Od pewnego czasu zastanawiam się nad uproszczeniem swego zestawu stereo. Posiadam dość rozbudowany (hmm, jak dla mnie) system: tor cyfrowy z transportem płyt CD, zewnętrznym przetwornikiem i oddzielnym zasilaczem liniowym oraz tor analogowy, z preampem korekcyjnym z wydzieloną sekcją zasilania. Z brzmienia jestem zadowolony i z wielką przyjemnością słucham muzyki z budowanego przez lata zestawu, niekiedy jednak nachodzą mnie myśli, aby wszystko to… uprościć i zredukować do jednego małego, zgrabnego pudełeczka. Dzisiaj, w dobie miniaturyzacji i zasilaczy impulsowych, teoretycznie taki pomysł ma szanse realizacji. Bez pośpiechu więc, dzięki otwartej polityce dystrybucyjnej firmy RAFKO oraz dzięki uprzejmości sklepu RMS, przez tydzień sprawdzałem w swym zestawie możliwości kolejnego wzmacniacza „z przystawkami”. Tym razem wybór padł na Musical Fidelity M5si.
BUDOWA: M5si to wzmacniacz zintegrowany, z wbudowanym wewnętrznym przetwornikiem cyfrowo-analogowym, oraz z wbudowanym przedwzmacniaczem korekcyjnym. Dysponuje pokaźną mocą, bowiem wg danych producenta przy obciążeniu 8 Ohm oddaje słuszne 150 W na kanał. W praktyce pozwoliło to doskonale zapanować nad moimi głośnikami, z którymi już niejeden „papierowy mocarz” miał niespodziewane trudności. Tym razem żadnych niespodzianek nie było. Wzmacniacz zbudowany jest z aluminiowych płyt kilkumilimetrowej grubości, ładnie podfrezowanych na froncie. Wierzchnia płyta posiada dwa otwory wentylacyjne osłonięte siatką, przy czym tylko jeden otwór faktycznie spełnia swe zadanie – przez siatkę widać przyzwoity radiator. Drugi otwór dodany jest tylko dla symetrii, zatem jeśli ktoś szuka śladów dual-mono, musi wysupłać więcej grosza na wyższy model M6si. W centrum płyty czołowej znajduje się duże, aluminiowe pokrętło siły wzmocnienia sygnału, po bokach zaś maleńkie aluminiowe guziczki do zmiany aktywnego wejścia, przycisk stand-by oraz czujnik podczerwieni. Wzmacniacz nie posiada stałego wyłącznika sieciowego, nie grzeje się jednak prawie wcale w trybie czuwania; również podczas normalnej pracy jest zaledwie lekko ciepły z prawej strony – zatem płytkie zewnętrzne radiatory na obu bokach obudowy pełnią funkcję wyłącznie estetyczną. Nóżki w liczbie czterech sztuk również nie wydają się służyć niczemu innemu, jak pewnym postawieniu sprzętu na półce – i dobrze, bowiem sprzęt ma zwartą i kompaktową bryłę, jednak swoje waży (producent podaje blisko 15 kg, nie sprawdzałem, jednak aż tyle to raczej nie jest). Jakość wykonania jest bardzo dobra, wszystkie płyty obudowy są dokładnie spasowane, brak pola do krytyki w tej cenie. Niestety, tak dobrze nie jest już z tylnej strony M5 si. Miałem dość duże problemy z podłączeniem swoich przewodów głośnikowych zakończonych widłami: co prawda, terminale są izolowane i pozwalają na mocne dokręcenie wideł, jednak znajdują się blisko siebie i tak niefortunnie są ustawione, że przewody (Tellurium Q Silver) naprężały się przy podłączaniu i zasłaniały gniazdo portu USB. Gniazdo to pozwala wejść sygnałem cyfrowym do przetwornika c/a i jest typu „B”, co oznacza, że podłączyć do niego mogłem jedynie komputer – wielka szkoda, jako że z mojego transportu płyt optycznych (Cyrus CD-t), nie mogłem skorzystać bez dodatkowego przetwornika… Zatem wbudowanego we wzmacniacz przetwornika nie było mi dane porządnie przetestować. Nie mogłem też sprawdzić wbudowanego stopnia korekcyjnego do wkładek gramofonowych: wejście posiada czułość 3 mV co oznacza, że skorzystać z niego mogą tylko posiadacze wkładek MM. Ja akurat takowej nie mam, w czasie testów zmuszony byłem zatem używać swego domowego preampu NUDAmini. Pod względem funkcjonalnym zatem ten wzmacniacz absolutnie nie jest w moim typie, i to nawet pomimo świetnego brzmienia (o czym dalej). Dla mnie więc nie byłoby to żadne uproszczenie zestawu – wielka szkoda… Jeśli do powyższej marnej użyteczności dodać naprawdę wyjątkowej brzydoty pilot zdalnego sterowania, z trzydziestoma dziewięcioma przyciskami (naprawdę, policzyłem!), wśród których – uwaga, uwaga, to już jest zdumiewające – brak przycisku włącz/wyłącz (?!), sami rozumiecie, że dobre wrażenie, które do tej pory nam towarzyszyło, rozwiewa się jak poranna mgła… Doprawdy, przy sprzęcie za blisko 10000 zł taki sterownik to po prostu wstyd. Ach, i jeszcze dość istotna informacja: podczas pracy wzmacniacza, z załączonymi wejściami, słychać dość uciążliwe buczenie w głośnikach (sprzęt zarówno zimny, jak i po solidnej rozgrzewce). Niektórzy mówią, że nie przeszkadza to podczas słuchania muzyki (czyżby? jeśli słuchamy np. wersji 33 wariacji na temat walca Diabellego L. v. Beethovena w cichym i skupionym wykonaniu Jeana-Claude’a Henriot, to buczenie jest doprawdy irytujące), wada ta nie wystawia jednak najlepszej laurki firmie Musical Fidelity… toż moja lampowa integra z 50-letnimi lampami Brimara potrafi być cichsza! Nie chcę pastwić się dalej nad tymi potknięciami, być może była to tylko przypadłość tego mojego egzemplarza (jak zgaduję, sprzęt dyżurny do testów, bowiem data produkcji to 2015 r.)? Tak samo jak trzaski potencjometru siły głosu, gdy chciałem ustawić go kręcąc ręką… No dobrze, przejdźmy do odsłuchów, bo zaprawdę, brzmienie potrafi wynagrodzić wszystkie te słabości.
KONFIGURACJA: wzmacniacz grał w miejsce lampowca Jolida 502BRC, ze źródłem cyfrowym w postaci napędu płyt optycznych Cyrus CD-t i przetwornika c/a Arcam rDAC z zasilaczem liniowym ULPS od Tomanka (zmuszony byłem go użyć: jak pisałem, M5si nie posiada wejścia cyfrowego typu coax lub optycznego). Korzystałem też z laptopa z oprogramowaniem Foobar 2000 ze sterownikami ASIO, pliki 24-bit flac i wav przez wejście USB. Dużo słuchałem również z toru analogowego – gramofon Ad Fontes z wkładką MCHO Denon DL-110 i przedwzmacniacz korekcyjny NUDAmini. Przewody cyfrowe to WireWorld, przewody sygnałowe RCA to DIY Duelund DCA16GA i Van den Hul The River 3T, przewody zasilające to DIY Yarbo SP-8000PW (wzmacniacz), Zu Audio, ISOL-8 i Enerr (transport CD, PSU do przetwornika c/a i phono-stage). Listwa zasilająca wrocławskiej manufaktury PJ Audio, wykonanie indywidualne. Wzmacniacz napędzał zestawy głośnikowe Zu Audio Omen Mk. II rev. B, przewody głośnikowe Tellurium Q Silver. Cały sprzęt stał na stoliku Rogoz ze stalowymi nogami dociążonymi piaskiem, pod gramofonem i pod kolumnami dodatkowe kilkuwarstwowe platformy antywibracyjne (płyty granitowe / HDF / sklejka brzozowa / przekładki gumowe).
BRZMIENIE: troszkę ponarzekałem na wady budowy i funkcjonalność M5si, lecz uwierzcie mi, ta krytyka bynajmniej nie sprawiła mi satysfakcji… Albowiem brzmienie tego wzmacniacza wynagradza większość tych bolączek i jest naprawdę dobre! Zacznijmy więc od tego, że amp nie miał najmniejszych problemów z wysterowaniem moich głośników: kontrola nad 10” membranami na sztywnym płóciennym zawieszeniu, bez zwrotnicy i w zamkniętej obudowie była całkowita i zupełnie swobodna. Dźwięki z łatwością odrywały się od przetworników, wypełniając cały pokój rozwibrowanym i mocnym głosem. Efekt „znikania” kolumn głośnikowych był wspaniały, przy czym drobne smaczki i cały muzyczny plankton typu fleciki piccolo w 6 Symfonii Beethovena czy pojedynczy trójkąt w ogromie orkiestry w symfonii „Fantastycznej” H. Berlioza – był doskonale słyszalny. Bardzo lubię taki dźwięk, i jeśli miałbym wskazać jakąś cechę przewodnią tego sprzętu, byłaby to właśnie ponadprzeciętna rozdzielczość i selektywność. Pamiętam dawne wzmacniacze MF z serii „A”, które grały ciepło, miśkowato, grubo i powoooli… tutaj nic z tego nie pozostało, w moim systemie dźwięk był idealnie neutralny i przejrzysty, dokładnie ustawiony pod względem barwy na ZERO. Żadnego ocieplenia i spowolnienia, zaś dynamika w skali mikro i makro była piękna: utwór „The Mule” Deep Purple z płyty koncertowej „Made in Japan” to doskonałe, ponad 5-minutowe trzepanie membran głośników… lecz tylko pod warunkiem, że mamy porządne wzmocnienie. Z M5si żadnych problemów nie stwierdziłem. Kontrola basu była wzorowa, zejścia niskie i mocne, na samym dole zaś zero poluzowania czy miękkości – super! Jeżeli miałbym cokolwiek zarzucić temu zakresowi, to być może minimalne zawahanie przy starcie dźwięku, faza ataku nie była tak natychmiastowa i swobodna, jak z mojej Jolidy. Lecz naprawdę, to drobny niuans, i muszę potwierdzić, że moc 150W moim zdaniem, jest tutaj realna i dostępna bez żadnych „ale”. Z drugiej strony pasma przenoszenia, czyli tony wysokie, także jest lepiej niż przeciętnie: dzięki świetnej przejrzystości i neutralności brzmienia, słuchanie perkusjonaliów, dzwoneczków, krótkich piszczałek organowych – to sama przyjemność. Przy tym nie ma wątpliwości, które instrumenty są metalowe, które zaś drewniane: trąbka to trąbka, i potrafi niekiedy zaświdrować w uszach. Metalowe struny gitar z łatwością odróżnimy od nylonowych, podobnie jak to, czy gitarzysta używa kostki, czy gra „fuzzem”. Dużą frajdę sprawia słuchanie, jak kalafonia na smykach klei się do strun skrzypków, lub idealnie rozdzielenie ataku drewnianej pałki w metalowy talerz perkusji i dalsze – oddzielne! – śledzenie wybrzmienia pałki i wybrzmienia talerzy, aż do ostatniego drucika. Nawet w starszych realizacjach z płyt LP można bawić się i cieszyć słuchając dwóch opowieści pianistów – lewa i prawa to dwie równorzędne historie, opowiedziane autonomicznie, bowiem nie zachodzą na siebie i nie skracają wzajemnie wybrzmień. Mógłbym dłużej jeszcze się rozpływać, ogólnie dość powiedzieć, iż dźwięk wychodzący z M5si jest krystalicznie czysty, rześki i swobodny, absolutnie nie ma w nim śladu zmulenia czy przygaszenia dynamiki. Zatem wzmacniacz idealny i brać go w ciemno? No cóż, nic nie napisałem o głównej, dla mnie najważniejszej sprawie: środek pasma akustycznego, ludzkie głosy i większość instrumentów. Otóż, w mojej ocenie, „średnica” nie jest już tak dobra, jak skraje pasma, i prezentuje raczej dość przeciętny dla wzmacniaczy tranzystorowych poziom. A więc, jest zwyczajnie lekka i rzadka, dość sucha i koścista… Owszem, muzyki hardrockowej, grunge, punka, słucha się – dzięki wielkiej dynamice i doskonałej przejrzystości – bardzo fajnie, lecz kiedy wchodzą gitary elektryczne, zwyczajnie nie mają tej ciężkości i „mięsa”, które chyba wszyscy znamy z koncertów na żywo! Strzały w werbel lub stopę perkusji są bardzo przyjemne, ale już walnięcia w bęben wielki są szczuplejsze i lżejsze niż te, które mam w pamięci. Wokalistyka, choć doskonale słyszalna pod względem artykulacji (ach, te mlaśnięcia, pyknięcia wargami, wszystko słychać jak na tacy!), nie oddaje jednak całej tej barwy i gęstości, które słyszałem niedawno w Hajnówce na festiwalu muzyki cerkiewnej. No niestety, chyba cudów nie ma i pewne braki brzmieniowe muszą wystąpić – inaczej po co ktoś kupowałby jeszcze wyższe modele wzmacniaczy od Musicala? Aby nie było niedomówień: moja domowa Jolida 502BRC to też nie jest żadne cudo i jestem świadomy jej ułomności. W kilku aspektach (mikrodynamika, najwyższe składowe tonów wysokich, rozdzielczość) M5si jest bezdyskusyjnie lepszy. Jednakże, abstrahując od jego mizernej – jak dla mnie – funkcjonalności i fatalnej brzydoty sterownika RC, pod względem barwy, gęstości, soczystości brzmienia, pod względem przyjemności słuchania w długich sesjach, pod względem wreszcie muzykalności (tak! Wiem, że trudno tę „muzykalność” zdefiniować, ale dla mnie to po prostu ciekawość i czekanie na to, co będzie dalej w utworze, nie zaś skakanie po ścieżkach i mieszanie w płytotece!) – moja lampowa integra ze średniej półki jest tutaj nie do pobicia. Możecie mi nie wierzyć, lecz po kilku dniach intensywniejszego słuchania, i po zaliczeniu chyba wszystkich moich „testowych” kawałków pomyślałem, iż ten wzmacniacz odkrył przede mną już wszystkie swoje zalety i nic ciekawszego na nim nie usłyszę. Stwierdziwszy ten fakt, poczułem… ulgę. Tak, a to dlatego, że po pierwszym zauroczeniu tym niewątpliwie dobrym i imponującym dźwiękiem, kolejne godziny słuchania przynosiły już tylko znużenie i poczucie, nie wiem, obowiązku sprawdzenia wszystkiego ze wszystkim. Bez przyjemności i relaksu, które przecież powinny być najważniejsze w tym naszym hobby! I aby nie było, że to moje fanaberie, gnuśność czy poczucie inszej wyższości… to samo bowiem stwierdziła moja złotoucha Małżonka, która dzielnie towarzyszyła mi w końcówce odsłuchów. Ona także odetchnęła z ulgą, kiedy puściłem Sławka Jaskułke z mojej Jolidy.
PODSUMOWANIE: Tak więc wracam do swego sprawdzonego zestawu i nie kombinuję już. Przynajmniej na razie. Mam dość sprawdzania „zawartości cukru w cukrze” i szukania dziury w całym. Także pomysł z miniaturyzacją systemu i zamknięcia wszystkiego w jednej skrzynce – idzie w odstawkę. Musical Fidelity M5si to jest bardzo fajny wzmacniacz, dynamiczny, neutralny, szybki i przejrzysty. Lecz nie dla mnie, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę jego znikomą kompatybilność i funkcjonalność z moim zestawem. A dla kogo zatem? Myślę, że posiadacze trudniejszych do wysterowania głośników, lub nieco powolnych i grubo brzmiących źródeł – byliby ukontentowani. Jeżeli zaś szukamy – tak jak ja, posiadacz raczej neutralnego i przejrzystego zestawu – wzmacniacza ciekawego, barwnego, soczystego, no to chyba nie tędy droga…
Dziękuję raz jeszcze za możliwość spokojnego przetestowania wzmacniacza w domu. Cała logistyka i obsługa sklepu RMS – doskonała, świetny kontakt i brak presji czasowej, brawo! Zainteresowanych zapraszam do dyskusji, gdyby ktoś miał ochotę, chętnie dokładniej postaram się uzasadnić moją opinię.