Po otrzymaniu standardowego newsa o kolejnym modelu słuchawek pochodzącym od „czołowego producenta sprzętu dla graczy” nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek wyrób zupełnie mi nieznanej marki SteelSeries trafią do mnie na testy. Powód był dość prozaiczny – za grami komputerowymi nigdy nie przepadałem, więc i akcesoria im dedykowane leżały daleko poza kręgiem mojego zainteresowania. W związku z powyższym, po zweryfikowaniu treści informacji pod kątem zgodności z tematyką naszego forum „pchnąłem” go dalej do publikacji. Traf jednak chciał, że po ok. miesiącu zgłosił się do mnie polski dystrybutor z pytaniem, czy przypadkiem nie bylibyśmy chętni rzucić uchem na ich ofertę. Prawdę powiedziawszy widok podświetlanych nauszników z wysuwanymi mikrofonami lekko mnie zmroził, jednak całe szczęście biorąc pod uwagę profil audiostereo.pl zaoferowane zostały nam z pozoru „cywilne” słuchawki dokanałowe Flux In-ear Pro. Swoje trzy grosze dorzuciła też pogoda serwując temperatury, przy których założenie zwykłych, na, bądź wokółusznych słuchawek po prostu na kilometr zalatywało masochizmem. Tym oto sposobem zaprojektowane w Danii i jak to zwykle bywa wykonane w Chinach słuchawki idealne zarówno na rower, jak i wypady w bardziej zurbanizowane okolice.
Wyposażone w płaski, posiadający wymienne końcówki przewód Fluxy wydają się zadziwiająco lekkie i niepozorne gabarytowo na tle pozostałych wyrobów duńskiego producenta. Nie zapomniano również o takim drobiazgu jak mikrofon, zlokalizowany na lewym przewodzie, dzięki któremu można prowadzić rozmowy nie tylko podczas aktywności fizycznej, ale np. grania. Co istotne, jakość dźwięku jaką oferował była w pełni satysfakcjonująca nawet w hałaśliwym, miejskim otoczeniu. W opakowaniu, oprócz kilku zestawów gąbek umożliwiających dopasowanie słuchawek do własnych uszu znajdują się ażurowe prowadnice zapewniające większą stabilność „pchełek” np. podczas biegania, choć prawdę powiedziawszy podczas kilkutygodniowego użytkowania nie spotkałem się z sytuacją, w której nawet niezbyt mocno wetknięte w uszy wymagały dodatkowej stabilizacji. Jak widać na załączonym przykładzie jednak producent woli dmuchać na zimne i zapobiegać spadkowi ergonomii swoich wyrobów. Dodatkowo Fluxy zostały tak wyprofilowane, że bez problemu dawały się nosić z kablami zarówno swobodnie zwisającymi, jak i zawijanymi za uszami. Na pochwałę zasługuje również zamykane na suwak usztywniane etui, które chroni słuchawki bez porównania lepiej niż popularne, miękkie woreczki załączane z reguły przez konkurencję.
Pomimo wrodzonej, czy tez nabytej nieufności do „zaudiofilizowanych” urządzeń pochodzących od wytwórców wszelakiej maści tzw. akcesoriów gamingowych postanowiłem podejść do Fluxów bez uprzedzeń i potraktować je jak każde inne słuchawki. Skoro sam producent nie próbuje wmówić mi w swoich materiałach promocyjnych, że nabywając właśnie „TE” słuchawki staję się posiadaczem czegoś wykonanego zgodnie z kosmicznymi technologiami i niemalże sięgam brzmieniowej stratosfery to i sam takowych oczekiwań mieć nie powinienem.
Po niemalże tygodniowej rozgrzewce bezpośredniość i namacalność dźwięku, jak na tak niepozorne „pchełki” potrafiła mnie zaskoczyć. O ile na wielkiej symfonice (Georges Bizet „Carmen” \ Herbert von Karajan), było co prawda słychać uproszczenie dalszych planów, to na mniej finezyjnym repertuarze serwowanym przez Jasona Newsteda ( „Heavy Metal Music”), czy szarpidrutów z Megadeth („Super Collider”) nie było mowy o romantycznym zawoalowaniu i wysublimowanej artykulacji. Dźwięki były szorstkie jak gruboziarnisty papier ścierny a bas bezlitośnie punktował nie tyle trzewia, co uszy słuchacza. A co najważniejsze w tym thrashowo – metalowym jazgocie udało się konstruktorom uniknąć jakże irytujących i odbierających całą przyjemność odsłuchu napastliwość sybilantów i „cykanie” perkusyjnych blach. Może i było to odstępstwo od bezwzględnej neutralności, ale akurat na takie oszustwa przymykam oczy, gdyż jedynie dzięki nim po kilkudziesięciominutowych mękach zafundowanych własnemu narządowi słuchu nie chodziłem otumaniony jak po zbyt głośnym koncercie. Pozostając jeszcze przez chwilę przy muzycznych szorstkościach muszę pochwalić duńskie słuchawki za umiejętne oddanie faktury ludzkiego głosu. Biorąc na tapetę Erica Burdona („'Til Your River Runs Dry”), Toma Waitsa (“Bad As Me”) i Bonnie Raitt (“Slipstream”) mogłem z radością obcować z trzema stanami zaawansowania charakterystycznej chrypki, bez obaw, że coś zostanie zbytnio wygładzone i pominięte podczas reprodukcji.
Przestrzeń zaznaczona była poprawnie i na tyle sugestywnie, że nie musiałem zbytnio się wysilać, by prawidłowo umiejscowić na niezbyt szerokiej scenie poszczególne źródła pozorne. Przesiadka na materiał nagrany z przeznaczeniem na słuchawki, czyli np. druga płyta z albumu „Metallic Spheres” The Orb zdecydowanie zwiększyła ilość wirtualnego powietrza otaczającego słuchacza a przy okazji pozwalała spędzić dłuższą chwilę w mocno odrealnionej muzycznej rzeczywistości.
Wracając jednak do konwencjonalnych nagrań nie odmówiłem sobie przyjemności sięgnięcia po niezwykle nastrojowe albumy formacji Steve Kuhn Trio jak „Pavane For A Dead Princess” i „Baubles, Bangles And Beads”, na których fortepian pomimo zauważalnego pomniejszenia swoich gabarytów całe szczęście pozostał instrumentem prowadzącym a perkusja i kontrabas stały delikatnie z tyłu. Szarpnięcia strun nie były tak natychmiastowe i oczywiste, jak z wielodrożnych konstrukcji armaturowych, lecz biorąc pod uwagę różnice w cenie między Fluxami a np. UM-3X RC trudno mieć do nich pretensję. Z drugiej strony subiektywne wrażenia dotyczące szerokorozumianej dynamiki i rytmiczności stawiały Steelseries oczko wyżej od np. również dousznych słuchawek Musical Fidelity EB-50, którymi miałem okazję „poznać” w tym samym czasie, co obiektem niniejszego testu.
Na materiale typowo rozrywkowo-tanecznym w postaci albumów „Shock Value” Timbaland i soundtracku z filmu „Step Up” bas nie wykazywał zbytniej tendencji do dominacji nad reszta pasma, co wypada uznać za niewątpliwą zaletę, dzięki której nawet sięgając po „mainstream” nie trzeba w popłochu szukać equalizera w celu poszukiwania jako – takiej równowagi tonalnej.
Słuchawki Steelseries Flux In-ear Pro to, biorąc pod uwagę ich gamingowe pochodzenie, zaskakująco dojrzale i liniowo grające maluchy, które niezbyt intensywnie drenując konto potrafią dostarczyć wielu iście audiofilskich doznań. Są też niezbitym dowodem na to, że producenci nie do końca kojarzeni z komponentami Hi-Fi coraz śmielej zapuszczają się z pozoru obce im terytoria oferując nader ciekawe rozwiązania a tym samym zwiększając konkurencję. Oby tak dalej!
Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski
Dystrybucja: Polski przedstawiciel SteelSeries
Cena: 536,52 zł
Dane techniczne:
Słuchawki
- Pasmo przenoszenia: 15 – 22000 Hz
- Impedancja: 26 Ohm
- Skuteczność: 105dB @ 1 Khz
- Długość przewodu: 1.2 m
- Złącze PC: 2 x 3.5 mm jack
- Końcówka do urządzeń mobilnych: 1 x 3.5 mm jack
Mikrofon
- Pasmo przenoszenia: 100 – 10000 Hz
- Czułość: -38 dB
- Przetworniki typu balanced armature
- Dwukolorowy okrągły kabel połączony z płaskim gumowym przewodem
- Gumowa budowa z aluminiowym logo SteelSeries
- Mikrofon oraz przycisk kontroli rozmów i mediów umieszczone na przewodzie
- 3 czarne douszne wkładki w różnych rozmiarach (S, M, L)
- silikonowe wkładki douszne
- wysokiej jakości pianki douszne
- twarde etui
System wykorzystany w teście:
DAC/Wzmacniacz słuchawkowy: Graham Slee Bitzie
Odtwarzacz plików: laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center; Sony Ericsson Xperia Arc S z odtwarzaczem Meridian Media Player Revolute; iPod Touch; Fiio X3
Słuchawki: Brainwavz HM5; NuForce HP-800; Musical Fidelity EB-50