoim najmłodszym pociechom ;) Właśnie większość utworów dzięki orkiestrze nabrała niesamowicie filmowego, obrazowego charakteru. Muzyka jest ponadto o wiele bardziej urozmaicona, nie obce są zmiany tempa i nastrojów. Jak zwykle, polecę obejrzeć znakomite teledyski które wprowadzą w ten niezwykły, Aquowy klimat. Może i nie dałbym tej płycie maksymalnej oceny w gwiazdkach. Moje zarzuty: Czasem słychać powtarzające się schematy w piosenkach, np. mroczna część Good Guys jest bardzo podobna do tej z Turn Back Time na poprzednim albumie. Pierwsza filmowa piosenka Around The World nie dorównuje niestety Doktorowi Jonesowi. Taneczna Cuba Libre, brakuje mi w niej wiodącego, słodziutkiego wokalu Lene, po za tym kreskówkowa Aqua w klimatach salsy Rickiego Martina brzmi nieco dziwnie :] Ale... reszta kawałków zasługuje jednak na wysoką ocenę, szczególnie ballady, tak więc Aquarius całościowo prezentuje się lepiej niż poprzednie Aquarium. Ponadto nie znam wiele zespołów które zdecydowały się na granie takiego typ muzyki, tak więc dodatkowy plus za oryginalność ;) Ostatecznie ocena będzie cztery i pół gwiazdki w zaokrągleniu do pięciu, na zachętę ;P Kolejno na płycie mamy: Cartoon Heroes - podróż w świat komiksowych herosów większych dzieci, Spidermana i Supermana, na pokładzie statku kosmicznego / łodzi podwodnej wzorowanej na Nautilusie kapitana Nemo ;) Prawdziwa nazwa statku, jak wyjaśnia w pewnym wywiadzie grupa to właśnie Aquarius. Around The World - luźna interpretacja starego (1965 r.), francuskiego thrillera Belfegor. Freaky Friday - świetna parodia klimatów country. We Belong To The Sea - wspaniała, piękna, bijąca wewnętrznym ciepłem ballada. An Apple A Day - brzmi jakby powrót w klimaty Aquarium. Halloween - rewelacyjny, przerażający (;P) początek, powrót strasznego Candymana znanego nam wcześniej z poprzedniej płyty i kawałka Lollipop (Candyman). Jest to oczywiście nawiązanie do kina grozy. Bardzo fajnie brzmi tu cicho riffująca w tle elektryczna gitara, mi ta piosenka mocno kojarzy się jeszcze ze znaną chyba wszystkim metalowcom, power-metalową kapelą - Helloween ;) Good Guys – w poprzednim kawałku, Lene śpiewała: "I'm in a nightmare", ten zaczyna się jakby budziła się z tego snu, cała piosenka zaś jest w klimatach znajdującego się na poprzednim albumie Turn Back Time, znakomite, popowe, klimatyczne granie. Back From Mars - tu główną linię melodyczną tworzy orkiestra symfoniczna, wyszło to dość niezwykle. Aquarius - tytułowy utwór a całkowicie niepodobny do plastikowych, Aquowych dźwięków. Jest doprawdy magiczny, nastrojowy, grany przez orkiestrę, fortepian i śpiewany przez cudownie słodki głos Lene. Cuba Libre - ta piosenka jest mocno inspirowana latynoską muzyką, w rytmach salsy nogi same rwą się do tańca ;) Bumble Bees - no i wreszcie mamy powrót do świata kreskówek :) Tym razem klimaty dla bardzo małych dzieci, pamiętacie bajki o pszczółce Mai i trutniu Guciu ? Wyszło to obłędnie, wraz ze znakomitym teledyskiem ;P Goodbye To The Cirrus - i znów nastrojowa orkiestra, przepiękny, spokojny kawałek w tle z cyrkowymi dźwiękami. Niesamowicie miękki, przyjemny wokal Lene. Niestety, ostatni utwór zwiastuje pożegnanie nie tylko z Cyrkiem. W 2001 roku muzycy niespodziewanie rozstali się. Lena nagrała jeszcze później swoją solową płytę. Mimo że nie została ona dobrze przyjęta na listach przebojów, polecam ją gorąco wszystkim których zauroczył jej głos. Opuściła ona tam zdecydowanie bajkowe klimaty na rzecz R&B i rocka, przez co wyszła zdecydowanie bardziej poważnie. Choć z drugiej strony pozowanie na sex-vampa wyszło jej naprawdę komicznie ;P Rozpędziłem się, wszystko w swoim czasie, idąc za ciosem wkrótce napiszę opinię również i o tej płycie ;) W 2007 roku nasi kreskówkowi bohaterowie reaktywowali grupę, a w 2009 roku wydali swoje Greatest Hits z trzema nowymi, kompozycjami. Ciekawi mnie czy potrafiliby jeszcze wykrzesać coś odkrywczego w kreskówkowych Aquowych dźwiękach ;) Aqua tworzy z pewnością dziwną i kontrowersyjną muzykę którą można albo polubić albo znienawidzić, pośredniej opcji nie ma ;) Nawet w latach swojej świetności zespół był mocno krytykowany przez co bardziej ambitne, muzyczne autorytety. Proste pioseneczki grupy są niezwykle klimatyczne, jeśli ktoś oczywiście czuje ten klimat. Mają też niesamowitą, niemal magnetyczną siłę "przylepienia" się do człowieka ;) Słuchasz chwilę Bumble Bees i już nie możesz się uwolnić od Gucia i Mai, reżyser z teledysku próbował packą na muchy ;P Latają za tobą a Ty jesteś w stanie tylko w kółko powtarzać jak zahipnotyzowany: "Bumble bee, bump into me" ;P Dla audiofila może to mało istotne, ale Aqua tworzyła właśnie muzykę która przede wszystkim miała być przebojowa. Nawet gdzieś spotkałem się z opinią że na płytach tego zespołu są najprawdopodobniej jedne z najbardziej chwytliwych i przebojowych piosenek jakie kiedykolwiek powstały ;) Nie da się oczywiście ukryć, Aqua-styl jest bardzo obciachowy i odmóżdżający, jak dla mnie w sam raz po ciężkim, progresywno-metalowym łojeniu lub free-jazzowych zakręconych improwizacjach ;P PS. Oczywiście ważne żeby nie słuchać tego za często, bo można naprawdę cofnąć się w rozwoju ;P

Pat Metheny - one quiet night

Jak na Pata - słabiutko. Tym razem najwyraźniej brakło pomysłów. Prawie wszystkie utwory oparte są na prostej harmonice funkcyjnej: kilka prostych akordów, parę przewrotów i bardzo przewidywalne rozwiązanie. Taki powtarzający sie schemat już po kilku minutach powoduje uczucie znużenia, a po przesłuchaniu całej płyty wszystkie utwory zlewają się w jedno. Szkoda, bo Pat udowodnił nie raz, że potrafi zaskakiwać i myśleć bardzo nieszablonowo, nawet jeśli porusza sie w obrębie mainstreamu gdzie - wydawałoby się - wszystko już wymyślono. A tutaj - nudą i pustką zionie.

Aqua - Aquarium

Od razu na wstępie chcę zaznaczyć że to nie żart ;P Opinia o takiej płycie na tak popularnym, szanowanym, audiofilskim forum ? A dlaczego nie ! ;P Przyznać się, któż z nas nie zna nieśmiertelnych, wałkowanych do znudzenia w radio i MTV hitów, Barbie Girl, Doctor Jones... Tak więc na początek zaznaczmy, że muzyka grana przez wcale nie młodych Duńczyków (jeden z i reszta sprzed rocznika 70) i piękną Norweżkę, jest zaprzeczeniem audiofilskiego wyrafinowania i smaku ;P Z premedytacją obrany styl, tzw. "bubblegum pop sound", mający swoje korzenie już w latach 60tych, niewątpliwie stał się bardzo charakterystyczny i przyczynił się swego czasu do światowego sukcesu muzyków. Powtarzając za znanymi źródłami: Aqua, swoimi trzema pierwszymi singlami opanowała listę muzyczną "UK Singles Chart", co udało się tylko kilku wykonawcom. W muzyce grupy słychać ewidentne, celowe nawiązania do kiczu, pastiszu, kreskówek, komiksów, zabawek, wszystkiego co niewinne, słodkie i tak bliskie wydawać by się mogło głównie dzieciom. Ale choćby po powierzchownej analizie kawałków takich jak przesławny Barbie Girl, słychać również wieloznaczne przesłania, satyryczne przerysowanie zachowań społecznych. Czy po posłuchaniu tej piosenki ktoś jeszcze uważa, że lalka Barbie jest ideałem kobiecości ? "Life in plastic, it's fantastic", to jakby żywcem o silikonowych implantach i innych tego typu sztucznych ulepszaczach urody ;P Kłania się może nieznana większości sprawa pozwania Universala do sądu przez firmę Mattel (producenta lalki Barbie), całe szczęcie sąd uznał utwór za nieszkodliwą parodię ;) Oczywiście idąc dalej, rewelacyjne, prześmiewcze przerysowanie hollywoodzkich produkcji choćby w mojej ulubionej piosence Doctor Jones (ewidentne nawiązanie do filmów o Indianie Jonesie). Ale na tej płycie są również dwie piosenki które wyłamują się z prześmiewczego schematu. Bardzo ładna, grana na akustycznych gitarach ballada Be a Man i przede wszystkim singlowy, nietypowo Aquowy, bo smutny, ale naprawdę znakomity Turn Back Time (znalazł się na ścieżce dźwiękowej filmu "Przypadkowa dziewczyna" - Sliding Doors). Muzyka jest nieskomplikowana, oparta najczęściej na mocnym, basowym bicie. Najprawdopodobniej obecnie każdy z nas mógłby sobie coś podobnego skomponować w domu za pomocą komputera ;) Podstawą są proste, łatwo wpadające w ucho melodie. Barwa elektronicznych instrumentów nie jest jednak zimna i surowa jak np. kapeli Depeche Mode. Udało się uzyskać bardzo plastyczne, miękkie, dźwięczne i nieagresywne dźwięki, idealnie pasujące do komiksowego charakteru muzyki. Jednak jeśli myślicie że jest to podobne do disco polo czy smerfnych hitów to jesteście mocno w błędzie. Piosenki są skomponowane profesjonalnie, z wyczuciem i smakiem, jeśli nawet łączy je podobny, basowy bit, reszta elektronicznych ozdobników powoduje że każdy utwór jest wyjątkowy i po prostu inny. Ale nawet jeśli uznać że muzyka jest niezbyt zróżnicowana, to charakter partii wokalnych z pewnością zasługuje na wysoką ocenę. Łatwe do zapamiętania, znakomicie rymujące się teksty wprost zachęcają by śpiewać razem z muzykami. Iście niepowtarzalny jest dźwięczny, wysoki niemal jak piskliwej małej dziewczynki, czy głupiutkiej, naiwnej blondynki głos Pani Lene Nystrom ;) Aż trudno uwierzyć że ta kobieta urodziła się w 1973 roku i obecnie ma 36 lat. Pan Rene Dif często udziela się śpiewem, oraz w pseudo-rapujących fragmentach, on ma z kolei głos typowego, przerysowanego macho-mięśniaka. Przezabawnie wychodzą śpiewane przez nich razem piosenki, dialog Kena z Barbie to już klasyka ;P Teledyski grupy można śmiało umieścić w forumowym wątku: "Najciekawsze teledyski". Polecam je obejrzeć gdyż znakomicie oddają klimat samej muzyki. Większość opowiada jakąś bajkową, lub klasycznie filmową historię, raz o piratach, raz o doktorze i jego ukochanej w dżungli ;P Zauważcie że niemal zawsze w każdej opowieści prześliczna Lene jest poddawana jakimś perwersyjnym torturom ;P Biczowanie przez piratów (My Oh My), gotowanie w kotle dzikusów (Doctor Jones), wiwisekcja laserem przez kosmitów (Lollipop (Candyman)), a nawet raz urwali biedaczce rękę (Barbie Girl) ;P Zespół wyda kilka lat później jeszcze jedną płytę - Aquarius. Mimo że nie sprzedała się ona w tak wielkiej ilości kopii jak Aquarium, uważam że jest równie dobra, jak nie lepsza od tejże. Np. m.in. bardzo fajnie wyszła im tam piosenka Bumble Bees, nawiązania do Pszczółki Mai i Gucia wprost porażające ;P Czy taka muzyka jest warta słuchania ? Oceńcie sami ;) Jeśli czujecie nostalgię za latami młodości, gdy byliście dziećmi i zachwycaliście się Myszką Miki, księżniczkami, rycerzami, piratami, to z pewnością załapiecie ten klimat :) Poza tym to jedne z najweselszych piosenek jakie kiedykolwiek powstały. Posłuchajcie sobie ich po przesłuchaniu poważnych, smutnych, dołująco-nastrojowych płyt np. Joy Division, niezapomniane, jedyne w swoim rodzaju wrażenie ;P Aquarium była moją drugą zakupioną w życiu płytą CD. Na fali popularności zespołu słuchałem jej wtedy pamiętam dosyć często ;) Później nadszedł czas przesterowanych gitar, progresywnego metalu i rocka, w tych klimatach obracam się do tej pory. Do płytki wróciłem po ponad 10-cio letniej przerwie i teraz odbieram tą muzykę zupełnie inaczej. Zmęczony brandzlowaniem gryfów, perkusyjnymi wywijasami, szukałem czegoś wesołego, prostego, słodkiego i naiwnego, czy może po prostu ładnego. Z pewnością mam również sentyment do tej muzyki, gdyż wiążą się z nią niezapomniane chwile i wspomnienia młodości ;P Znalazłem gdzieś w Internecie opinię kogoś kto również docenił tą muzyczkę, paradoksalnie podpisał się... również jako zagorzały fan przesterowanych gitar i dudniącej perkusji ;P Jak to fajnie nie kierować się audiofilskimi uprzedzeniami i słuchać wszystkiego co nam się podoba, bez stresowania się kolegami melomanami, którzy z pewnością w większości by nas wyśmiali gdyby tylko usłyszeli taką muzykę puszczoną na swoim wyrafinowanym, hi-endowym sprzęcichu ;P

Evanescence - The Open Door

Ta płytka to trzeci długogrający album kapeli, nie jak wielu (łącznie z samą Amy Lee ;P) sądzi drugi. Bez wątpienia, najmroczniejszy, najklimatyczniejszy był genialny debiut Origin (minialbum wydany w nakładzie 2500 sztuk). Fallen to takie trochę granie pod publikę, zawierający kilka sprawdzonych kawałków z Origin, przerobionych by brzmiały bardziej przebojowo, pop-rockowo. Od razu na wstępie muszę wyjaśnić, że Evanescence nie jest dla mnie zespołem grającym metal czy o zgrozo jakiś metal gotycki w stylu Nightwish. Muzykę metalową przynajmniej ja (wychowany na Strażniku Kluczy Helloween i Metallicy) kojarzę z zupełnie innymi dźwiękami ;) Evanescence grają coś w stylu art-rocka z różnymi, gotyckimi, numetalowymi, elektronicznymi, a nawet klasycznymi dodatkami. Nie można przejść obojętnie obok niezwykle naładowanego emocjami głosu wokalistki Amy Lee. Ta dziewczyna będąca ledwie rok starsza ode mnie, potrafi wyzwolić w swoim śpiewie (jeśli nawet niezbyt wyrafinowanym), uczucia które wyciskają taką charakterystyczną mokrą ciecz z oczu ;) W tytułowym The Open Door z pewnością na plus zasługuje zerwanie z mocno lansowaną na poprzednim albumie Fallen koncepcją pop-rock. The Open Door jest cięższy od poprzednika, mroczniejszy, a od swojej połowy zdecydowanie mniej przebojowy, ale równocześnie zawierając tam ciekawsze, bo urozmaicone artystycznie kompozycje. Nie ma tu już na szczęście żadnego rapera, który zresztą udzielał się na Fallen, w utworze Bring Me To Life tylko z powodu nacisków wytwórni (zespół był temu przeciwny). Od razu słychać zmianę wioślarza. Wieloletni przyjaciel Amy, współzałożyciel kapeli Ben Moody odszedł :( Może i nie był wybitnym gitarzystą, ale włożył w brzmienie, przynajmniej przed-Fallenowego Evanescence, kawał całego siebie. Próżne nadzieje że jego następca podniesie poprzeczkę wyżej. Gra Terrego Balsamo jest niewiele lepsza i niestety, znowu zawiera często powtarzające się, numetalowe schematy, zwłaszcza na pierwszej, singlowej części płyty. Szkoda że zespół miał pecha co do doboru gitarzystów. Amy, kreującej się na artystkę unikającą szufladek, zdecydowanie przydałby się bardziej kreatywny wioślarz ;) Śpiew Amy stał się zdecydowanie bardziej urozmaicony. Młoda wokalistka nie jest już tak spłoszona, nieśmiała, zdecydowanie odważniej używa wysokich rejestrów (aż nawet za bardzo choćby w utworach Cloud Nine, Lithium). No właśnie, o ile jej górki czasem potrafią wywołać kwaśny grymas na twarzy, to mi jednak zdecydowanie bardziej podoba się gdy śpiewa niżej, nawet jeszcze niżej niż ma to w zwyczaju ;) Bardzo fajnie to słychać np. w kawałkach Weight Of The World, Snow White Queen czy Like You (polecam też posłuchać jak zaśpiewała Going Under na płytce koncertowej Any Where But Home). Mamy też oczywiście niezastąpione, urozmaicające i nadające gotyckiego klimatu chórki, a nawet orkiestrowe składy (w Lacrymosie). Elektronika na płycie nie ma już tak typowego popowego zabarwienia jak w Fallen, brzmi zdecydowanie ciężej i mroczniej. Rockowi puryści z pewnością będą marudzić że takie ozdobniki są zbędne, ja jestem wręcz przeciwnego zdania. Dla mnie elektronika urozmaica brzmienie, przydaje się to szczególnie gdy gitarzysta niezbyt bystry ;) Singlowych hitów nie ma co omawiać, każdy z pewnością się z nimi zapoznał. Sweet Sacrifice, Call Me When You're Sober i reszta kawałków do 6 tracka, to typowe, czadowe numetalowo-rockowe granie, mocno w stylu Fallen choć ciężej. Płyta dopiero począwszy od Snow White Queen zaczyna się robić bardzo ciekawa. W tym kawałku, mamy bardzo fajnie brzmiący, połamany riff. Nareszcie słychać że Balsamo nie jest tu tylko od robienia hałasu ;) Nawiązanie do muzyki klasycznej, dokładniej Requiem Mozarta mamy w kompozycji Lacrymosa. Brzmi to niezwykle świeżo, bez zbędnego patosu o co można by podejrzewać. Następny kawałek jest jednym z moich ulubionych, Like You dedykowany zmarłej siostrze Amy. Bardzo stonowany w pierwszej części, słuchać żal i smutek, który w pewnym monecie wybucha rozpaczliwym krzykiem Amy oraz ścianą przesterowanych gitar. Brzmi bardzo w stylu pierwszych EPek kapeli i bardzo dobrze ! Dalej mamy Lose Control. Ten kawałek przypomina mi dla odmiany trochę klimaty jakie znajdziemy na Origin. Bardzo mroczny, ciężki, zniekształcony przez elektronikę (te trzaski to nie jitter ;)), z prostym, ale fajnie brzmiącym unoszącym się riffem. Całkowite przeciwieństwo przebojowych pop-hitów z Fallen. The Only One, rewelacyjna kompozycja, zmienne tempa, tonacji i nastrojów, od cichego plumkania na fortepianie i szeptu, do ostro podkręconych, przesterowanych riffów i krzyku. Your Star, gdzieś przeczytałem że ta piosenka rozwija się niczym kwiat, doskonale oddaje to jego sedno. Delikatny, nieśmiały, egzotyczny, fortepianowy, jednocześnie mocny, rockowy, z dynamicznym, przerywanym riffem. All That I'm Living For, kolejny znakomity numer, bardziej hard-rockowy niż metalowy, ze względu na przerywane, uderzające wraz ze stopą niczym młot riffy (choć brzmią bardzo podobnie do tych z poprzedniego kawałka). Chwila ciszy pomiędzy nimi fantastycznie podkręca dynamikę. Good Enough, ostatnia piosenka i ballada, których do tej pory nie uświadczyliśmy na płycie. Co ciekawe, ma ona chyba jako pierwsza w historii kapeli jednoznacznie, pozytywne zabarwienie. Należy się nieco dłuższa chwila by polubić ten kawałek, co ciekawe nabiera on znacznie więcej na wartości po obejrzeniu teledysku doń nakręconego (nawiasem najlepszy clip kapeli). Powstał naprawdę bardzo dobry album, zróżnicowany i pełen znacznie lepszych, bo prawdziwie rockowych kompozycji niż te z Fallen. Nie ma na nim może jakichś wirtuozerskich popisów, jest za to bardzo spójny i klimatyczny, choć oczywiście przy doskonałym Origin wydaje się nieco jednowymiarowy. To czego brakuje mi w nim najbardziej to fortepianu Baldwin na jakim gra Amy, niestety zbyt często ginie on utopiony w ścianie przesterowanych gitar :( Ballad w jakich wcześniej grał podstawowa rolę, jest tu tylko stanowczo za mało, dokładnie jedna :] Choć pomiędzy Origin i The Open Door widzicie różnicę tylko jednej gwiazdki, uważam że przepaść pomiędzy tymi krążkami jest zdecydowanie większa. Mimo to, jest to już zupełnie inna muzyka i nie zdziwię się jeśli zagorzałemu fanowi metalu i rocka bardziej spodobają się Otwarte Drzwi ;) Amy Lee kilkakrotnie deklarowała chęć tworzenia muzyki niepowtarzalnej, broniąc się rękami i nogami przed przypinanymi Evanescence etykietkami. No cóż, jeszcze młoda jest i chyba za mało w życiu słyszała ;P Mam nadzieję że kiedyś zrozumie, że naprawdę najbardziej niepowtarzalny, był jej w parze z Benem Moody debiut Origin. Na The Open Door, który to wydaje się najbardziej Amynescenceowym albumem kapeli (większość starych muzyków odeszła przed jego nagraniem), udało jej się pewnymi kompozycjami stworzyć coś innego, szczególnie słychać to w utworach Lacrymosa, Lose Control, Your Star. The Open Door to ostatni jak na razie album Evanescence, artystka ogłosiła przerwę dla siebie i zespołu zmęczona nieustannym koncertowaniem. Jeśli jeszcze kiedykolwiek wróci do studia z zamiarem nagrania nowej płyty, życzę jej spełnienia marzenia o nagraniu czegoś według niej wyjątkowego, czegoś czego nikt jeszcze przed nią nie stworzył (nie ważne jak bardzo groteskowo to zabrzmi dla purystycznych jazzofili ;P).

Leszek Możdżer - Piano

Do tej płyty bałem się podejść bliżej. Znałem nazwisko Możdżera - przewijał się w płytach A.M. Jopek. Ale myślałem sobie - cóż takiego tam będzie niezwykłego – pluskanie i tyle. I stało się. Przesłuchałem ją i od pierwszych plumknięć mnie porwała. To po prostu jest płyta i muzyka która chwyta za twarz i trzyma. Nie zdawałem sobie sprawy że tak może zabrzmieć fortepian. Że tak można na nim zagrać. Mocno i finezyjnie, z pasją i polotem. Nie umiem recenzować muzyki bo na tym się nie znam. Oceniam ją tylko w kategoriach podoba się – nie podoba się. Robi wrażenie – nie robi wrażenia. A ta muzyka Leszka Możdżera po prostu porywa i trzyma. Wielokrotne odsłuchy jej nie szkodzą. Wręcz przeciwnie.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.