Skocz do zawartości

1056 opinie płyty

Can - Future Days

Zna ktoś Can ? Mam nadzieję, że tak. Ubolewam jednak, że nie jest to tak popularny zespół jak np. King Crimson. Ze wszech miar na to bowiem zasługuje, choć z Crimsonami ma chyba tylko jedną cechę wspólną - okres ich największej świetności przypada na podobne lata. Can to sztandarowa formacja z kręgu tzw. kraut-rocka. Ale zostawmy szufladki. To po prostu jeden z najważniejszych i najbardziej wpływowych zespołów rockowych w historii. Muzyka Can zainspirowała i wciąż inspiruje wielu artystów z kręgu rocka czy elektroniki. Weźmy chociażby Tortoise, Stereolab i masę innch - w ich twórczości wyraźnie pobrzmiewają echa Can. W 1979 roku Jaz Coleman - muzyk posiadający klasyczne wykształcenie muzyczne i grający na skrzypacach i fortepianie zaintrygowany muzyką Can zakłada Killing Joke - jedną z ważniejszych formacji rockowych lat 80. Podobnych przykładów można by podać dziesiątki. Can to też mój ulubiony zespół rockowy z pierwszej połowy lat 70. A "Future Days" to obok sławnego "Tago Mago" ich najlepsza płyta. Tytuł jest bardzo adekwatny - muzyka zawarta na tym albumie rzeczywiście wybiega mocno w przyszłość. Podobne dźwięki znajdziemy np. na słynnej płycie Davida Byrna i Briana Eno "My Life In the Bush Of Ghosts" z 1981. Tyle, że Can grało je dekadę wcześniej! Ale to jeszcze nic - okazuje się, że jeden z ważniejszych nurtów lat 90. - post rock to w zasadzie odświeżona wersja Can przyprawiona kilkoma nowymi elementami. No... może trochę przesadziłem, ale o paru płytach z tego kręgu można w sumie tak powiedzieć. Słuchaczom, którzy nie mieli styczności z Can postaram się trochę przybliżyć co za dźwięki zapodawał ten niemiecki band. Muzyka tego zespołu jest przede wszystkim bardzo transowa - oparta na dość jednostajnym rytmie perkusji i basu. Jest też mocno psychodeliczna (ponoć muzycy Can spożywali LSD całymi łyżkami, choć obecnie sami dementują te plotki :) W każdym razie na płycie tej pełno jest różnych genialnych wręcz smaczków - dźwięków i odgłosów nie z tej ziemi :) Ale w sumie większość utworów zachowuje piosenkowy charakter. Bardzo przyjemnie się tego słucha. Kilmat jest niesamowity - trudno to opisać słowami, to trzeba usłyszeć. Koniecznie! Przy okazji mała dygresja. W muzyce pop(ularnej) Niemcy niczym nie zachwycają (łagdonie mówiąc :) Powiedzmy sobie szczerze - najczęściej są żałosnymi zżynaczami. Okazuje się jednak, że w "muzyce, jakieś świat nie widzi" - poszukującej, alternatywnej czy jak tam ją zwał, często mogą wpędzić anglosasów w kompleksy. Bo nierzadko biją tych ostatnich na głowę. Tak jest właśnie z Can.

Einsturzende Neubauten - Silence Is Sexy

Pionierzy industrialnego hałasu, którzy na swoich klasycznych już dla tego gatunku płytach z lat 80. wykorzystywali takie "instrumenty" jak piły, młoty, wiertarki, silniki spalinowe i inne grające konstrukcje własnego pomysłu robione ze wszystkiego co wpadnie w ręce, na stare lata stwierdzają, że cisza jest sexy. Dla ortodoksyjnych fanów tej niemieckiej formacji brzmi to pewnie prawie jak bluźnierstwo :) Czyżby ich kultowi "jeźdzcy hałasu" aż tak zdziadzieli ? Ano niekoniecznie. Płyta "Silence is sexy" jest w stosunku do ich wcześniejszych produkcji zdecydowanie bardziej wyciszona, spokojna, momentami wręcz kontemplacyjna. Co prawda zespół w większym stopniu niż kiedyś używa tradycyjnych instrumentów (zarówno tych rockowych jak i bardziej klasycznych, głównie smyczkowych), wciąż jednak wykorzystuje też te same "narzędzia hałasu" z przepastnej szuflady industrialnych brzmień, do których przyzwyczajał nas przez lata. Z tą jednak róznicą, że wszystkie te środki są używane przez znakomitych i doświadczonych muzyków, a nie młodych załogantów, którzy z braku umiejętności grania na instrumentach (czy też braku samych instrumentów:) wzięli się za hałasowanie czym popadnie (muzycy EN sami teraz przewrotnie stwierdzają, że ich pierwsze próby zmagania się z muzyką były takie a nie inne bardziej z tego typu przyczyn niż ze świadomego wyboru. Co nie zmienia faktu, że ich debiutancki album "Kollaps" przeszedł do historii muzyki :) Wróćmy jednak do ich ostatniej jak dotąd studyjnej płyty "Silence is sexy" wydanej w 2000 roku. Album zawiera po prostu piękne piosenki (tak tak!) tylko stworzone za pomocą nietypowych środków. Kompozycje sa dojrzałe i znakomicie zaaranżowane. To elektro-akustyczna muzyka znakomicie oddająca "berliński spleen" przełomu wieków. Mamy tu piękne ballady, jak otwierający płytę świetny minimalistyczny utwór "Sabrina" czy też "Heaven is of honey". W tych kompozycjach dźwięki są bardzo starannie (i skąpo) dawkowane, momenty ciszy są ich istotną częścią, a wokal oprócz przekazywania treści sprawia wrażenie jednego z instrumentów. (BTW - głównym wokalistą i w ogóle "trzonem" EN jest Blixa Bargeld, zapewne szerzej znany jako gitarzysta w Cave'owskich Bad Seeds). Oprócz wymienionych wyżej utworów zrobionych wg recepty minimum środków - maksimum ekspresji, mamy na tej płycie również kompozycje bardziej żywe, rytmiczne i zaaranżowane z większym rozmachem, w których wykorzystano nietypowe brzmienia jak i masę różnorodnych inspiracji - od muzyki konkretnej, poprzez etniczną na techno skończywszy. Jest nawet tango :) Tych inspiracji jest dużo więcej, ale posłuchajcie sami, co wam będę wszystko zdradzał. Muzyczni erudyci z EN czerpiąc garściami z historii muzyki tworzą zupełnie nową jakość - frapujacą postmodernistyczną układankę :) Ta płyta raczej nie zostanie uznana za najbardziej doniosłą i znaczącą w ich karierze, jednak moim zdaniem jest to ich najlepsze, najdojrzalsze dzieło. A utwór "Sonnenbarke" ze znakomicie stopniowanym napięciem jest jednym z najgenialniejszych jakie w życiu słyszałem. Polecam tą płytę wszystkim, powinna spodobać się również fanom 4AD czy Pink Floyd, którzy nie wiedzieć czemu "rządzą" na tym forum :))) Hartkorowcom lubiącym sporty ekstremalne poleciałbym raczej ich debiutancką rzeźnicką płytę "Kollaps". Dla audiofila najlepszym i jedynym sposobem na wejście w temat Einstuerzende Neubauten jest "Silence is sexy". I w jednym i w drugim przypadku w Waszym muzycznym świecie nic już nie będzie jak wcześniej :) Kontakt z EN zarówno po bożemu jak i od tyłu (czyt. od pierwszej jak i od ostatniej płyty :) zmieni Wasz sposób postrzegania muzyki. Może przesadzam, ale nie tak bardzo ...

Megadeth - Youthanasia

    "Youthanasia" - szóski studyjny album formacji MEGADAVE, ups... MEGADETH. Wydany 01.11.1994, czyli za osiem dni obchodzi swą 29-letnią rocznicę. Dysponuję kasetą magnetofonową z epoki oraz płytą CD zremasterowaną w 2004 roku z pakietem dodatkowych utworów. W planach mam zakup wersji winylowej.     Po krótce opiszę historię jak rozpoczęła się moja przygoda z tym albumem. Otóż był rok 1995 i wraz ze swoim ojcem odwiedziliśmy rodzinę z Włocławka. Mieszkał tam mój starszy o trzy lata kuzyn Rafał. Kilka lat wcześniej (rok 1991) podarował mi czapkę typu "dżokejka" - czarną z miękkiego aksamitnego/pluszowego materiału z naszywką "Metallica" i ilustracją kostuchy z kosą w dłoni. Od tamtego czasu stałem się metalem. Odwiedzając wtedy rodzinkę był to początek lutego i urodziny kuzyna. Nie mieliśmy dla niego prezentu. Zatrzymaliśmy się we Włocławku przy sklepie płytowym przy ulicy Chopina. Był tam taki kiosk, którego boczne witryny wypełnione były potężną ilością kaset magnetofonowych. Patrzyłem i nagle mym oczom ukazała się dziwna okładka. Była na tyle ciekawa i intrygująca, że poprosiłem sprzedawcę aby podał nam ją. MEGADETH "Youthanasia". Zespół mniej-więcej znałem, ale nie miałem świadomości, że rok wcześniej wydał płytę. Kupiliśmy ją Rafałowi. Odtworzył ją w domu ze swojego dwukaseciaka z CD firmy Samsung. Nie byłem w tamtym czasie audiofilem i nie miałem pojęcia jak sprzęt Hi Fi/Hi END potrafi grać muzykę. Bardzo mi się wtedy podobało. Ten Samsung to był dość sporej wielkości boom-box z portem Bass Reflex z podbiciem wyższego basu. Miał prosty korektor suwakowy i można było ukręcić całkiem przyjemne brzmienie. Tak ta muzyka weszła mi wówczas w czaszkę i rezonowała wiele godzin, że postanowiłem i sobie kupić tę kasetę.     Jedno trzeba tutaj powiedzieć. Megadeth nie wydał słabej płyty. Wszystkie trzymają poziom. Oczywiście możemy się pospierać, które są TOP3 i dlaczego te, a nie inne, ale "Youthanasia" jest u mnie w pierwszej trójce.     Dlaczego? Uzasadniam. Gra tutaj mój ukochany gitarzysta niewielkiego wzrostu, ale wielkiej wrażliwości artystycznej - Marty Friedman. I to po dziś dzień słychać. Ta melodyjność. Nie tylko w jego solówkach, ale i w sekcjach rytmicznych. Obaj z Mustainem spędzili setki godzin pogrywając, tworząc. Energia Marty'ego siłą rzeczy musiała przejść na Dava. I mamy to od samego początku. Utwór nr 1 "Reconing Day". Rozpoczyna się nawet thrashowo, ale za chwilę wchodzą powerchordy świadczące, o tym, że kompozytor utworu nie jest typowym rzeźnikiem dbającym o perfekcyjnie naostrzoną krawędź tnącą w swoim toporku, po czym zabiera się za beztroskie, miarowe, ale uczciwe rąbanie. Wchodzi solo gitarowe. I od razu od "pierwszego strzała" słychać wpływ muzyki bluesowej, granej w oryginalny sposób. Marty już w tamtych latach miał swoją wizję grania solówek, frazowania, budowania zdań muzycznych, opowiadania historii. Przepiękna melodia, progresja akordowa nietypowa jak na thrashmetal. Melodyjna solówka. Oj, przepiękna jest ta solówka. Mamy za chwilę spowolnienie. I te kilkanaście sekund mi wystarcza. To przejście harmoniczne. To mi w zupełności wystarcza. Już jestem namaszczony pozytywną energią i będę to nucił przez kolejne 2-3 godziny. Kolejny utwór to "Train of Consequences". Cenię go zarówno za walory rytmiczne, sposób grania riffu gitarowego oraz za przekaz. Kojarzy mi się z historią życia, która jest płynna jak jadący pociąg. Interpretuję to podobnie do wizjonerstwa Zbigniewa Hołdysa, wg którego życie to jadący pociąg, do którego ludzie wsiadają i wysiadają. Pociąg zatrzymuje się na kolejnej stacji. Kilku ludzi wychodzi z przedziału i wagonu. To śmierć. Naturalna kolej rzeczy. Bardzo dobry riff i świetna pryma grana na gitarze basowej Davida Ellefsona. Tak - basista robi na tej płycie kawał dobrej uczciwej roboty. Utwór bardzo skoczny. Jak to moja córa mówi - "Tato, BUJA!". Wchodzi refren i zaczyna się ciekawa progresja akordów i potem znowu zwrotka. Skoczność niesamowita. Mnie ona przypomina wczesne albumy Rage Against the Machine, kiedy się skakało i kiedy to w połowie lat 90-tych otrzymałem ksywkę "Kangur/Kangie". Wchodzi solo gitarowe. Wibrato niespokojne, szalone. Charakterystyczne dla Marty'ego akcenty, kostkowanie i gra absolutnie nie "na kwadratowo". Harmonijka ustna i bluesowe solo przypomina stare albumy Joe Satrianiego typu "The Extremist" czy "Flying in a Blue Dream".     Trzeci utwór "Addicted to Chaos". Zaczyna się wolno, miarowo. Prosty rytm. Wchodzi refren i mamy w końcu melodię. Mustaine śpiewa bardzo wysoko. Ciekawe czy dzisiaj na koncertach tak wyciąga "górę"... Drugi refren w innej tonacji - dopełnia całości. Wchodzi solo gitarowe, grane na pickupie przy gryfie. Ciepła barwa i małą ilością gainu. Słuchać doskonale wpływ drewna w gitarze elektrycznej, czyli coś, czego bez liku wszyscy gitarzyści poszukują i jak już odnajdą, to w tym już siedzą i nie zwiększają niepotrzebnie "gain" we wzmacniaczu gitarowym czy też we współczesnej wtyczce "plug-in". Utwór idealny to tras samochodowych.     Okładka płyty już wtedy budziła podejrzenia i skrajne emocje. Nie wszędzie ten wspaniały i niepokojący obraz został pozytywnie odebrany. Sprzedaży albumu zakazano w Singapurze i Malezji. Władze tych państw określiły okładkę mianem "oszczerczej".     Skoro jestem przy ograniczeniach, wypada wspomnieć, że emisja teledysku do "A Tout Le Monde" została wstrzymana przez stację MTV. Przyczyną był tekst niby to nakłaniający do popełnienia samobójstwa. Utwór dla mnie bardzo ważny w twórczości zespołu. Dowiadujemy się, że Mustaine zna język francuski, posługuje się nim dość sprawnie i przede wszystkim jest emocjonalnym gościem. Pod pancerzem thrashmetalowca mamy do czynienia z miękką tkanką i wrażliwością. O takich sprawach można śpiewać, ale śpiewać w ten sposób? Na koncertach widać na twarzy lidera zespołu radość, szczęście i zawodowe spełnienie. Solo gitarowe. Cały Marty Friedman! Potem grane są solówki w duecie w interwale nie napiszę jakim, bo nie chcę wprowadzać Was w błąd. W końcu kiedyś w podstawówce oblałbym piątą klasę z muzyki. 😉 Kończy się lirycznie. Utwór p.t. "Blood of Heroes" - dobry wstęp, taki rycerski, filmowy. Potem standardowy MegaDave.  😉 Solo Friedmana - w końcu z użyciem bestialsko kwaczącej kaczki typu Dunlop "Cry Baby". Utwór nr 8. "Family Tree". Na dzień dzisiejszy mój ulubiony z tej płyty. Złapałem się na tym, że refren nucę w samochodzie, w Lidlu, Biedronce.     "Let me show you, how I love you It's our secret, you and me Let me show you how I love you But keep it in the family tree..."       Utwór nr 9. - tytułowy - "Youthanasia" hipnotyzuje. Początkowo wolne tempa, partie gitarowe grane delikatnie, subtelnie. Potem wchodzi szybkość, dzikość. I ten niesamowity bas Ellefsona. Skaczę, skaczę, skaczę... Oby nie z dachu 11-piętrowego budynku! Należy pamiętać, że Youthanasia to nie eutanazja. Czy to coś związanego z młodością? Z odpowiedzią na to pytanie zostawię Was samych.      Moje ulubione utwory z tej płyty to: - Addicted to Chaos - Family Tree - Black Curtains - A Tout Le Monde - Train of Consequences.      Dźwiękowo? Remaster na CD - średnio. Z taśmy na średnicy przyjemniej, tylko słaba góra. W końcu kaseciak. Chyba kupię na winylu.       Przesłanie: o życiu, wojnie, jej konsekwencjach, polityce, niesprawiedliwości na świecie, buncie i miłości człowieka do człowieka, idei. Dla mnie to najważniejszy album tej formacji, bo mój pierwszy. Od niego zaczęła się przygoda życia z MEGADAVE, upsss... MEGADETH.

Nana Vasconcelos - Saudades

Perkusista Nana Vasconcelos znany w Polsce głównie z nagrań z Garbarkiem czy Methenym nagrywał z wieloma znanymi jazzmanami spod znaku ECM: Walcott, Gismonti, Arild Andersen czy Towner. na tej płycie z roku 1979 pomagają mu orkiestra ze Sztutgartu oraz tym razem w roli gitarzysty w jednym utworze Egberto Gismonti. Płyta jest bardzo trudna do słuchania i na pewno absorbuje do tego stopnia, że nie można przy niej robić nic innego. Ci, którzy muzykę traktują jako miłe tło dla codzienności raczej nie powinni sięgać po nią. Stanowi ona raczej rodzaj muzycznego eksperymentu. Płyat w zależności od nastroju budzi u nmie zupełnie odmienne opinie. NIe wiem jak ją ocenić. Na pewno na uznanie zasługuje wirtuozeria i technika gry Vasconcelos. Dam jej 5 gwiazdek bo nie można nie wystawić oceny. Polecam poszukiwaczom nowych brzmień chociaz płyta już nie najmłodsza to raczej mało znana w Polsce (nie ma jej w katalogu ECM Polska - tzn Uniwersalu).

Illusion - Anhedonia

    Grupę Illusion poznałem w latach 90-tych ubiegłego stulecia. Mój kolega Tomek eksperymentował, pożyczał od innych kumpli kasety i u niego poznawałem "nowości". Ja brnąłem w gitary i granie Metalliki, Iron Maiden i Judas Priest, miejscami Black Sabbath, a Tomasz poszerzał nasze horyzonty muzyczny.     "Anhedonia" to równe 40 minut muzyki i  szósty studyjny album zespołu.  Kupiłem go w roku wydania czyli jakoś w 2017 roku. Sięgam 2-3 razy do roku.     Co oznacza słowo "Anhedonia"? Otóż wg Wikipedii:     Cyt. "Anhedonia to brak lub utrata zdolności odczuwania przyjemności (zarówno zmysłowej, cielesnej, jak i emocjonalnej, intelektualnej czy duchowej) i radości. W tym drugim przypadku chodzić może o bardzo zróżnicowane sytuacje takie jak radość wynikająca ze spotkania z bliskimi, wykonywania ulubionych do tej pory czynności czy ogólną radość życia. Jest jednym z kluczowych objawów pomocnych przy diagnozowaniu depresji. Występuje również (jako objaw negatywny) w przypadku schizofrenii oraz niektórych innych zaburzeń psychicznych. Anhedonia zaburza funkcjonowanie społeczne, ponieważ otoczenie nie potrafi odczytywać stanów emocjonalnych osoby cierpiącej na to zaburzenie. Anhedonii towarzyszą przeważnie inne objawy, jak spłycenie afektu, brak spontanicznego wyrazu takich emocji, jak radość, gniew, żywiołowość. Wyrażane w anhedonii stany emocjonalne są „zszarzałe”, o zbliżonym kolorycie i podobnej ekspresji."     Czyli termin ten dotyczy znacznej części społeczeństwa. Sam zastanawiam się czy czasami mnie dotyczy, chociaż swoje emocje potrafię wyraźnie wyartykułować, czyli być może to wyklucza mnie z grona cierpiących na to schorzenie. Ale nie o mnie ta recenzja, a o płycie.     Mamy tutaj mocno obniżony strój gitary. Stroją się wg mojego ucha do Ais, czyli pół tony wyżej niż A. To sporo. Gitara rytmiczna brzmi prawie jak gitara basowa z przesterem. Jest mrocznie, smutno, depresyjnie. Muzycy podczas tworzenia albumu mają ok. 50 lat. Wiedzą, że już im bliżej niż dalej do spotkania z Bogiem lub Szatanem. Ciekawostką jest gościnny występ zadeklarowanego Katolika -  Roberta "Litzy" Friedricha z Luxtorpedy, a kiedyś z Acid Drinkers. Śpiewa wspólnie z zagorzałym i zadeklarowanym ateistą Tomaszem "Lipą" Lipińskim. Ciekawe to połączenie. Chodzi o utwór „Śladem krwi”.     Skomplikowane połamane rytmy. Mamy tutaj do czynienia nawet z metrum 11/8 w kawałku "Niby". Przekaz jest bardzo mocny. Tak jakby to znak naszych czasów, powiedzmy już od 2001 zdarzające się zamachy terrorystyczne, zwłaszcza w miejscach pełnych ludzi. "Kto jest winien" traktuje właśnie o ofiarach zamachów, wybuchających min, bomb. Obrazy zakrwawionych ludzi, dorosłych, dzieci. "[...]a gdybyś tak utracił dziecko swe[...]" oraz "[...]i gdybyś z bólu wyrzygiwał krew[...]"). Może nie ma co się poddawać? Może trzeba powalczyć, wyjść ze strefy komfortu? Mocne, mroczne, głębokie, smutne do szpiku kości. W tle świetne chórki, krzyki. Słuchając w nocy w ciemności można nieźle odpłynąć.     Kolejny utwór "Okruchy udręki". Jakbym słyszał tam skrzypce brzmiące jazzowo, ale to chyba taki efekt gitarowy. To utwór o nas samych - społeczeństwie, gniewie na polityków, społeczeństwo, polityków umywających ręce i nie biorących odpowiedzialności za swoje "ruchy". Jest tutaj trochę ze starego dobrego Illusion, ale czuć pewnego rodzaju świeżość. W utwór nr 4. "Od zawsze donikąd" mamy do czynienia z melorecytacją. Przerażający ton głosu, wręcz wystrasza. Z kolei w kawałku "Tchórz" mam coś z "Folwarku Zwierzęcego" George Orwella, zabawa dialogiem, odrobina groteski nie przeszkadza w odbiorze emocjonalnym utworów. Wszystko pasuje tutaj do siebie.     Kiedyś chłopaki opowiadały o przemocy lokalnej, tej na ulicy i w domu. Z czasem gdy odrobinę dorośli spojrzeli na tę przemoc szerzej i widzą ją z szerszej perspektywy, tak jakby wejść na Sky Tower we Wrocławiu na ostatnie piętra i obserwować miasto mędrca szkiełkiem i okiem. Z drugiej zaś strony mądrzy ludzie mawiają, że mężczyzna dojrzewa tylko przez pierwsze 4 lata życia, a potem już tylko rośnie. Pewnie coś w tym jest.     Ponoć zespół gra na koncertach "Anhedonię" od deski do deski, podobnie jak to było z płytą "Opowieści" i w roku 1971 kiedy polski zespół Klan grał "Mrowisko" urozmaicając przekaz cudownym przedstawieniem baletowym.     Pod koniec płyty znajdziemy utwór o uchodźcach, jak to szukają dla siebie schronienia i lepszego jutra, pozostawiając wszystko na swoich starych śmieciach, do których powrotu już nie ma. Pozostały jedynie wspomnienia, oby tylko te dobre, ale jak znamy życie, dramatyczne i smutne obrazki pozostają w naszych głowach na zawsze, pomimo największych starań wszelakiej maści psychoterapeutów, którzy robią co mogą aby pacjent godnie żył. To jest zabieg metaforyczny,  bo ci uchodźcy to my wszyscy. My wszyscy szukamy swojego miejsca na ziemi, czy to w nowej pracy, czy to w nowych związkach partnerskich czy też zmieniając miejsce zamieszkania żeby zapomnieć o przeszłości i zacząć życie od nowa.     Dzieło kończy utwór "Zanurzam się", delikatniej zagrany, tak jakby emocje miały już opaść. Niestety nie tędy droga. To nadal smutny utwór jak poprzednie, osobiste wyznanie artysty cyt. "[...]a chłopiec stoi tak jak stał, choć świat nie zmienił się jak chciał, zanurza się w czystej wodzie[...]".     Płytę oceniam dość wysoko ze względu na mocny przekaz, niebanalną treść, bogactwo brzmieniowe, dociążenie i tzw. "mięso" z gitar. W dodatku solidnie przygotowane wydawnictwo - okładka z grubego kartonu powleczonego matowo-błyszczącym powlekanym papierem, wewnątrz szyta po introligatorsku książeczka. Brawo! Tak wydane płyty kompaktowe lubię kupować i nie szczędzę na nie grosza.

Metallica - 72 Seasons

   "Nadejszła wiekopomna chwila" napisać kilka słów o najnowszym albumie Metalliki, który ukazał się w kwietniu 2023 roku. Single były dostępne w listopadzie zeszłego roku, ale przyznaję, że wtedy ich nie słuchałem. Natomiast popisaliśmy trochę w wątku w Dziale Muzyka "Wybitne udane metalowe albumy" i zdania były podzielone. Jedni karcili, inni chwalili.     Czym różni się ten album od kultowego pierwszego albumu tej formacji wydawanego 40 lat wcześniej? Tytułu nie podaję, bo wierzę, że czytelnicy znają i kochają. Jeśli porównać zawartość tekstową czyli przekaz, to chyba wszystkim się różni. Wtedy jako dwudziestolatkowie muzycy podążali za swoimi demonami, sięgali po Księgi Biblijne, opisywali swoje sny, traumy oraz rzeczywistość. Buntowali się jak wszyscy młodzi, zagrzewali swoich fanów do szaleńczych tańców, skoków ze sceny w tłum, skoków do ognia, wygibasów, a nawet dosłownie do roztrzaskiwania głów (mózgu) o scenę. Dzisiaj po 40 latach i po bardzo długich i drogich terapiach psychologicznych muzycy nie obawiają się już niczego. Znają dobrze swe demony i wiedzą jak je ujarzmić. Stąd też zapewne pomysł na tytuł płyty "72 sezony".     Można uznać że to 72 pory roku, podobnie jak u Mistrza Vivaldiego - pradziadka wszystkiego, co do tej pory osiągnęła jedna z największych możliwych sztuk abstrakcji dla człowieka, czyli MUZYKA. Można by pomyśleć, że Hetfield z Ulrichem przy wsparciu Hammetta i Trujillo nawiązują, bądź też rywalizują czy powiedzmy nawet flirtują z  Vivaldim, ale tak nie jest. 72 sezony oznaczają pierwsze 18 lat życia człowieka,  czyli najważniejszy okres w kształtowaniu jego świadomości, odbioru świata i ludzi, czyli ogromny niezaprzeczalny wpływ rodziców, opiekunów, babć, dziadków, nauczycieli, księży, mówiąc krótko - dalszych i bliskich, którzy na co dzień przebywają z dzieckiem i je wychowują. Jak wiemy jest to często temat psychoterapii, cofanie się do okresu dzieciństwa i poszukiwanie przyczyn naszego zachowania, naszych reakcji, rozpoznanie przyczyn naszych emocji i zrozumienie dlaczego coś nas martwi, wyniszcza od środka. Tak to z grubsza wygląda.      Zacznę nietypowo - od perkusji, nie gitary. W końcu dobrze, a nawet bardzo dobrze nagrana perkusja. Abstrahując od techniki gry Larsa, który w światku perkusyjnym nie uchodzi za wybitnego technicznie gracza - brzmi to rewelacyjnie. Zarówno werbel, stopa, tom tomy, hi-hat i blachy typu: china, ride, crash - brzmią bardzo dobrze. Jest to mlaśnięcie z bębna. Gitary wymuskane, niewiele mają zadziorności z brzmienia z pierwszych trzech płyt tego zespołu, ale tak się teraz robi brzmienie. Doskonale słychać gitarę basową, nie to co na "...And Justice for All", kiedy to zrobiono psikusa Jasonowi Newsted i wyciszono partie gitary basowej o dobre 6-8dB. Rytmicznie mamy tutaj spektrum 40-letniego doświadczenia pomijając właśnie "Kill 'em All" i "Ride the Lightning".     Bardzo dużo tutaj podobieństw z "Load", "Re-load" - utwór "You must burn" - rytm, chórki. To wszystko już kiedyś było. Słychać bezapelacyjnie klimat Black Sabbath, utwór "Chasing Light", kiedy to po kilku minutach odzywa się nagle riff z ich słynnego "Country Girl" granego przez niezmordowanego Tony'ego Iommi i śpiewanego przez Św.P. Ronnie James Dio, którego ta piosenka ponoć mocno dotyczy. Kto spotkał na swej drodze taką Country Girl - ręka do góry! Ale uczciwie. Ja spotkałem. I nadal pozbierać się nie potrafię... Słyszymy podobieństwo z "Garage Days Incorporated" - utwór "Lux Eterna".     W tym miejscu muszę podkreślić, że uważam, że kombinacja riffów i pomysły gitarowe są bardziej złożone i ciekawsze w wykonaniu Dave Mustaine na ostatniej płycie MEGADETH "The Sick, the Dying... And the DEAD!". Uczciwie to muszę napisać. Dave zawiesił sobie poprzeczkę wyżej. Poziom skomplikowania, tempa, szybkość, atak - tutaj panowie z Metalliki przy Megadeth wychodzą na dziadków, ale zadbanych - takich jak powiedzmy Mick Jagger czy Keith Richards, którym jeszcze dużo się chce i są pełni życia. Dziadków bez dużego brzucha, z dobrą formą fizyczną. Nie są ospali, nie są powolni, ale widać, że trochę unikają tego największego ognia, dzikości i wściekłości na scenie. Ale to dopiero można dostrzec słuchając na przemian tych dwóch albumów.     Kirk Hammet robi tutaj dobrą, a może nawet tylko poprawną robotę. Niczym szczególnym tutaj nie zachwyca słuchacza. Standardowo kaczka Wah, Whammy legata i ukrywanie - tak jak większość gitarzystów na świecie - pewnych własnych ograniczeń prawej ręki (jeśli oczywiście są praworęczni), jej kostkowania, ataku. Ale nie spodziewałem się innej gry. Technicznie do takiego Szweda Yngwie J. Malmsteena Kirkowi lata świetlne jeśli chodzi o stacatto, ale akurat tutaj Hammett wpisał się w klimat zespołu doskonale, a Malmsteen tak jak te 40 lat temu był, to nadal jest "przekozakiem", mającym ogromne trudności w odnalezieniu się zespole, ze względu na ciągłą chęć rywalizacji i pokazania kto jest najlepszy. Najchętniej grałby z automatami perkusyjnymi, ewentualnie ścigał na solówki z klawiszowcami. Nieustanne podbudowywanie własnego EGO. Przez tego "typa" moje gitary wiszą na hakach jak "Podwawelska" w mięsnym i patrzą się na mnie, a może nawet i szydzą sobie ze mnie. Odwiesiłem i nie gram, bo taki Malmsteen w kompleksy człowieka wprowadził. Na jakąś terapię wypadałoby pójść, ale przedtem chociaż odkurzyć i nastroić te gitary. Nadal gościa lubię i wciąż cenię za motorykę gry prawą ręką na gitarze. Nawet Vai i Satriani nie mają z nim szans. Tylko te swoje legata i efekciarstwo, ukrywając braki prawej ręki. Rzecz jasna pozwoliłem sobie tutaj na delikatną ironię. Muzyka to przecież nie wyścigi. Jednak w latach 80-tych było inaczej. Zabójcze tempa, drętwienie rąk u gitarzystów-amatorów, próbujących grać tak najlepsi z tego gatunku, zaciskanie zębów na wargach. Te czasy już nie wrócą. I zaznaczam - to nie jest nostalgia.      Dzisiaj granie w tym stylu odbierane jest inaczej, bo świat się zmienił. Dzisiaj mamy więcej bodźców wizualnych. Wszędzie kolory, wystrój sceny na najwyższym światowym poziomie, telebimy, kamery, drony. Tego jest od groma i trochę. Kiedyś to były zwykłe reflektory RED GREEN BLUE, prosta, skromnie wykonana scena, perkusja na starym dziurawym dywanie, wzmacniacze lampowe, zespół i muzyka. I rzecz jasna fani. Nie było ściemy. Trzeba było umieć ukręcić brzmienie, podłączyć, ustawić się na scenie. Dzisiaj wszystko robią ekipy techniczne. Zamiast wzmacniaczy gitarowych mamy "wtyczki", Kempery i symulacje wzmacniaczy. Efekty gitarowe włączają technicy albo nawet i komputery. Nawet można dzisiaj skorygować błędy wręcz w czasie rzeczywistym, albo dograć trudne ścieżki, żeby w razie tzw. "wtopy" nie było wstydu.     Ale wróćmy do albumu Metalliki. Albo nie. Na tym zakończę. Idę odkurzyć gitary. Może będzie mój Wielki Powrót...

Megadeth - The Sick, The Dying... and The Dead!

     Długo zbierałem się do napisania tej recenzji. Najbardziej korciło mnie porównanie ostatniego albumu Megadeth do najnowszego albumu Metalliki "72 Seasons". Kilka miesięcy temu bodajże w maju w Dziale Muzyka w wątku "Wybitne udane metalowe albumy" podpuścił mnie kolega @Drizzt i tak oto nadeszła chwila prawdy. Mojej prawdy. Zrobiłem sobie długą przerwę od słuchania tej płyty. Można uznać, że rok czasu nie słuchałem. Mowa oczywiście o tytule "The Sick, The Dying... and The Dead!". Wiadomo, że wykrzyknik musi być, jak to u naszego bohatera Dave'a Mustaine. Pamiętam dokładnie jego występ i wizerunek przy okazji koncertów Sonisphere Festival w Warszawie 16 czerwca 2010 na Lotnisku "Bemowo". Wystąpił w białej koszuli z długim rękawem. Na nadgarstkach miał założone "frotki" również koloru białego. Zapamiętałem jego specyficzną, dziwną barwę głosu. Wysuszona jak "Suszona Krakowska". Być może potęgowało ją nagłośnienie i związane z tym zniekształcenia. Płyta nagrana w Nashville w domu Mustaine'a. Zaprosił do współpracy gitarzystę Kiko Loureiro, perkusistę Dirka Verbeurena oraz basistę Steva DiGiorgio.     Pierwszy utwór i pierwsze skojarzenie to AD/DC. Barwa gitary (przester / distortion) nie ten sam, ale sposób gry przypomina mi bezapelacyjnie ten właśnie kultowy zespół. Dodajmy jeszcze jedną jedynkę i w utworze nr 11 mamy Metallikę - słynny riff z "...And Justice for All" utwór "One" motyw przez śpiewaniem słynnego: "[...]Darkness, imprisoning me All that I see, absolute horror[...]      Oczywiście nie jest to grane nuta w nutę, dźwięk w dźwięk. Ten sam riff, podobne tempo, to samo kostkowanie i akcenty. Inne powerchordsy.     Utwór nr 4 "Dogs Of Chernobyl" zaczyna się jak produkcje Vollenweidera z charakterystycznymi dzwoneczkami, następnie przeradza się stylowo w Nightwish. Za chwilę wchodzą charakterystyczne riffy rodem z początku lat 80-tych kiedy to Dave zaczynał pod skrzydłami Metalliki i wraz z Jamesem Hetfieldem grali diabelskie kompozycje w szaleńczych tempach. Tego trzeba samemu posłuchać. Ciężko opisać zagrany riff. Bez problemu można opisać jego budowę i konstrukcję, bo jest prosta jak budowa cepa. To zwykła kwinta, czasami grana z trzecim dźwiękiem - oktawą. Ale w thrashmetalu nie ma na to czasu. Szaleńcze, ultraszybkie tempa nie pozwalają na trójdźwięki. Grane są dwudźwięki. Chodzi mi o to, że ciężko opisać atak, artykulację i akcentowanie takich zagrywek riffowych. Najczęściej grane są uderzeniem z góry, ale często podrywa się je i wychodzi ciekawy efekt. Trzeba posłuchać. Dzisiaj rano jadąc do pracy słuchałem i podobało mi się. Stary dobry Megadeth. Utwór nr 3. "Night Stalkers" stare dobre łojenie z gościnnym występem Ice T.      O czym jest ta płyta? O tematyce wojskowej, wojennej, o wybuchu w Czarnobylu lub jak w Czarnobylu, opadzie radioaktywnym, jego wpływie na zdrowie i życie człowieka. O rozstaniu, o poszukiwaniu tej drugiej osoby, która odeszła. O umieraniu. Ogólnie o przemocy, o wyzysku, o gardzeniu drugim człowiekiem którego uważa się na gorszego, bo biedniejszy i po prostu że da się stłamsić bogatym i silnym. To pozorne bogactwo, bo pamiętajmy, że wraz z naszymi narodzinami niczego na świat nie wnieśliśmy i też odchodząc niczego stąd nie zabierzemy, nawet tego Nietzschego od tomików wierszy naszego zachodniego sąsiada. Jedyne co możemy, to zmieniać świat i wpływać na innych lub zwyczajnie wegetować zużywając cenny tlen i wydzielając CO2.     Instrumentalnie - niby nic nowego, to wszystko już było. Ale fani to lubią. Gdyby teraz załóżmy Dave sięgnął po bluesa i zagrał balladki jak Hetfield w "Load", to świat miałby o czym pisać. Że zrobił to dla pieniędzy, "tanie" granie, komercja. Wiadomo, Hetfield to zrobił, bo chciał. Taką miał wtedy ochotę. W tę stronę chciał iść i poszedł. Ale do thrashmetalu powrócił. Ciągnie wilka do lasu. Po latach mogłoby się okazać, że rozwój Dave'a poszedł w tę samą stronę co rozwój Jamesa. Ale tak nie jest. Dave trzyma poziom, stosuje inne riffy, kombinuje z rytmem, akcentami i wychodzi to bardzo dobrze. Mamy tutaj stary dobry Megadeth - utwór trzeci "Night Stalkers". Jeszcze raz go słucham.     Dodać należy, że przestery są jakby wygładzone. Od dawna mamy czasy gdy gitarzyści rzadko kiedy sięgają po swoje 50-100W lampowe heady i paczki 4x12", bo to problem. Kto uderzał w struny gitarowe na takim zestawie, ten doskonale wie jak trzepoczą i furgotają nogawki spodni. Ciężko to ujarzmić i poprawnie nagrać. Przypuszczam, że chłopaki poszły na łatwiznę i wszystko nagrały z wtyczek "plug-in'ów", Kemperów, ewentualnie innych Fractali wpiętych w linię. Do tego nie trzeba zrobionej akustyki, ale śmiem twierdzić, że Dave zadbał aby czasy pogłosu były w normie oraz pomieszczenie miało złagodzone swoje mody, co by nie było podbić i dołków rzędu 6-12 czy nawet i 20 dB. Ale tego nie wiem. Przypuszczam. Rozmawiałem o tym nie tak dawno temu z kolegą gitarzystą i miłośnikiem metalu i ten powiedział mi, że dla niego jest za mało surowo. Wygładzone granie to nie jest to, czego by oczekiwał. Jeśli o mnie chodzi - podoba mi się to. Dobrze się słucha. Jest po audiofilsku - ładnie, grzecznie, bez krwi z uszu. Jednego mi brakuje. Obecności Marty'ego Friedmana i jego stylu grania solówek, czyli 100% melodii w melodii.     Ta recenzja nie jest do końca taka jaką chciałem napisać. Zajęłaby mi jeszcze tydzień, bo miałem w planie przeanalizować utwór po utworze. Ale wyjdzie z tego taka pseudo-proza Sienkiewicza, co zapewne nie spotkałoby się z pozytywnym odbiorem. Ale cokolwiek bym napisał - cel czytania recenzji jest jeden, a może dwa - po pierwsze sięgnąć po tę płytę, posłuchać i po drugie: poznać opinię recenzenta o ile ktoś chce ją poznać. Decyzja należy do Was.     Po płytę będę częściej sięgał.

Andreas Vollenweider - Book of Roses

    "Księga róż" to płyta wydana w roku 1991. Jest inna niż poprzednie Vollenweidera. Jest w niej więcej z gatunku POP i eksperymentów znanego na całym świecie harfisty ze Szwajcarii.      Pamiętam jak w sobotę w roku 2014 albo nawet 2015 przyniosłem tę płytę na Wrocławskiego Audiofila, kiedy to za prezentację muzyczną odpowiadała Wrocławska Galeria Audio. Duńskie zespoły głośnikowe Davone. Poprosiłem o włączenie muzyki z mojej płyty. Po kilku minutach Pan Roman - właściciel Galerii Audio podszedł do mnie, powiedział, że ta muzyka i realizacja nagrania to coś wspaniałego i zapytał czy mogę pożyczyć mu tę płytę do jutra. Zgodziłem się. Następnego dnia w niedzielę również tam byłem i podłączono inne kolumny tego producenta. Grało naprawdę wyśmienicie.      Album podzielony jest na cztery rozdziały, utwory dodatkowe oraz dodatkowe materiały video. To historia i przygoda młodej dziewczyny - jej podróży w czasoprzestrzeni od tańców na wielkich salach balowych, poprzez tajemniczy las pełen kuglarzy i magicznych stworów. Podróż ta kończy się spotkaniem ze Sfinksem. Mamy tutaj do czynienia z ogromem efektów specjalnych od dźwięku kredy piszącej po tablicy po niesamowitą przestrzeń, wrażenie wieczornej pory dnia lub też nocy. Jest niepokój, lęk, wręcz strach. W jednym utworze mamy do czynienia z wokalizą pewnej kobiety, która przenosi nas do innego świata. Doskonale operuje swym głosem. To utwór "Manto's Arrow and the Sphinx". Mamy tutaj utwór podobny klimatem do płyty Stinga "Soul Cages". Jest to "In Doga Gamee". Następnie gitary flamenco i dźwięki natury - "In the Woods of Kroandal". Serwują nam tutaj szereg zabiegów dowodzących, że w tamtym okresie Andreas Vollenweider eksperymentował, próbował łączyć różne gatunki muzyczne od popu, flamenco po jazz.      Ja traktuję tę płytę trochę jako testową. Mimo, że ona bardzo dobrze brzmi na każdym prawidłowo złożonym systemie audio w przyzwoitym pomieszczeniu, to na tych bardziej zaawansowanych systemach trochę więcej słychać, jest większy rozmach i rzecz jasna muzyka jeszcze bardziej wciąga słuchacza w swoje progi. Dotyczy to w sumie większości płyt tego artysty.

Greta Van Fleet - Starcatcher

zły miks, mastering i produkcja uniemożliwiają tu dokonanie jakiejkolwiek oceny

Guns 'n Roses - Greatest Hits

     Album typu "Składanka". Wydawałoby się, że słabe to i że lepiej mieć albumy studyjne, "prawdziwe". Takie też mam w kolekcji. "Appetite for Destruction", "The Spaghetti Incident?", "Use your Illusion I / II" oraz "Chinese Democracy". Oczywiście to kultowe płyty. Nawet ta ostatnia daje radość ze słuchania z powodu np. niesamowicie dobrej gry gitarzysty z kubełkiem na głowie - Bucketheada. Poza tym Axl związany był umowami i siłą rzeczy musiał dać znać o sobie.      Składanka "Greatest Hits" to głównie starsze tytuły. I powiem Wam, że po tę płytę Guns 'n Roses sięgam najczęściej. Są na niej kawałki, które uwielbiam. Numerem JEDEN jest nic innego jak "November Rain" - utwór, a dokładniej teledysk, który wstrząsnął mną gdy byłem nastolatkiem. Rok 1991 i kolejne były okresem stacji MTV w Polsce. Jako dzieciak chłonąłem praktycznie wszystko to, co tam serwowano. Dlatego też wiele utworów przejadło mi się, chociażby słynne znane "Smells like teen spirit" Nirvany słuchane miliony razy. Dzisiaj twórczości takich zespołów słucha moja 12-letnia córka. Ba, nawet uczymy się grać tych kawałków na gitarze. Jej ulubionym albumem Nirvany jest "In Utero".      Wróćmy do "November Rain". Cudowny teledysk, trzymający w napięciu do końca, pełen emocji. Piękna panna młoda w cudownej sukni ślubnej. Marzyłem kiedyś żeby moja przyszła żona taką krótką suknię ubrała w dniu ślubu. Nie udało się. Pewnie dlatego, że nigdy wcześniej jej o tym nie powiedziałem. Świetne wielowątkowe sekcje gitary elektrycznej Gibson Les Paul, grane ciepło, bo głównie z przetwornika pod gryfem. Przetwornik pod mostkiem w każdej gitarze elektrycznej niezależnie czy to Fender Stratocaster czy Gibson Les Paul daje brzmienie ostrzejsze, jaśniejsze. Przetwornik gryfowy jest na drugim biegunie. Ciepło, miękko, nawet ciut ciemno. Wynika to też z faktu, że gra solówek wiąże się ze skracaniem długości czynnej strun - zwyczajnie mówiąc - gra się dalej/wyżej na gryfie. Przetwornik gryfowy zbiera inne dźwięki, inne harmoniczne. Dobrze gdy umieszczony jest dalej od dwóch skrajnych węzłów, a bliżej "strzałek". Wracając do niskich pozycji na gryfie gitarzyści zmieniają pozycję przełącznika na mostkowy, bo wtedy lepiej to brzmi. Slash robi tutaj nie lada furrorę. Zapomina gdzie schował obrączki ślubne. Jest chwila niepewności i niepokoju. Tych chwil jest tutaj kilka. Pod koniec muzyka staje się bardziej nerwowa i mocniej przykuwa uwagę słuchacza, a teledysk widza. Następuje zwrot akcji i szczęśliwe chwile człowieka zaczynają zamieniać się w istne piekło! "Nothing lasts forever", czyli "Nic nie trwa wiecznie". Niby proste i każdy to rozumie, ale im człowiek wcześniej zacznie to dogłębnie rozumieć, tym lepiej. Utwór mocny, z głębokim tekstem i przesłaniem. Wiadomo - o miłości. A ona ma nieobliczalna siłę, której nie da się wyrazić żadną jednostką fizyczną. Czyż liczba 1 000 000 000 000 000 N (niutonów) coś Wam mówi? Tak, to fest siła niszcząca naszą kochaną Planetę Ziemię. Ale czyż siła miłości człowieka do drugiego człowieka nie jest większa? Przecież ona góry przenosi!      Jeśli miałbym wybrać drugi numer na tej płycie byłby to "Since I don't have you". Niby prosty tekst. On co prawda jest prosty, ale nie jest prostacki! A w dodatku jak zaśpiewany! Kto tak dziś potrafi zaśpiewać że czuć rozdarcie serca, duszy, żyletki w gardle? Możliwe, że Natalia Sikora. Możliwe że Mr. Shadows z Avenged Sevenfold. Inni wielcy, którzy to potrafili już dawno nie żyją.      "Welcome to the Jungle" to numer o naszym świecie pełnym wariactwa, zawirowań, stanów nieustalonych, krytycznych. Wiem, wiem. Zapachniało teraz trochę "hemą", "hemoglobiną", "wodą, ziemią, halucynajcą i taką sytuacją". Bo taki właśnie jest świat widziany okiem dojrzałego, nie do końca szczęśliwego człowieka, a takich ludzi u nas ogrom. Dzieci i osoby szczęśliwe na szczęście widzą świat w innych barwach i ta "dżungla" może okazać się zbiorem "pagórków leśnych i łąk zielonych".      Na koniec utwór skomponowany przez dwóch wielkich tego świata, czyli Micka Jaggera i Keitha Richardsa "Sympathy for the Devil". Mamy tutaj cover dziko śpiewany przez Axela Rose, który wydaje się być właściwą osobą na właściwym miejscu.     Jeśli nie znacie, to sięgnijcie. Dla mnie to płyta również w dalekie trasy samochdem, a taka u mnie niebawem się szykuje.   Kangie 10.08.2023

Sigi Schwab & Percussion Academia - Rondo a Tre

     Ten niemiecki gitarzysta jazzowy w pewnym okresie swojego życia "popełnił kilka ważnych projektów". Obok słynnego Embryo wraz z dwoma zdolnymi Latynosami: Guillermo Marchena oraz Freddie Santiago stworzył trio, które nagrało kilka wspaniałych płyt instrumentalnych. Jedną z nich (tytułową) traktowałem początkowo jako płytę testową do testowania sprzętu audio, ze względu na jej charakter. Otóż jest to płyta doskonale zrealizowana i nagrana. Wchodząc głębiej w temat mamy tutaj do czynienia z linią melodyczną prowadzoną głównie przez gitarę Sigiego, ale mamy również dzwonki zwane cymbałkami, które wystukują równie piękne melodie, a każdy dźwięk okraszony jest niesamowitym wybrzmieniem. Jest tutaj całe możliwe spektrum pomagajko-przeszkadzajek. Na You Tube dostępne są nagrania z telewizji niemieckiej, na których muzycy grają na żywo i w przerwach pomiędzy utworami komentują na jakich instrumentach zagrali i skąd te instrumenty pochodzą. Kilka z nich ma pochodzenie afrykańskie.      Trudno jednoznacznie opisać słyszaną muzykę. Jest to dość łagodne i przyjemne w odsłuchu fusion z elementami melodyki rodem z muzyki klasycznej, etno, folk, flamenco i jazzu. Jednak nie jest to łatwe do zaszufladkowania. Na szczególną moją uwagę zasłużyły dwa utwory. Pierwszy to "Los Caracoles". Jest to kawałek wpadający w ucho dzięki swojej kompozycji. Akompaniament gitary klasycznej, taniec hiszpański, marakasy, kastaniety i dzwonki. Dzwonki, zwane nieprawidłowo cymbałkami. Guillermo Marchena dysponuje dwurzędowymi dzwonkami i pokazuje co można wydobyć z bądź co bądź szkolnego instrumentu. Wspaniała melodia, budowanie napięcia, zmiany dynamiczne.       Drugi utwór - ostatni na płycie - "Machu Picchu" przenosi nas do jakiejś dżungli pełnej fauny i flory. Siedząc w sweet spocie i zamykając oczy jesteśmy w centrum zainteresowania. Dochodzą do nas dźwięki dosłownie zewsząd. Być może przesadziłem z częścią przestrzeni za głową słuchacza, ale wrażenie jest niesamowite. Muzyka sączy się powoli. Absolutnie nie z przetworników. Dźwięk jest oderwany od głośników. Absolutnie. I dochodzi w pewnym momencie do sytuacji kiedy to słyszymy z oddali bębniarza-perkusistę - człowieka idącego z daleka z lewej strony. Postać ta uderza pałeczkami w werbel. Przybliża się do nas. Dźwięk staje się coraz głośniejszy aż perkusista przechodzi dosłownie ok. 2-3 metry na wprost naszej głowy i zmierza w prawo. Dźwięk cichnie, cichnie i daleko po prawej stronie dźwięk zanika. I taka jest właśnie płyta "Rondo a Tre".

Gordon Haskell - Shadows on the wall

Zaczyna sie tak sobie - nagranie plaskie, piosenki typowe. Kiedy juz chce sie zegnac z plyta przychodzi nagle kawalek numer 4 i jest lekko podniesiona poprzeczka, przynajmniej robota w studiu jakos sie kleila. Niestety, kolega Grecki Filozof ma racje, poziom ponadkotletowy jest z rzadka reprezentowany. W sumie jednak nie jest zle. O dziwo, najbardziej mi przeszkadza na tej plycie sama barwa glosu seniora Gordona. Cos w niej jest chlodnego, bezosobowego. Szkoda, bo nie jest to calkowita kleska. Mysle, ze lepiej bym ocenil ta plyte gdyby nie pewne ale - mam w podobnym tonie utrzymane dzielko firmy 'Prefab Sprout' pt. 'The Gunman and Other Stories'. No Ci starsi panowie 'seniores' daja taki popis, ze wykladaja wszystko w podbnym stylu na lopatki. Jedna gwiazdke dodatkowo dodaje z powodow osobistych - plyta ma dla mnie wartosc sentymentalna :-)

Gordon Haskell - Shadows on the wall

Zaczyna się dobrze. 1, 2 i 3 kawałek mogłyby być hitami w rozgóśni dla 30-40 latków. Potem pojawia się z nienacka jakieś country i płyta robi się dla mnei raczej lekko nieznośna. na zakończenie powtórzenie 3 - tytułowego kawałka w wersji akustycznej jakoś psrawia, że nie czuję tego niesmaku, który pozostał po reszcie płyty. Cóz, jest to typowa transakcja wiązana - z jedną ładną balladę (nr 2 na płycie - "Whole Wide World") dostajemy 11 nudnych i słabych.

Bruce Dickinson - The Chemical Wedding

     Jako, że Bruce Dickinson obchodzi dzisiaj swoje 65-urodziny postanowiłem ten dzień uczcić recenzją wspaniałego albumu, który ukazał się niespełna 25 lat temu, a mianowicie "The Chemical Wedding". W tamtym czasie dysponowałem oryginalną kasetą magnetofonową. Obecnie mam wznowienie na płycie CD z 2005 roku, do której dodano dwa dodatkowe utwory: "Real World" oraz "Confeos".      Lata 90-te był to okres kiedy to Bruce (połowa lat 90-tych) wraz z gitarzystą Adrianem Smithem (początek lat 90-tych) uwolnili się od lidera Steva Harrisa, wszelkich obowiązków zespołowych spod szyldu Iron Maiden i postanowili zrobić coś na własną rękę. Po świetnym albumie "Accident of Birth" przyszedł czas na coś nowego. Przede wszystkim chciałem Wam napisać o swoich odczuciach z końca lat 90-tych oraz luźnych przemyśleniach. Od samego początku muzyka z tego albumu "płynie", ale w jaki sposób ona płynie? Otóż ona "faluje", "dryfuje" praktycznie przez cały czas. Powolnie, czasami może i nawet flegmatycznie, z pewnością enigmatycznie. Mam wrażenie przepuszczenia wszystkiego przez jakiś efekt dźwiękowy gitarowy typu chorus, ewentualnie flanger, wraz z efektem lampizacji triodowej czyli spowalniamy lampowo, nie spieszymy się. Delikatne rozstrojenie, dodanie harmonicznych i mamy wrażenie bogactwa dźwiękowego. W latach 90-tych mocno skupiałem się na walorach instrumentalnych, wirtuozerii muzyków, kwestiach stricte technicznie wokalnych, energii przekazu. Natomiast zaprzepaściłem wszystko to, co najważniejsze na tym albumie, a mianowicie - na przesłaniu i wartości literackiej "The Chemical Wedding".      Toż to dzieło skończone! Piękne, ale ostrzegam - ciężkie emocjonalnie. Jeśli jesteś "wrażliwcem", to uważaj! Wchodząc w temat głębiej, Bruce wraz z kolegami wręcz zmuszają do przemyśleń. Teksty są głębokie, literackie, poetyckie, pełne symboli. Ostatnio jakoś w maju tego roku uroniłem łzę słuchając utworu "Jerusalem" w wykonaniu rzecz jasna Bruca z Ianem Andersonem z Yes, który ubarwiał wykonanie grając na flecie poprzecznym. Było to w kościele i typowej dla takich budowli akustyce, może dlatego tak mnie wzięło... "Jerusalem" to poemat Williama Blake'a z 1804 roku, który stał się podstawą do jednej z brytyjskich pieśni patriotycznych traktującej o moralach, nadziei na przyszłość. Mamy również utwór "Gates of Urizen" traktujący o mądrości, mocno zahaczający o motywy biblijne. Trudno teraz wchodzić głębiej w interpretację każdego utworu z osobna. Sam Bruce opowiadał w wywiadach, że ten album jest o: strachu, tragedii, niepowodzeniu, jedności. O trąbach Jerycha śpiewa Dickinson, o murach Jerycha śpiewał zaś Czesław Niemen sięgając po nasze dobro narodowe - twórczość C.K. Norwida. Nie są to łatwe rzeczy, ale po tym właśnie poznać artyzm najwyższego szczebla, że to artysta wyznacza i ustawia poprzeczkę, a słuchaczowi pozostaje albo sobie odpuścić i odpaść w przedbiegach, albo zaprzeć się, poczytać, sięgnąć po tekst i rozwinąć się "duchowo".      Należy wspomnieć o świetnej aranżacji utworów, o doskonałym doborze barw brzmienia gitar, syntezatorów. Gitary brzmią gęsto nisko, tak jakby obniżono strój do Drop-D. Muszę to sprawdzić po powrocie do domu. Klimat jest tutaj niepowtarzalny, przypominający arcydzieła Iron Maiden sprzed 10 lat lub też innych formacji brytyjskich działających prężnie i często ambitnie od dziesięcioleci. W końcu to Anglia / Wielka Brytania to kolebka kultury i muzyki z pogranicza rocka, hard rocka i heavy metalu.       Album spójny. Nie znajdziecie tutaj typowego "wypełniacza", wybielacza czy innego ustrojstwa dającego wrażenie objętości, ale objętości pustej jak pusta butelka po wodzie mineralnej z odessanym wewnątrz powietrzem (coś a'la próżnia wykonana domowym sposobem).      "The Chemical Wedding" to wg mnie jeden z najlepszych albumów heavy metalowych końca lat 90-tych.   Kangie 07.08.2023

Grzegorz Kupczyk - 40 lat na scenie

    Czterdzieści lat minęło, a właściwie już ponad czterdzieści lat, bo płyta ukazała się w 2021 roku. Grzegorz Kupczyk znany nam z Turbo, Ceti, Non Iron. Album dwupłytowy, wydawnictwo Metal Mind Productions. Zawiera mniej znane kawałki, trochę nieuporządkowane pod względem podziału cover zespołu vs. twórczość autorska.      Zaczynamy nie inaczej jak coverem "Headless Cross" formacji Black Sabbath, nagranym z poznańską kapelą o nazwie Aion, rozwiązaną w 2004 roku. Mamy tutaj nietuzinkową barwę i prowadzenie głosu wokalisty, barwne sekcje klawiszy oraz gęsty mrożące krew w żyłach gitarowe riffy.     Następnie wchodzimy w dokonania muzyczne z grupą Kruk. Moje pierwsze skojarzenia to rok 2013 (wieczór 30 lipca) i supportowanie przed występem Deep Purple w Hali Stulecia we Wrocławiu. Skojarzenia mam nie pierwszoligowe, bo coś dziwnego wydarzyło się na tym koncercie. Na początku grał zespół Kruk. Przyszła kolej na Gości Wieczoru. Pierwsze dźwięki grały organy następcy nieżyjącego Jona Lorda, czyli Dona Aireya. Zabrzmiały spod jego palców tak mięsiście, potężnie, melodyjnie, gęsto z mięsem i kolorytem, że wraz z wujkiem (rocznik '57) maniakiem zespołu Deep Purple pomyśleliśmy, ze Kruk grał na klawiszach Casio albo Yamahy za 350zł z Lidla. Różnica brzmieniowa KOLOSALNA! Nie chcę żeby wyszło, że krytykuję Kruka, ale tamta historia zapadła mi w pamięci na zawsze. Dostajemy jak na tacy nowe interpretacje grupy Deep Purple, czyli nieśmiertelne "Child in Time" oraz "The Gypsy". Następnie świetny kawałek Uriah Heep o tytule "July Morning" zaśpiewany po mistrzowsku. Nawet nie słychać, że śpiewa go Polak z charakterystycznym akcentem. Nic z tych rzeczy. Grzegorz Kupczyk śpiewa go klasowo.     Idąc dalej śladami Kruka mamy tutaj cover Budki Suflera - mój ulubiony - "Jest taki samotny dom". Ciekawa interpretacja. Grzegorz zrobił to wg swojego pomysłu, nie zmieniając na szczęście linii melodycznej. Nie kopiuje mistrza Cugowskiego, bo i po co. Kopia jest kopię, światło odbite - światłem odbitym. Warto samemu posłuchać.      Słychać tutaj inspirację twórczości aktora z filmu "U-571" z 2000 r., czyli Johna Bon Jovi, utwór p.t. „Living On A Prayer”. Ten utwór pochodzi z płyty „Memories II – Akustycznie”. Zespół - oczywiście Bon Jovi.     Następnie mamy tutaj współpracę z kilkoma doborowymi muzykami z Vadera - Marek Pająk, Piotr Wiwczarek (Panzer X).      Pierwszy utwór na płycie nr 2, to riff skopiowany z "Harevester of Sorrow" Metalliki, z albumu "...And Justice for All". Brzmi to wspaniale, ale nie daje zapomnieć kto inspirował do skopiowania riffu.     Jest jeszcze kilka wspaniałych, być może mniej znanych utworów, zwłaszcza młodszej widowni. Ze znanych zaserwowano nam nieśmiertelne "Dorosłe dzieci", rzecz jasna - Turbo.     Uważam, że każdy fan polskiej muzyki heavymetalowej powinien po ten album sięgnąć, a najlepiej mieć w swej kolekcji, bo to przecież kawał historii polskiego metalu.

Myslovitz - Wszystkie Narkotyki Świata

      Najnowszy album studyjny formacji Myslovitz. Była 10-letnia przerwa. Co prawda ma już kilka ładnych miesięcy. Debiut wokalisty w zespole - Mateusza Parzymięso. Czy czuć magię "firmowej" muzyki sprzed lat, kiedy to Artur Rojek czarował?      I powiem Wam, że od odejścia Artura z zespołu minęło 11 lat. Skupiałem się na twórczości solowej tego artysty. A o kontynuacji Myslovitz zapomniałem. Nawet przeoczyłem istnienie i jakiekolwiek dokonania niejakiego Michała Kowalonka. Będzie zatem odniesienie - porównanie nowego wokalisty tylko do Rojka.      I napiszę Wam moi drodzy tak - to nadal Myslovitz. Brzmi jak Myslovitz, teksty jak stary dobry Myslovitz. Jednak Artur Rojek to nie Roger Waters - nie stanowił "jądra" grupy. Zasług Rojkowi nie odbieram, ale Mateusz Parzymięso kontynuuje tradycję i zespół brzmi jak kiedyś. Trochę mniej surowo, bardziej miękko, szlachetniej.      Mój faworyt "Miłość". Po pierwsze tekst życiowy, prawdziwy. Po drugie progresja akordów w momencie pojawianie się słów "nic już, złap oddech, opanuj puls" oraz później "nie wiem co ci jest, nie musisz spać gwałtownie, próbujesz łapać tlen". Chodzi mi o dokładnie przejście akordowe durowe z C do Cis-. Pięknie obniżenie o pół tonu i wejście na B. Mnie to intryguje, zastanawia nad rozwiązaniem akordowym. Ładne.      Melorecytacja Kasi Gołomskiej (ATLVNTA) w utworze "Latawce" wprawia mnie niejako w osłupienie, ale przez chwilę. Bo pasuje. Zastanawiające i dające do myślenia zdania, np. "[...] Dobrze że Bóg kobietą jest, poskłada to, poskładaj mnie [...]"      W "Dziewczynie z wiersza Lennona" mamy do czynienia z miarowym, melancholijnym, wciągającym groovem gitary basowej.      Album o życiu, miłości, rozstaniach, radzeniu sobie z nimi, nienawiści, polityce, używkach, alkoholu, narkotykach. Czyż zakochanie/zauroczenie/zadurzenie nie jest narkotykiem? Kto z Was doświadczył narkotycznego stanu, zawieszenia w próżni? Dopamina w mózgu i takie tam inne ważne sprawy... Zaskoczył mnie ten album na plus.  

Avenged Sevenfold - Life is but a dream...

     To nie będzie typowa kompletna i skończona recenzja. Będzie to dodatek, pewnego rodzaju "aneks". A dlaczego? Bo w zasadzie wszystko już napisano na temat tej płyty. Poddana została wnikliwej analizie zupełnej w wątku "Wyjątkowe udane metalowe albumy" pod przewodnictwem Ojca Założyciela - kolegi Tal'a w Dziale Muzyka.     Na szczególną uwagę - poza opisami szanownych kolegów głównie Soundchaser'a - zasługuje wg mnie opinia/recenzja forumowiczki Wera666, która to poddała gruntownej analizie przesłanie językowe oraz podzieliła się z nami interpretacją. Jako, że to język Szekspira, nie każdy dobrze sobie radzi, zwłaszcza z utworami zahaczającymi o poezję śpiewaną, a koleżanka zakrawa o najwyższy stopień językowego wtajemniczenia. Tutaj naprawdę wiem, o czym mówię. Zachęcam do zajrzenia i poczytania. Nie tylko jeden post. Jest ich tam sporo. Post #1839 Link:       W zasadzie wszystko zostało już napisane. Postaram się jedynie podsumować i napisać co nieco po prawie dwóch miesiącach, na chłodno.      Po pierwsze - różnorodność wokalna. Mr. Shadows daje nam przekrój wokalny rodem Chrisa Cornella, Mika Pattona, Adriana Belew. A w "(D)eath słychać wpływ Franka Sinatry. Do tego ten słynny przester, chrypka, powodująca ciary na grzbiecie.      Po drugie różnorodność kompozycyjna. Czy to brak spójności? Hmmm... Tutaj chłopaki odjechały po całości. W jednym wywiadzie przeczytałem, że celowo to zrobili. Chcieli ujrzeć w internecie/prasie skrajnie różne opinie i takie ujrzeli. Ten album niektórzy nienawidzą, inni kochają. To świadczy o tym, że przejść obok obojętnie nie sposób. Raz klimat rodem Jamiroquai - utwór 9. "(O)rdinary", innym razem Frank Sinatra - utwór 10. "(D)eath. Może to dziwaczne, ale słucha się tego całkiem przyjemnie.      Po trzecie, 78-osobowa orkiestra powinna mówić sama za siebie. Jeśli ktoś angażuje taki skład profesjonalistów, to musi mieć pomysł na album. Przeurocze brzmienie skrzydłówki (flügelhorna) w uworze "Cosmic". Prosta melodia, ale jak pięknie zagrana! Przepiękny fortepian w ostatnim utworze , który jest utworem tytułowym tej płyty.    Nie uczynię tego samego co wczoraj z płytą Dawida Podsiadło "Lata dwudzieste", czyli nie poddam wszystkich utworów krótszej bądź dłuższej analizie, bo zwyczajnie za dużo tekstu i kiepsko to się czyta, a recenzje płyt na raty "bez pierwszej wpłaty" są jak - sami wiecie...      Doskonale solówki gitarowe. Świetne efekty niskiego basu z piekła rodem, który naprawdę przestawia w domu szafy, czy też chce wyrwać drzwi z zawiasów.      Ciekawe teledyski. Prawie tak dobre jak w "Take on me" formacji A-HA. Pozostaje posłuchać i samemu określić po której stronie barykady się stanie.      Dla mnie śmiało może to być Płyta Roku 2023. Bo jest bardzo dobra. Bo z tą płytą mam wspomnienia, a to przecież najważniejsze. Dla mnie.   P.S. A jeśli kiedyś zdecyduję się na tatuaż, to będzie to niewątpliwie wpływ Mr. Shadowsa i pewnej historii rodem ze snu, kiedy to wokalista AX7 idzie sobie ulicą (wiadomo w USA), daje mi autograf, daje się zaprosić na kawę i jest okazja aby zadać pytania, porozmawiać oczywiście w języku Szekspira, a ja mam do tego wszystkiego jeszcze wsparcie językowe drugiej osoby, zatem wstydu nie będzie. Ot, taka historia.

Dawid Podsiadło - Lata Dwudzieste

     To czwarty studyjny album Dawida. Wydany tuż przed dziesiątą rocznicą działalności, tuż przed trzydziestymi urodzinami artysty. To pierwszy album, który wydano pod własnym autorskim szyldem "PURPUR" - tyle możemy przeczytać w dołączonej do płyty książeczce.      Co do "PUR", to niebawem wspomnę o tej nazwie na moim blogu, natomiast teraz skupię się na "Latach Dwudziestych".      Jak sam wokalista opowiada płyta powstała jako zbiór doświadczeń trzeciej dekady jego życia. Uwieńczeniem dzieła było oczekiwanie na potomka o imieniu Maja i chęć wspólnego słuchania muzyki, gdy dziewczynka podrośnie.      Album ma charakter taneczny. Zachęca do pląsów na parkiecie. Jak sam autor twierdzi - mamy tańczyć, śmiać się i rozmawiać, nawet pomimo różnicy zdań.      Mamy tutaj wielokrotnie do czynienia z najmocniejszymi emocjami, czyli zakochaniem i miłością, która jest pewnego rodzaju "Wirusem", którego można komuś sprzedać, podstawić wręcz pod nos. Mężczyzna (chłopak) zakochuje się w dziewczynie licząc na odwzajemnienie, czyli "odbicie w oczach".      "Tazosy" to również zakochanie, kryzys, być może chwilowy. Może to zdrada? A może romans? Są różne jego kalibry. Podobno jak chwyci człowieka, to nie ma mocnych żeby ot tak, oderwać amora od "obiektu" jego zainteresowania i odwrotnie. To również być może chęć powrotu. Przerwa swoje zrobiła, pokazała, że uczucie nie wygasło i może warto zrobić drugie albo nawet trzecie podejście. Los w naszych rękach, aczkolwiek szczęściu trzeba pomóc. Pamiętajmy że żeby zaznać szczęścia, czasami trzeba mieć punkt odniesienia w postaci "nieszczęścia". Jeśli zaboli, to wiedzmy, że tak czasami musi być, bo "[...]po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój[...]". "Halo" to okres świąteczny, najprawdopodobniej kochane przez nas Święta Bożego Narodzenia. Listy, telefony, kontakt z drugim człowiekiem. Bardzo ciekawa linia melodyczna gitary basowej. Miałem w planach rozpisać grane dźwięki, ale to mija się z celem, bo wystarczy posłuchać. Nuty, czy też opisy słowne dźwięków to idylla, coś co każdy człowiek odbiera inaczej. Nuta niby zawsze ta sama, a muzycy grają ją często inaczej, z innym "feelingiem". Jeden dźwięk będzie zadziorny, drugi ospały, a trzeci spóźniony, niechlujny, grany od niechcenia.     "Nie lubię cię" to kolejny kryzys w związku. Ale kryzys jest potrzebny. Życia nie da się idealnie przeżyć. Idealne życie bywa w Madrycie, a już takim jest na pewno w trumnie - po śmierci. Wtedy jest pokój i spokój. Kryzys daje moment zadumy nad sensem związku, daje poczucie stania na rozdrożu i wyboru: czy w jedną czy drugą stronę. O dobry związek warto zawalczyć. Czy ten kolejny będzie lepszy? A może inny? A co jeśli okaże się totalną klapą i kobieta (mężczyzna) zwieje do innego (innej)?      "Post" traktuje o poście, poszczeniu w piątki, o zbawieniu, o Bogu i o zemście. Myślałem, że chodzi również o posty na forach, ale chybiłem.     Gościnnie śpiewa Sanah w utworze "O czym śnisz?". Niesamowita sekcja instrumentów dętych to zasługa grupy zapaleńców o nazwie BRASS FEDERACJA. Słyszę tam puzony najprawdopodobniej marki KING. Ultra-rozdzielcze systemy tak mają, że słychać ruch wody w mendrach rury trąbki. Żartuję. Dęciaki są naprawdę dobre!      "Blant" serwuje nam dość ciekawą melodię w refrenie. Dawid śpiewa dość wysoko. Partie wokalne przywołują moje wspomnienia z czasów debiutu Podsiadło, kiedy to jako jeszcze nieznany chłopak w czarnych przydługich włosach hasał po scenie przed Kubą Wojewódzkim, robił niekontrolowane przysiady. Ale gdy zaśpiewał po angielsku, wiedziałem, że ten gość jeszcze zawojuje, zawładnie polską sceną muzyczną. Wystarczyło kilka pierwszych fraz. Albo talent się ma, albo nie. Dawid go miał, ma i dba o podzielenie się ze słuchaczami swoim szczęściem, życiem i pozytywnymi emocjami. Nie jest smutasem. Na to też przyjdzie kiedyś czas. Ale nie w "Latach Dwudziestych".     Są też pomagajko-przeszkadzajki. Utwór nr 8 "To co masz ty". Utwór skoczny, dyskotekowy "po samym zbóju"!  Wpadający w ucho refren. Można śpiewać z artystą. Numer napawający optymizmem, prawie jak napawanie otworu lub nieciągłości w elemencie stalowym, posadowionym na sztabie miedzianej. I nie chodzi mi tutaj o kolejnego audiofila Adama Sztabę, bo ten z "miedzią" ma chyba niewiele wspólnego chociażby mieszkał w samym centrum Legnicy, a przecież to kobiety lubią "brąz". Dziko wibrują tutaj m syntezatory. Ciekawa barwa. Zastanawia mnie czy to standardowe presety, czy ktoś posiedział i pogrzebał w nich żeby łatwo weszły w ucho. Mamy tutaj również zagrywki rodem z lat 80-90-tych typu: PET SHOP BOYS, OMD, ARMY OF LOVERS (czy ktoś pamięta tamte czasy i zwariowane teledyski z La Camillą w roli głównej?).    Nr 9 p.t. "Diable" skojarzył mi się z niedawno poznanym numerem Black Sabbath śpiewanym przez genialnego wokalistę Ronnie James Dio "Country Girl". Kulisy poznania tego kawałka muszę niestety przemilczeć i bardzo ubolewam z tego powodu. Wiem że Dio najprawdopodobniej przeżywał zawód miłosny, a Country Girl - dziewczyna rodem z piekieł zgotowała mu nie lada los, że chłop o mało nie postradał zmysły w poszukiwaniu jej i generalnie miłości. Ten "Diabeł" w utworze Podsiadło może być, a nawet raczej jest kobietą, która zawróciła w głowie mężczyźnie, doprowadzając go do szału. Dość ciekawe przejścia w oktawie na wokalu w refrenie.      Nr 10 "Mori" to sposób prowadzenia linii wokalu charakterystyczny dla Dawida. Z kilometra idzie rozpoznać, że to nasz rodak - Podsiadło.      W "Millenium" jest ogromna przestrzeń. Wieczorem zamykając oczy można odpłynąć, odlecieć.      12-stka "Awejniak" to duet z Kasią Nosowską. Podsiadło miał "nosa". Zakołysało. Spokojna gitara, klawisze, organy. Miło, miękko, milusińsko. Basy są tutaj mruczące, ciepłe, "miłe w dotyku" jak Lenor czy inny Silan. Absolutny brak suchości. Jesteśmy tutaj świadkami wyznania miłości, pewnie nie po raz pierwszy albo nawet drugi. Mówmy ukochanym osobom, że je kochamy. Nie myślmy, że to oczywiste. Oczywiste jest to, że każda recenzja ma swój początek i koniec, a my zbliżamy się ku końcowi. Wiolonczela (wiolonczele?) oraz klawisze kreują nam tutaj przestrzeń romantyczną, subtelny klimat oazy spokoju. Mam tutaj skojarzenia ze stylem gry postaci tragicznej w muzyce klasycznej, a mianowicie Jacqueline du Pré, która frazowała, wibrowała dźwiękiem w bardzo podobny sposób.      I mamy ostatni numer - 13-sty - "Szarość róż". Mam tutaj skojarzenia z The Beatles. Pozytywne. Dawid sylabizuje rodem Sanah. Ale taka moda widocznie. Niemen tak nie śpiewał, a śpiewał naprawdę dużo.     Jeśli chodzi o realizację dźwięku, to po raz kolejny jest dobrze, a nawet bardzo dobrze - w nowoczesnym stylu. Mocno, z potężnym basiskiem przesuwającym szkło w kredensie. Pozostałe aspekty są naprawdę w porządku. Nie ma ściemy. Jest Nirvana!      Podsumowując: "Lata Dwudzieste" to płyta taneczna, szalona, przebojowa. I nie jest to znane nam facetom zwyczajne: "Boys, boys, boys. I'm looking for the good time. Boys, boys, boys. Get ready for the love". To coś znacznie głębszego. Podsiadło zjada Sabrinę na śniadanie. W sumie nie musi. On już nic nie musi.   Kangie 02.08.2023

Michał Bajor - No, a ja?

Bajor, jak to Bajor. Lirycznie, romantycznie. Po raz pierwszy odważył się napisać słowa do piosenki. Są tutaj trzy takie utwory. W duecie śpiewa z Ireną Santor, z Kayah. Wiele piosenek starych, zaśpiewanych i zagranych w nowej aranżacji. "Nie pozwalam na tę miłość" - utwór w całości skomponowany przez Michała Bajora, zaśpiewany wspólnie z Chórem Studentów Wydziału Wokalno-Aktorskiego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie pod kier. Tomasza Krezymona. Charakterystyczne wibrato w głosie Bajora. Kiedyś to mi przeszkadzało, dzisiaj już nie, bo to znak charakterystyczny "Trade Mark" i warto takie rzeczy akceptować u artystów. Jedni akceptują pojękiwania Keitha Jarreta, to inni mogą zaakceptować charakterystyczne "kozie" wibrato. Utwór 6. "Po każdej nocy wstaje dzień" - cudowny tekst M. Sosnowskiego, świetna muzyka, bogate instrumentarium. Z tyłunodzywają się dęciaki-puzony rodem z filmów Jamesa Bonda. Tango, salsa, rumba - takie tańce można "uprawiać" przy tej muzyce. Jest też jeden błąd gramatyczny w utworze "Dla duszy gram". "Parę gram waży moja dusza", "dla paru gram" itp. Wiadomo, że oo polsku odmienia się "gramów", ale wiadomo, w sztuce gramatyka polska ma prawo się zatrzeć. Najważniejszy jest przekaz, a on tutaj jest pierwszoligowy. Słowa, a może nawet wiersz napisany przez Andrzeja Poniedzielskiego. Moment zadumy. Zabawa słowem "gram - gram" (ang. "play - gram"). Gram, bram, spowiadam...

Zalewski Krzysztof - Złoto

    Dziś na tapet idzie kolejna płyta Krzysztofa Zalewskiego o tytule "Złoto" z roku 2016.       Jak mawiają "Nie wszystko złoto, co się świeci". Na genialny pomysł okładki wpadła Monika Brodka. To jej projekt. Na twarz Zalewskiego została nałożona cienka pomarszczona folia koloru złotego. Można wierzyć, że to efekt "analogowy", a jeśli komputerowy, to wykonany bardzo dobrze. Włosy jedynie upiększone jakimś motywem górskim i ciekawie ujętymi chmurami. Z podstawówki wiem, że ten typ chmur to "stratocumulus". Płyta ładnie prezentuje się na stoliku audio. Rzecz jasna nie należy oceniać ani książki, ani płyty po okładce, tylko po zawartości, czyli muzyce.    I tutaj mamy dosyć ciekawy przekrój/przegląd utworów. Na pewno jest spójnie. Nie ma tutaj nic, od tzw. "czapy". Mam kilka ulubionych utworów. Mój faworyt to "Otu". Dźwiękowe i audiofilskie mistrzostwo świata moim skromnym zdaniem. Chodzi mi o moment wejścia stopy perkusyjnej i gitary basowej. Zagrane jest w punkt, okraszone "tłuszczykiem", skoczne, melodyjne. Dobry tekst. Ta Krzysiowa "Otulinka" kojarzy mi się z Gałązką Jabłoni występującą w Siekierezadzie naszego poety "Steda". Gdy wejść w temat głębiej to Gałązka Jabłoni była żoną Edwarda Stachury, czyli najprawdopodobniej chodzi o "muzę" czyli kobietę, która rozwija twórczo wręcz każdego poetę, pisarza, artystę. I to Drodzy Czytelnicy się czuje, gdyż Krzysztof Zalewski zmienił się, dojrzał, bardzo subtelnie traktuje kolejne utwory z kolejnych swoich płyt. Bardzo chciałbym pójść na jego koncert. Ponoć na żywo jest jakaś magia, prawie taka jak na koncertach Niemena.       Ta płyta z jednej strony traktuje o emocjach, uczuciach, miłości do ludzi, do drugiego człowieka. Z drugiej strony zaś, dotyczy ona spraw naszego kraju - utwory "Polsko" czy "Uchodźca". Jest też motyw zmian osobowościowych, chociażby etap dorastania, dojrzewania "Chłopiec". Mamy też "Podróżnika". Nie chciałbym tutaj fantazjować i robić metafor do zacnego albumu "Stationary Traveller" brytyjskiej formacji CAMEL. Jeśli tapeta/tapet z początku mojej recenzji byłby w stylu angielskim, to jak najbardziej "Złoto" podciągnąłbym do "Stationary Travellera". Pewnie Tomasz Beksiński w grobie by się nam przewracał czytając takie "oksymorony". W końcu to on jako pierwszy w Polsce prezentował dokonania tej wspaniałej brytyjskiej grupy na czele z Andy Latimerem i nieżyjącym już Chrisem Rainbow.       Warto posłuchać płyty "Złoto" mimo, że od jej premiery minęło kilka lat. Nic się nie zestarzała. Jest ponadczasowa. Idealna do słuchania w samotności w skupieniu lub z przyjaciółmi na systemie HiFi / HiEND albo w samochodzie. Tylko trzeba uważać z pedałem przyspieszenia, bo szybko można stracić prawo jazdy.   Krzysztof Zalewski - Otu     Kangie 21.07.2023

Zalewski Krzysztof - Zalewski śpiewa Niemena

  Pielgrzym   sł. Cyprian Kamil Norwid muz. Czesław Niemen Śpiewa Krzysztof Zalewski       Nad stanami jest i stanów-stan. Jako wieża nad płaskie domy Stercząca, w chmury…   Wy myślicie, że i ja nie Pan, Dlatego że dom mój ruchomy Z wielbłądziej skóry…    Przecież ja — aż w nieba łonie trwam, Gdy ono duszę mą porywa, Jak piramidę!    Przecież i ja — ziemi tyle mam, Ile jej stopa ma pokrywa, Dopokąd idę!…    *** Krzysztof Zalewski - już nie taki młody, ale zdolny muzyk, multiinstrumentalista, wokalista stale się rozwijający i kształcący swój głos (i słuch pewnie też) pod okiem jakiejś diwy operowej z Włoch. Twierdzi, że dzisiaj utwory na tej płycie zaśpiewałby inaczej, lepiej. Już boję się myśleć jakby to zabrzmiało, skoro brzmi to bardzo dobrze. W chórkach mamy tutaj siostry Przybysz: Natalia i Paulina. Początkowo denerwowały mnie te ich ciągłe skrzeczące "zaśpiewy", ale z czasem doceniłem ich wkład w tę muzykę. Czesław Niemen sięgał po "NAJWIĘKSZYCH". Kiedyś Wojciech Młynarski podszedł do Niemena i powiedział mu na ucho. "Panie Czesławie, gdyby Pan napisał muzykę do naszego Norwida, to byłoby naprawdę coś". I tak oto powstał "Bema Pamięci Żałobny Rapsod", którego na tej płycie nie ma, ale może i dobrze, bo to już jest bardzo duży kaliber i jak to mawiała w latach 90-tych moja "matematyca" z LO we Wrocławiu "Nie całkujcie pól prostokąta, koła, trójkąta i trapezów. Nie strzelajcie do wróbla z armaty". I miała rację. Nie chodzi mi o to, że Zalewski jest tutaj jakimś wróblem czy innym "Szpakiem", ale dobrze wiedział, że jest wiele innych utworów Niemena, po które można sięgnąć. Jednym z nich jest "Pielgrzym". Tekst dość krótki. Niełatwy. Głęboki. Norwid zmarł jako biedak, wręcz kloszard. Twierdził, że nie majątki, pałace, hektary ziemi i lasów świadczą o potędze czy wartości człowieka. O potędze człowieka świadczy chęć ciągłego parcia naprzód, nie poddawanie się, wstawania gdy upadnie, ciągłe stawianie stopy do przodu. Ja to tak interpretuję. Dźwiękowo jest dość nowocześnie. Bardzo duża ilość mocnego przygniatającego basu. Dobrze się tego słucha. Jest pewnego rodzaju motoryka w rytmie, drajw. Wg mnie Krzysztof Zalewski daleko zajdzie w Historii Polskiej Muzyki Rozrywkowej. Pamiętam go jakieś 20-23 lata temu jako nastolatka w czarnej ramonesce i długich włosach. Bodajże w programie "Idol". Podobał mi się, bo namiętnie - tak jak ja - słuchał Iron Maiden. Chwalił się, że potrafi zagrać na gitarze elektrycznej 13 dźwięków na sekundę. Robiło to wrażenia. Miał wtedy białego/kremowego Fendera Staratocastera a'la Y.J. Malmsteen. Łączyło nas sporo. Wracając do płyty. Ciekawe podejście do twórczości Niemena. Było wielu wokalistów mierzących się z Twórczością Mistrza Niemena. Stanisław Soyka, Janusz Radek, Krzysztof Cugowski, Michał Szpak. Zalewski jest w czołówce tych, którzy wiedzą, o co Niemenowi chodziło.   ***   Na koniec wycinek z wywiadu z Niemenem -  Dziwny i piękny świat Czesława Niemena – rozmowa z okazji 40-lecia na scenie (s&v2002)   - Ktoś ze znajomych po Pana koncercie zastanawiał się, czemu Niemen taki zgorzkniały, przecież – mając za sobą 40 lat kariery - powinien się czuć spełniony, szczęśliwy, zadowolony… -To zadziwiające, że ludzie na podstawie nazywania przeze mnie gorzkich rzeczy po imieniu, przypisują mi zgorzknienie. Czyżby chcieli, żebym kadził i mizdrzył się idiotycznie do bezkrytycznych marzycieli, pięknoduchów? Nie jestem zgorzkniały, ponieważ nie należę do życiowych nieudaczników. A że sukcesy mnie nie upiły, to raczej dowód samokrytycyzmu.  

The Moody Blues - Forever Autumn

  Najpierw posłuchajmy...   Forever Autumn - The Moody Blues P 1978 Sony Music Entertainment UK LTD.   For three days I fought my way along roads packed with refugees, The homeless, burdened with boxes and bundles containing their valuables. All that was of value to me was in London. By the time I reached their little red brick house, Carrie and her father were gone. Forever Autumn Journalist The summer sun is fading as the year grows old, And darker days are drawing near, The winter winds will be much colder, Now you're not here. I watch the birds fly south across the autumn sky And one by one they disappear, I wish that I was flying with them Now you're not here. Like the sun through the trees you came to love me, Like a leaf on a breeze you blew away... Through autumn's golden gown we used to kick our way, You always loved this time of year Those fallen leaves lie undisturbed now 'Cause you're not here 'Cause you're not here 'Cause you're not here Fire suddenly leapt from house to house. The population panicked and ran, and I was swept along with them, aimless and lost without Carrie. Finally, I headed eastward for the ocean and my only hope of survival: a boat out of England. Journalist Like the sun through the trees you came to love me, Like a leaf on the breeze you blew away... A gentle rain falls softly on my weary eyes As if to hide a lonely tear My life will be forever autumn, 'Cause you're not here 'Cause you're not here 'Cause you're not here As I hastened through Covent Garden, Blackfriars and Billingsgate, More and more people joined the painful exodus. Sad, weary women, their children stumbling in the street with tears, Their men bitter and angry, the rich rubbing shoulders with beggars and outcasts. Dogs snarled and whined, the horse's bits were covered with foam, And here and there were wounded soldiers, as helpless as the rest. We saw tripods wading up the Thames, Cutting through bridges as though they were paper. Waterloo bridge, Westminster bridge, one appeared above Big Ben. Ulla! Never before in the history of the world, Had such a mass of human beings moved and suffered together. This was no disciplined march, it was a stampede, Without order and without a goal, six million people unarmed and unprovisioned driving headlong. It was the beginning of the rout of civilization, of the massacre of mankind. A vast crowd buffeted me towards the already packed steamer. I looked up enviously at those safely on board... straight into the eyes of my beloved Carrie. At sight of me she began to fight her way along the packed deck to the gangplank. At that very moment, it was raised, And I caught a last glimpse of her despairing face as the crowd swept me away from her. Journalist Like the sun through the trees you came to love me, Like a leaf on a breeze you blew away... Through autumn's golden gown we used to kick our way You always loved this time of year Those fallen leaves lie undisturbed now 'Cause you're not here 'Cause you're not here 'Cause you're not here   Autorzy utworu: Jeff Wayne / Paul Anthony Vigrass / Gary Anthony Osborne ***   Co prawda nie ma jeszcze jesieni, a już na pewno tej "wiecznej", ale ten utwór tak zasiedlił się w mojej głowie, że dzielę się z Wami moją weekendową "zajawką". Z tej składanki/kompilacji różnych utworów The Moody Blues - The Very Best Of (1996/2000 DECCA/Universal Music TV) najczęściej w odtwarzaczu CD wybierałem numery: 12, 13, 16 i 17. Wszystkie te cztery utwory są umieszczone na moim blogu "Blog Kangiego". Chciałbym krótko zrecenzować singla - utwór "Forever Autumn".  Cudowny głęboki tekst, nie tak, jak to powstały w dziejach Muzyki tysiące kompozycji - infantylnie o miłości. Jest o miłości, ale o miłości przeżywanej, przeżytej, prawdziwej, spełnionej, niespełnionej, odwzajemnionej, nieodwzajemnionej, wyidealizowanej. Tutaj można by było napisać "Niepotrzebne skreślić". To utwór o tęsknocie, wyczekiwaniu na lepsze czasy, na powroty ludzi, których kochamy, o wspomnieniu tych, którzy odeszli. Jest tutaj przepiękna melodia. Lekka, zwiewna. Ja właśnie po koło 40-stu latach istnienia na tym ziemskim padole zrozumiałem, że w muzyce kręci mnie melodia. Może być prosta, nie musi być komplikacja rodem z najbardziej "odjechanego" free jazzu. Nie. Ma być melodia. Nie ma melodii, nie słucham. Przecudna linia gitary basowej. Podskakujące dźwięki prowokują do tupania nóżką, a nawet do tańca. Mamy cudowną sekcję smyczków, odzywającą się dokładnie kiedy potrzeba. Następnie sekcja fletów. Był to czas kiedy to gra na flecie był modna i takie solo znaczyło wiele. Dziś ten instrument wręcz umarł. Ale nie piszmy co mamy dzisiaj. "Forever Autumn" to wspaniały utwór. Jako, że na forum ciężko odnaleźć jakieś dyskusje i ludzkie opisy historii z nim związanych, często wchodzę w komentarze na You Tube i zdarzają się niesamowite wpisy ludzi, którzy coś przeżyli. Niestety dużo jest historii smutnych: utrata najbliższych, tęsknota za niespełnioną, nieodwzajemnioną miłością, samotność.   Co do jakości realizacji nagrania, to sprawa wygląda następująco. To składanka z różnych okresów. Składanek staram się nie oceniać chociażby z problematyki masteringu, wyrównania głośności każdego utworów tak, żeby dobrze się słuchało całości. Jak dla mnie odbiór jest dobry, a nawet bardzo dobry. Nie ma suchości, jest "tłuszczyk", jest ciekawe ciepłe "plumknięcie" na basie. Flety grają czysto z piękną barwą. Wokal - czuć smutek w głosie. Artyści w tamtym czasie nie oszukiwali swojej publiczności. Pamiętam jak oglądałem film dokumentalny o Krzysztofie Krawczyku, notabene już drugi rok zbieram się pod Łódź żeby pojechać na cmentarz i złożyć Krzysztofowi Krawczykowi kwiaty i hołd za zasługi w Polskiej Muzyce Rozrywkowej. Ojciec tego artysty powiedział synowi tak - w przybliżeniu, bo dokładnie nie przytoczę teraz jego słów - "Ty Krzysiu wyjdź na scenę i daj z siebie wszystko. Ci ludzie przyszli zmęczeni po pracy w fabrykach, biurach rachunkowych, projektowych. I chcą żebyś ich rozweselił, żeby wypoczęli przy Tobie. Daj z siebie wszystko". I Krzysztof Krawczyk tak robił. Podobnie Niemen, Ciechowski, Grechuta, a na Zachodzie The Moody Blues. To się czuje. Doświadczony słuchacz wyczuwa fałsz i kłamstewka. Wyczuje też prawdę i gdy artysta na scenie zatrze granicę pomiędzy artyzmem, rzemiosłem sztukę i swoim życiem prywatnym. Najpiękniejsze emocje są wtedy gdy artysta coś w życiu przeżyje i próbuje o tym opowiedzieć nie wprost, ale między wierszami. Dochodzi to tego wizerunek, podstawa, gestykulacja, mimika twarzy i wyraz oczy. Z oczu można podobno dużo odczytać. Tacy Panowie jak Krzysztof Cugowski i Grzegorz Skawiński skutecznie się od tego bronią. Na szczęście stanowią mały procent artystów w okularach. Zresztą ponoć muszą je nosić ze względów zdrowotnych, zatem pozostaje mi się odpierwiastkować od nich. Wracając do tematu. Obok przepięknego polskiego utworu "W żółtych płomieniach liści" śpiewanego przez Łucję Prus - utworu wielkiego kalibru i przesłania - kompozycja "Forever Autumn" formacji The Moody Blues na zawsze będzie w kanonie moich ulubionych utworów kojarzących się z jesienią. Zachęcam do wysłuchania, najlepiej z tekstem przed oczami, aby w pełni zrozumieć przesłanie. Chociaż nawet jeśli w pełni się nie zrozumie, a tylko w połowie, to też będzie duży sukces. Dziękuję za uwagę. Kangie 18.07.2023

Vassilis Tsabropoulos - Achirana

Płyta trio Tsabropoulos/Arild Andersen/John Marshall wciąga już przy pierwszym słuchaniu. Łagodne brzmienia, proste i piękne melodie, bez fajerwerków sekcja, sprawiają, że idealnie się tego słucha podczas pracy lub czytania. Albo przed snem. Nie jest to dzieło wybitne ale u mnie w odtwarzaczu od 4 dni tylko to... Gorąco polecam.

Vassilis Tsabropoulos - Achirana

Typowe ECM-owskie granie w trio, spokojne i bez większych emocji, ale poprawne.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.