O muzyce:
Przyznam szczerze, że to mój pierwszy kontakt z muzyką Roscoe Mitchella, legendarnego chicagowskiego saksofonisty, jednego z filarów i twórców AACM.
Wydana w 1999 roku płyta "Nine To Get Ready" (co ciekawe dla ECM)
to zapewne pozycja wyjątkowa w dyskografii tego artysty, gdyż jak sam twierdzi jest ona spełnieniem jego odwiecznego marzenia, aby zebrać dużą grupę improwizujących muzyków i stworzyć dzieło o niemal orkiestrowym rozmachu.
Roscoe Mitchell and The Note Factory to dziewięcioosobowa formacja
(tym samym wyjaśnia się znaczenie tytułu) muzyków, którzy podobnie
jak mistrz sroce spod ogona nie wyskoczyli ;-)
Mamy tu podwójną sekcję:
William Parker i Jaribu Shahid - kontrabasy
Tani Tabbal i Gerald Cleaver - perkusje
Matthew Shipp i Craig Taborn - fortepiany
a do tego Hugh Ragin - trąbka i George Lewis - puzon
+ oczywiście Mitchell - saksofony (sopran, alt i tenor), flet oraz wokal w ostatnim utworze.
A muzyka? Świetna! Od razu bez bicia wyjawię, że może jeszcze nie "dorosłem" do niej pod względem wiedzy muzykologicznej i nie potrafię rozebrać tego co się tu dzieje na "czynniki pierwsze", ale prawdę mówiąc mam to gdzieś. Nie potrzebny mi jak na razie do szczęścia intelektualny odbiór i "rozbiór" muzyki, słucha się sercem (sorry, że uderzam w patetyczne tony ;-)
Płyta niniejsza bardzo mi się podoba, po prostu niesamowicie do mnie trafia - może takiej muzyki od zawsze szukałem i wreszcie znalazłem?
Choć fakt, że to nie była może miłość od pierwszego posłuchania.
I jestem pewien (a może na razie tylko intuicyjnie, podskórnie czuję ;-) że to jest naprawdę wartościowa muzyka.
"Nine To Get Ready" to album niesłychanie różnorodny stylistycznie.
Rozpoczyna go porażający głębokim liryzmem, klimatyczny utwór "Leola", a kończy dynamiczny, niemalże rockowy "Big Red Peaches". W pozostałych ośmiu pomiedzy nimi też dużo się dzieje. Część kompozycji bliższa jest raczej XX-wiecznej muzyce poważnej niż jazzowi. Ten ostatni również się pojawia, w końcu jakby chcieć wrzucić ten album do jakiejś szufladki, to na pewno do tej z napisem "jazz". Znalazło się tu sporo miejsca dla swobodnej wypowiedzi poszczególnych solistów (szczególnie w dość hałaśliwym "Hop Hip Bir Rip" czy świetnym "Bessie Harris"). Genialny jest też utwór będący hołdem dla Lestera Bowiego, wyraźnie nawiązujący do charakterystycznej stylistyki tego trębacza. To zarazem najbardziej tradycyjnie jazzowy i najłatwiej przyswajalny moment tego albumu. Ale czy ja wiem? Płyta generalnie nie jest zbyt trudna w odbiorze. Wystarczy chwila skupienia (nie zaszkodzi też w miarę przyzwoity sprzęt, ale o tym niżej ;-) Nie ma tu akademickiej, "wysilonej" awangardowości, za to mnóstwo momentów po prostu pięknych. I mimo dużego rozrzutu stylistycznego, o którym wcześniej wspominałem, nie można tej płycie zarzucić, że jest niespójna. Paradoks? Może po prostu talent kompozytorski.
"Nine To Get Ready" to dla mnie niemal godzinna podróż przez niesamowite dźwiękowe pejzaże, fantastyczne współbrzmienia akustycznych instrumentów, które raz to skłaniają do zadumy i wyciszenia (BTW - sporo jest na tej płycie "grania"ciszą) a za chwilę powodują spiętrzenia mocnych wrażeń godne najlepszych thrillerów.
To jedna z płyt, które wywarły na mnie największe wrażenie. I na pewno zachęciła do zgłębiania tradycji tego typu grania.
Polecam, choć oczywiście nie jest to muzyka dla wszystkich.
O dźwięku:
F A N T A S T Y C Z N Y !
Jedna z najlepiej nagranych płyt, jakie dane mi było słyszeć.
I chyba pod tym względem nr 1 wśród CD z ECM jakie posiadam.
Wystarczająca rekomendacja, czyż nie? (choć po prawdzie to mam tych eceemów zaledwie kilka ;-)
PS. Sorry, że tyle tu jak i wyżej tych "naj-"
Ale wobec takich płyt jestem bezradny - egzaltuję się jak nastolatek ;-)