Skocz do zawartości

944 płyty

Norah Jones - Come away with me

Moim zdaniem to jeden z najlepszych debiutów w ostatnich latach. Fakt, że Norah jeszcze nieopieżonym ptaszkiem raczej jest ale nie można jej odmówić, że nagrała płytę ciekawą - od początku do końca. Nie w w każdej muzyce musi być tyle ognia co u D. Krall czy Dee Dee bRidgewater. Swoją drogą ciekawe czy Ci, którzy w tej płycie nie znajdują nic ciekawego zachwycili by się Ella Fitzgerald gdyby tak przyszło Eli debiutować w naszych czasach... Płyta składająca się z jazzujących piosenek zaaranzowany na typowy jazzowy kwartet. Norah z domu wyniosła wielką kulturę muzyczną i to wyraź nie na tej płycie słychać. Głos Nory jest ciepły i przyjemny, muzycy towarzyszący nie staraja sie na siłe dominować. Nie ma tu popisów wokalnych czy instrumentalnych. Są tylko proste melodie ładnie zaśpiewane i zagrane. Płyta jest po prostu piękna i dlatego chętnie do niej wracam.

Beatles, The - Love

’Love’ – na co przyszlo klasykom rocka na naszym forum! Pierwsza recenzja ever to plyta ‘Love’! Tsja.. Plytke zakupilem niedawno i zasiadlem do sluchania z silnymi emocjami i klebiacymi sie w glowie myslami – co to bedzie? Wraz z pierwszymi ptaszkami swiergoczacymi w tele doznalem ukojenia i zaglebilem sie bezbolesnie w materie dzwiekowa. Jak podano we wpisie panow Martinow, seniora i juniora – caly material na plycie pochodzi z epoki a dograno jedynie smyki do ‘While My Guitar Gently Weeps’ co uczynilo ta piosenke bardziej cywilizowana jako ze wybrany wokal Georga to jakas pierwotna wersja demo. Bardzo uczuciowo wypadlo nawiasem mowiac :-) Plyta ‘Love’ to sklejanka bez poczatkow i koncow, utwory zachodza na siebie, rodzaj teatru, spektaklu dzwiekowego. Poniewaz z pierwszych 5 plyt The Beatles jest chyba tylko jeden numer mozna uznac plyte ‘Love’ za psychodeliczna podroz w kraine The Beatles. Jest to podroz mila i efektowna, ogladamy znane nam swietnie krajobrazy. Przy okazji przychodzi do glowy sporo ciekawych mysli muzycznych bo material jest skrojony interesujaco. Takze niechybnie uswiadamiamy sobie ogrom i potege Zespolu. Potencjal mieli nie powiem, gigantyczny. Autorzy pomyslu nie wyrwali sie do przodu z adaptowaniem dzisiejszych brzmien a raczej zglebiali stare pomysly z lat 60. W sumie sensowna calosc o wciagajacym dzwieku. Spece od The Beatles moga bawic sie w wyszukiwanie fragmencikow uzytych do zestawienia calosci i pewnie da sie doszukac dwa razy wiecej tytulow niz dluga przeciez lista pozycji podaje. Poniewaz widze, ze to co powyzej napisalem jest nieco chaotyczne dla uporzadkowania nieco inzynierskiego ladu: Zalety: - Dobry material dzwiekowy - Niezla realizacja - Nie nudzi sie i sprawy kreca sie szybko - Ludzie znajacy dobrze dyskografie TB maja dobra zabawe a moze i sympatyczne wspomnienia - Mimo wszystko niezla jakosc dzwieku - Nadaje sie do samochodu do szybkiego i doraznego sluchania Wady: - Piosenki sa czesto okrojone i az chcialoby sie by wybrzmialy w oryginale do konca - Tak naprawde to nie jest zadna nowosc - Niektore zabiegi na utworach sa dyskusyjne i obawiam sie, ze kazdy sluchacz bedzie mial wlasna koncepcje, do ktorej pomysly panow Martinow nie przystaja - Plycie w sposob oczywisty brakuje ‘starej struktury’ plyt a zatem wyizolowanych i zamknietych jako calosc utworow co czasami jest deprymujace. Podsumowanie: Jest to rodzaj skladanki TB ‘inaczej’. Wszystko.

J.J Cale - The Road to Escondido

Tak naprawde to plyta sygnowana jest przez duet ale nie ma sensu (chyba) mnozyc wykonawcow. Nagranie 2006. Bylem skrajnie ciekawy jak wypadnie pierwszy w historii wspolny epizod 2 wielkich artystow – J.J. Cale’a i Erica Claptona. Cale’a lubie za skromnosc, prostote i ekspresje wyrazana minimalnymi srodkami. Claptona lubie mniej bo zaliczyl siebie to gwiazd i w to wierzy. Muzycznie zas silnie falowal na przestrzeni lat. Jako muzykowi nie mozna jednak odmowic mu warsztatu. Historia plyty jest arcy-ciekawa – Clapton wymyslil sobie J.J. Cale’a jako producenta swej kolejnej plyty. Jak to zwykle bywa, producent ma wplyw na 90% koncowego efektu i tak stalo sie i w tej sytuacji. W efekcie mamy 80% materialu skomponowanego przez Cale’a, spiewane glownie przez Cale’a a produkcje ostatecznie zlecono ‘osobie trzeciej’. Clapton poza kilkoma wokalizami dodal glownie gitare. Ale jaka! Dawno nie bylo okazji sluchania Erica grajacego w stylu Cream – elektryczna gitara jeczaca w rockowym stylu. No i prosze, doczekalismy sie na plycie J.J. Cale’a (!) Calosc robi ciekawe wrazenie. Jest inna od wszystkich plyt Cale’a a to za sprawa wypolerowanej produkcji i pewnego rozmachu nietypowego dla tego artysty. Z kolei Clapton usadowil sie na swej ulubionej pozycji muzyka sesyjnego – jak wiemy rzadko potrafil byc dobrym leaderem zespolu. No i zagrali. Plusy sa takie: - jest to z pewnoscia dobre, bardzo dobre - solowki Claptona rodza sentymenty u tych, ktorzy go znaja z dawnych lat - muzyka ma melodie, odrobine pazura i swietna rownowage brzmienia – organy Billy Prestona i potezna stopa perkusji tworza nowy klimat - co utwor to zmiana kolorow - teksty dosc szablonowe ale milo sie komponuja Minusy? Hmm.. Wole jak blusmeni czerpia wode z wiadra metalowym kubkiem niz sacza krynicznake na kostkach burbona w barze hotelu Hilton. Niestety,’ The Road to Escondido’ zalatuje wyraznie ‘odrobina luksusu’. Po co jednak marudzic! Mamy swietna, dojrzala plyte, ktora slucha sie nieporownanie lepiej niz ostatnie produkcja Claptona solo a odrobina blasku w porownaniu do ‘To Tulsa and Back’ takze dobrze robi muzyce J.J. Cale’a. Naprawde warto!

Tracy Chapman - Tracy Chapman

Najlepsza płyta TC, kapitalny debiut, rewelacja!

Patricia Barber - Companion

Koncertowa płyta Patrycji. Na uwagę zasługuje przeróbka "Black magic woman" Petera Greena (z repertuaru Santany). Patricia zagrała tu osobiście na Hammondzie.

Frank Zappa - Freak Out!

Najbardziej poważana i rekomendowana płyta Franka Zappy , zagrana w sposób dość nietypowy jak na tamten okres , płyta która ośmieszała wszystko co dało się wtedy ośmieszyć. Słuchacza z naszej szerokości geograficznej urodzonego w okresie gdy płyta była już na rynku z przeciętną znajomością j.angielskiego i nie do końca czującą żarty Franka płyta niekoniecznie rzuci na kolana - proponowałbym dla kolegów z Forum pragnących rozpocząć niesamowitą przygodę z F.Zappą bardziej przystępne płyty np. Hot Rats , Grand Wazoo ,Chip Thrils ,Bongo Fury (z Beafheartem). Zapomniałbym dodać że muzycy Freak Out płycie przerośli samych siebie.

Joss Stone - The Soul Sessions

Przesłuchałem tę płytę po powrocie do domu dwa razy na głośnikach a wieczorem poprawiłem jeszcze raz przez słuchawki. I wciąż nie mam dość. A to podobno wprawki przed nagraniem autorskiego albumu. No to pięknie, jak mawiał pułkownik Alvarez. Dziesięć coverów – soul z silną domieszką bluesa, funky i folku. Mieszanka piorunująca. Właściwie trudno wskazać najlepsze utwory, bo wszystkie są co najmniej dobre, poczynając od rozpoczynającego płytę przebojowego ”The Chookin’ Kind”. Póki co największe wrażenie robią na mnie bluesowy ”Dirty man”, śpiewany jedynie z akompaniamentem gitar, a bezpośrednio po nim startujący od pierwszego uderzenia motorycznym funkowym rytmem ”Some Kind of Wonderful”. 16-letnia Joss Stone śpiewa z ogromną energią i entuzjazmem, bez grama rutyny, co znakomicie równoważy pewne niedoskonałości techniczne i brak wyrafinowania typowego dla doświadczonych wokalistek. Do tego znakomite chórki w wykonaniu m.in. Betty Wright, która jest również współproducentem albumu. Całość przebojowa i rozrywkowa, ale na szczęście pozbawiona tego strasznego elektroniczno-smyczkowego lukru, typowego dla różnych Houstonów, Braxtonów i Dionów. Ciekawe co będzie dalej.

KoRn - Issues

Udany produkt dla grzecznej młodzieży chcącej pobyć nieco zbuntowaną :) Co do szczegołów - mnie akurat ten "klepany" korniszonowy bas wqrwia, jak chyba żaden inny element charakterystyczny dla ich muzyki. nie obraź sie panie KoRnik :) pozdrawiam

KoRn - Issues

Udany produkt dla grzecznej młodzieży chcącej pobyć nieco zbuntowaną :) Co do szczegołów - mnie akurat ten "klepany" korniszonowy bas wqrwia, jak chyba żaden inny element charakterystyczny dla ich muzyki. nie obraź sie panie KoRnik :) pozdrawiam

Sonic Youth - A Thousand Leaves

Sonic Youth. Grupa - legenda. Archetyp niepokornego i niezależnego rocka. Najlepsi (a na pewno najbardziej znani) spadkobiercy muzycznej tradycji Velvet Underground. Przeszło dwadzieścia lat od debiutu ciągle twórczy i zaskakujący. "A Thousand Leaves" to ich zdecydowanie najlepsza płyta z lat 90., a może nawet najlepsza w ogóle. Jako, że rock w tej dekadzie stracił siłę swego oddziaływania, album ten prawdopodobnie nie przejdzie do historii muzyki w takim stopniu jak ich arcydzieła z lat 80 - Sister, Evol i Daydream Nation. Po wydaniu trzech wspomnianych wyżej albumów zespół przeszedł do dużej wytwórni, przez co stracił nieco ze swojego nowatorstwa. Płyty takie jak Goo czy Dirty nie miały już tej siły rażenia. To proste, rock'n'rollowe piosenki, wciąż okraszone zgiełkliwymi gitarami, ale nieco wygładzonymi, "uładnionymi". Grupa często gościła wtedy w MTV, na fali renesansu mocniejszego rocka spowodowanego eksplozją grunge'u. Od biedy mozna bylo nawet ich wrzucić do tego worka :) Zmiany przyszły wraz z płytą Washing Machine i osiągnęły apogeum na opisywanej tu "A Thousand Leaves" z 1998 roku. Dla kojarzących zespół jedynie z barwnymi post-hipisowskimi rock'n'rollowymi freakami z teledsyków z początku lat 90. pierwszy kontakt z tą płytą będzie szokiem. Album zaczyna się zgrzytami i przesterami, które ciągną się przez cały pierwszy utwór. O co chodzi? Następuje jednak drugi numer - "Sunday" i wszystko wraca do normy. To typowo sonicyouthowa piosenka, ktora spokojnie mogłaby się znaleźć na "Dirty". Ale potem już nie ma lekko :) Okazuje się, ze to jedyny chwytliwy i przebojowy utwór na "A Thousand Leaves". W zasadzie jedyna "normalna" piosenka, w ktorej mamy zwrotki i refren. Dalszą część płyty trudno nawet nazwać "rockową", raczej należy użyc określenia "gitarowa". Muzyka jest transowa, mocno przesterowana, piskliwa, sprawia wrażenie improwizowanej. Jest jednocześnie bardziej wyciszona niż na wcześniejszych albumach, ale paradoksalnie również bardziej hałaśliwa. Jeśli uda nam się odrzucić uprzedzenia i pokonać jej nieprzystępność, czeka nas niezwykły muzyczny trip. Fascynująca podróż przez dźwięki, których nie znaliśmy. A już druga część płyty zaczynająca się 11-minutowym, najlepszym na płycie utworem "Hits Of Sunshine" to prawdziwy odjazd. I tak już jest do końca. Dajemy się ponieść i nie możemy się oderwać. Muzyka na tej płycie wydaje się dość wyraźnie zainspirowana tzw. post-rockiem, święcącym triumfy w drugiej połowie lat 90 nurtem łączącym tradycję niezależnego rocka, kraut-rocka i ambitnej ale raczej lajtowej elektroniki. Jednak w odróżnieniu od jego przedstawicieli Sonic Youth nie korzysta w ogóle z brzmień eletronicznych i pozostaje wierny klasycznemu rockowemu instrumentarium. Same kompozycje mają jednak często właśnie post-rockowy charakter. WIELKA PŁYTA. Jestem bezradny wobec jej geniuszu:) Nie umiem też o niej napisać obiektywnie, bo to moja ulubiona plyta Sonic Youth. Przy okazji mała dygresja - taką właśnie muzykę powinno się obecnie nazywać rockiem progresywnym, bo jest w niej rzeczywisty progres, podczas gdy zespoły zaliczane do tego gatunku były może i progresywne, ale przeszło ćwierć wieku temu :) GORĄCO POLECAM TĄ JAK I INNE PŁYTY TEJ GRUPY

Einsturzende Neubauten - Silence Is Sexy

Pionierzy industrialnego hałasu, którzy na swoich klasycznych już dla tego gatunku płytach z lat 80. wykorzystywali takie "instrumenty" jak piły, młoty, wiertarki, silniki spalinowe i inne grające konstrukcje własnego pomysłu robione ze wszystkiego co wpadnie w ręce, na stare lata stwierdzają, że cisza jest sexy. Dla ortodoksyjnych fanów tej niemieckiej formacji brzmi to pewnie prawie jak bluźnierstwo :) Czyżby ich kultowi "jeźdzcy hałasu" aż tak zdziadzieli ? Ano niekoniecznie. Płyta "Silence is sexy" jest w stosunku do ich wcześniejszych produkcji zdecydowanie bardziej wyciszona, spokojna, momentami wręcz kontemplacyjna. Co prawda zespół w większym stopniu niż kiedyś używa tradycyjnych instrumentów (zarówno tych rockowych jak i bardziej klasycznych, głównie smyczkowych), wciąż jednak wykorzystuje też te same "narzędzia hałasu" z przepastnej szuflady industrialnych brzmień, do których przyzwyczajał nas przez lata. Z tą jednak róznicą, że wszystkie te środki są używane przez znakomitych i doświadczonych muzyków, a nie młodych załogantów, którzy z braku umiejętności grania na instrumentach (czy też braku samych instrumentów:) wzięli się za hałasowanie czym popadnie (muzycy EN sami teraz przewrotnie stwierdzają, że ich pierwsze próby zmagania się z muzyką były takie a nie inne bardziej z tego typu przyczyn niż ze świadomego wyboru. Co nie zmienia faktu, że ich debiutancki album "Kollaps" przeszedł do historii muzyki :) Wróćmy jednak do ich ostatniej jak dotąd studyjnej płyty "Silence is sexy" wydanej w 2000 roku. Album zawiera po prostu piękne piosenki (tak tak!) tylko stworzone za pomocą nietypowych środków. Kompozycje sa dojrzałe i znakomicie zaaranżowane. To elektro-akustyczna muzyka znakomicie oddająca "berliński spleen" przełomu wieków. Mamy tu piękne ballady, jak otwierający płytę świetny minimalistyczny utwór "Sabrina" czy też "Heaven is of honey". W tych kompozycjach dźwięki są bardzo starannie (i skąpo) dawkowane, momenty ciszy są ich istotną częścią, a wokal oprócz przekazywania treści sprawia wrażenie jednego z instrumentów. (BTW - głównym wokalistą i w ogóle "trzonem" EN jest Blixa Bargeld, zapewne szerzej znany jako gitarzysta w Cave'owskich Bad Seeds). Oprócz wymienionych wyżej utworów zrobionych wg recepty minimum środków - maksimum ekspresji, mamy na tej płycie również kompozycje bardziej żywe, rytmiczne i zaaranżowane z większym rozmachem, w których wykorzystano nietypowe brzmienia jak i masę różnorodnych inspiracji - od muzyki konkretnej, poprzez etniczną na techno skończywszy. Jest nawet tango :) Tych inspiracji jest dużo więcej, ale posłuchajcie sami, co wam będę wszystko zdradzał. Muzyczni erudyci z EN czerpiąc garściami z historii muzyki tworzą zupełnie nową jakość - frapujacą postmodernistyczną układankę :) Ta płyta raczej nie zostanie uznana za najbardziej doniosłą i znaczącą w ich karierze, jednak moim zdaniem jest to ich najlepsze, najdojrzalsze dzieło. A utwór "Sonnenbarke" ze znakomicie stopniowanym napięciem jest jednym z najgenialniejszych jakie w życiu słyszałem. Polecam tą płytę wszystkim, powinna spodobać się również fanom 4AD czy Pink Floyd, którzy nie wiedzieć czemu "rządzą" na tym forum :))) Hartkorowcom lubiącym sporty ekstremalne poleciałbym raczej ich debiutancką rzeźnicką płytę "Kollaps". Dla audiofila najlepszym i jedynym sposobem na wejście w temat Einstuerzende Neubauten jest "Silence is sexy". I w jednym i w drugim przypadku w Waszym muzycznym świecie nic już nie będzie jak wcześniej :) Kontakt z EN zarówno po bożemu jak i od tyłu (czyt. od pierwszej jak i od ostatniej płyty :) zmieni Wasz sposób postrzegania muzyki. Może przesadzam, ale nie tak bardzo ...

Roger Waters - Amused to Death

W czasie wakacji zawsze slucham i robi piorunujace wrazenie ( szczegolnie na rowerze wieczorem jak jade przez las ;-0) W domu jest troche gorzej

Pat Metheny - As Falls Wichita, So Falls Wichita Falls

wystarczy włączyć odtwarzacz, przekręcić gałkę wzmacniacza, zamknąć oczy i przenieść się w inny świat. Świat oglądany oczami methenego, maysa i vasconcelos. W podróż do miejsc, w których kiedyś byli i zapamiętali. Co więcej - zapamiętali je jako chwile szczęśliwe.

Pat Metheny - Passaggio Per Il Paradiso

To jest soundtrack. Tematy sa wlasciwie MONO. Dominuje jeden motyw przewodni, nie ma zroznicowania. Jak slucham tej plyty to wydaje mi sie ze wciaz gra ta sama muzyka.

Metallica - St Anger

eee, to nie miejsce na opis wartosci tej plyty

Mike Oldfield - Tubular Bells II

Album ten stanowi twórcze rozwinięcie znakomitego "Tubular Bells" i czerpie z niego sporo pomysłów. Rozmach jest jednak nieporównywalnie większy, jest to płyta, która po prostu atakuje słuchacza. Znajduje się tu więcej wątków niż w przypadku pierwowzoru i trzeba przyznać, że posklejane są po mistrzowsku.

Patricia Barber - Modern cool

Plyte ta kupiłem kompletnie w ciemno, mając juz "Cafe Blue" i "Companion". I muszę przyznac, ze w odróznieniu do tych pozycji - pierwszy odsluch "Modern Cool" przyniosl mi duze rozczarowanie. Pierwsze wrażenie - przekombinowane, udziwnione, nawiedzone.... porazka. Dałem sobie spokój i spróbowałem ponownie po 2 dniach. Trochę lepiej, chociaż częśc utworów nadal ciężko strawna. O dziwo, te same kompozycje na "Companion" odebrałem dużo lepiej. Po 4 przesłuchaniach moja końcowa opinia - płyta bardzo nierówna. Nawet niepowtarzalny wokal patrici i nastroj plyty oraz wzorowa praca muzykow nie są w stanie zmienic mojej oceny. A ta jest - zaleznie od utworu - od 1 do 4. Czyli srednio tyle, ile pokazują gwiazdki. Jeśli ktos nie zna twórczości Patrici Barber - ja proponuje rozpocząc przygodę z jej muzyka od "Cafe Blue" i "Companion"

Dead Can Dance - Into the labirynth

Moja przygoda z Dead Can Dance zaczęła się od tej właśnie płyty. Wcześniej słyszałem fragmenty innych płyt ale wydawały mi się za ciężkie. Do czasu aż posłuchałem tej. Uważam, że jeśli ktoś nie zna zespołu to jest to najlepsza płyta na początek. W odróżnieniu od innych, bardziej „wymagających” nagrań jest znacznie przystępniejsza, bardziej muzykalna. Into the Labyrinth to przede wszystkim fantastyczny klimat. Przeplatają się tu brzmienia muzyki dalekiego wschodu/arabskiej. Niezwykle sugestywna. Tego nie można puścić w tle i np.: czytać książkę. Wymaga skupienia całej uwagi, w zamian porywając w odległą podróż, w czasie i przestrzeni. Muzyka jest bardzo zróżnicowana co czyni ją ciekawszą, nie jest to podróż monotonna. Bywa nostalgiczna, rozmarzona, magiczna, potężna, zawsze przepełniona ładunkiem emocjonalnym. Gorąco polecam.

Pink Floyd - A Saucerful of Secrets

Jakoś nigdy nie mogłem się przekonać do tego albumu - może dlatego, że panuje na nim dość przygnębiająca atmosfera takiej sobie psychodelii. Jest to jedna z tych płyt, które mogą sobie cicho grać i ma się wówczas wrażenie, że cały czas leci to samo. Do rzeczy. Na płytę składa się siedem utworów, z których tylko jeden skomponował odchodzący (a właściwie wykopywany) wówczas z zespołu Syd Barrett. Całość zdominowana jest przez psychodeliczne wariacje muzyczne bez większego pomysłu. Taki poukładany i przyczesany bałagan. Idąc jednak szlakiem poszukiwań, Floydzi dobajerzyli materiał dość interesującymi efektami, głównie instrumentalnymi, ale także odgłosami przyrody, co jak na rok wydania płyty (1968) jest godne odnotowania. Bardzo sympatyczny jest utworek zamieszczony w samym środku - "Corporal Clegg", krótka opowieść o kapralu z drewnianą nogą - mógłby on przyozdobić wcześniejszy album Pink Floyd. Jednak ocena całokształtu, nawet pomimo genialnie dowcipnego utworu "Corporal Clegg", to co najwyżej trója. Materiał z tego albumu jest chyba lubiany przez miłośników Pink Floyd, bowiem sporo lewych wydawnictw (szczególnie koncertowych) zawiera niemal zawsze coś z niego. A skoro tak, to ocena o jeden w górę.

Queens of the Stone Age - Songs For The Deaf

Członkowie QOTSA grali kiedyś w zespole KYUSS. Niniejsza, trzecia już płyta ich nowej grupy brzmi, jakby Kyussa ożenić z Ramones. I moim zdaniem jest to małżeństwo idealne. Dodanie punkowego pazura do ogranych do bólu hard-rockowych patentów powoduje, ze zespół grający tego typu muzykę nie wypada obciachowo w XXI wieku. Gitarowe riffy są świetne, bas wali po trzewiach, w niektórych utworach mamy jazdę na dwie perkusje. Momentami jest naprawdę porywająco. Nie przeszkadza mi nawet, ze niektore utwory brzmią niemal jak plagiat (gdybym nie wiedział czego słucham pomyślałbym, że to jakaś nowa płyta Butthole Surferfs, a to za sprawą riffu w pierwszym utworze). Nawiązania do twórczości słynnych "braci" spod znaku "one two three four" są też ewidentne i to nie przypadek - na okładce znajdziemy notkę "RIP to Joey and Dee Dee Ramone". Mamy więc raczej do czynienia z hołdem dla punkowych weteranów, będących już niestety na wymarciu. W sumie zespół ten nie jest specjalnie oryginalny, z czego nie można robic zarzutu, bo grając obecnie taką muzykę trudno czymś błysnąć. Jednak na tle wszelkiej maści Limp Bizkitów, Kornów, Linkin Parków i innych nu-metalowych boys-bandów, którymi podnieca się młodzież wpatrzona w Vive i MTV, QOTSA zdecydowanie się wyróżnia. A "Songs For The Deaf" to chyba najlepsza mainstreamowa płyta z ciężkim rockiem, jaka ukazała się w 2002 roku. Jest to zarazem moja ulubiona płyta Księżniczek, choć nie twierdzę, że dwie poprzednie były gorsze, po prostu mniej mi się spodobały.

  • faq


×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.