Wzmacniacz ten wylądował u mnie przez przypadek. No, może nie do końca, ale faktem jest, że widziałem go i słuchałem po raz pierwszy właśnie w swoim systemie. Nieco później miałem okazję porównać go z innymi wzmacniaczami w Studio Pro w Warszawie.
Pierwsze wrażenie po wyjęciu wzmacniacza z pudełka jest bardzo dobre. Powiedzieć, że klasa wykonania SV-233 nie budzi zastrzeżeń, to tak jak stwierdzić, że woda w Morskim Oku jest całkiem czysta. Z tego, co wiem, Vincent kosztuje teraz niecałe 5000 zł i w tej klasie cenowej jest jednym z najlepiej wykonanych wzmacniaczy. Całość obudowy została wykonana z aluminium, dodajmy: bardzo grubego. Górna pokrywa to nie taka sobie blaszka, ale płyta grubości ok. 2mm. Po bokach obudowy znajdują się ciekawie ukształtowane radiatory. Wzmacniacz nie grzeje się wprawdzie tak, jak końcówka mocy SA-102 Pliniusa, ale na pewno potrzebuje mieć trochę wolnego miejsca wokół siebie. Wygląd przedniej ścianki Vincenta budzi skojarzenia z integrą Marka Levinsona (jak narazie jest jedna, więc trudno się pomylić). Aluminiowy panel ma grubość 12mm. Znajdziemy na nim włącznik sieciowy (nie ma trybu stand-by, więc lepiej trzymać wzmacniacz pod prądem), przycisk wyciszenia oraz dwa pokrętła: głośności i wyboru źródła. Łącznie mamy do dyspozycji 6 wejść liniowych: jedno zbalansowane oraz pięć niezbalansowanych. Z tyłu znajduje się jeszcze dwubolcowe gniazdo sieciowe IEC i dwa komplety bardzo praktycznych gniazd głośnikowych. Sam korzystam z wtyków bananowych, ale i z widełkami nie powinno być żadnych problemów.
Na koniec dodam tylko, że moja ocena nie sprowadza się jedynie do mierzenia grubości poszczególnych części obudowy. Dla dobra sprawy mógłbym jeszcze napisać, że transformator troidalny ma 12cm średnicy i zajmuje rzecz jasna całą wysokość obudowy (również 12cm). Wzmacniacz waży dokładnie 17,6kg, ale nie w tym rzecz (to znaczy, nie tylko). Całość została bowiem złożona bardzo starannie. Nawet bliskie oględziny nie dały mi pretekstu do jakiejkolwiek krytyki chińskiego wzmacniacza. To zupełnie co innego, niż adidasy made in China. Jednym słowem (albo i trzema): bardzo porządny klocek.
Vincent potrzebuje rozgrzewki. To moja pierwsza pierwsza uwaga odnośnie brzmienia. Początkowo SV-233 grał sucho, beznamiętnie i zupełnie płasko. Średnica była nieznośnie szorstka, a skraje pasma chowały się daleko za nią. Wzmacniacz był jednak zupełnie nowy i postanowiłem jakoś przebrnąć przez te kilka godzin rozgrzewki. Opłacało się. Teraz Vincent gra już zupełnie inaczej. Może więc zacznę od początku:
Dynamika i moc Vincenta przyciągają uwagę natychmiast. Dźwięk jest niesłychanie energiczny i wciągający. Nie sposób nie skojarzyć tego zjawiska z wysoką mocą wyjściową (200W/8omów). Może nie jest to jeszcze wrażenie uczestnictwa w koncercie na żywo, jak w przypadku urządzeń hi-endowych, ale realizm prezentacji stoi na bardzo wysokim poziomie. Również dlatego, że SV-233 zbytnio nie ociepla dźwięku. Woli być po prostu obiektywny. Kiedy potraktujemy go źle nagranymi płytami, stanie sobie z boku i pokaże nam muzykę taką, jak została zarejestrowana. Płyty KoRna i Cocteau Twins (Treasure) wyłożyły się na nim od razu. To znaczy, ja nie mogłem tego zbyt długo słuchać. Natomiast z audiofilskich realizacji Vincent wyciąga wszystko, co najlepsze. Wracając z Warszawy kupiłem pierwszy album Loreeny McKennitt - "Elemental" i właśnie słucham go po raz trzeci. Przejrzystość, mikrodynamika, moc ukryta w drobnych impulsach, delikatne wibracje powietrza wędrujące wprost do serca (hi-endowym interkonektem haha:-) i czyste, pełne blasku wysokie tony. To jest to, co tygryski lubią najbardziej. Robimy głośniej? Jasne! No i jest głośniej. Wzmacniacz bez wysiłku osiąga poziomy głośności, przy których moje uszy błagają o litość. Nie mówiąc już o dobrych stosunkach z sąsiadami. Kiedy włączyłem najnowszy album Agnieszki Chylińskiej (Agnieszki?) na godzinie dwunastej nie byłem już w stanie stwierdzić, czy trzęsą się szyby, pianino, czy drzwi. Po prostu nie słyszałem. 200-W integra wycisnęła z podłogowych Avance'ów wszystko, co się dało. Membrany skakały jak szalone, flaga Metalliki powiewała, choć okna na wszelki wypadek pozamykałem, a mimo to w brzmieniu nie pojawił się bałagan. Dźwięk pozostał przejrzysty i naturalny. To, że po brzegi wypełnił niespełna 13-metrowy pokój nie było dla mnie zaskoczeniem. Ale już klasa z jaką to zrobił - jak najbardziej. Powietrze, separacja planów, swoboda w rozmieszczaniu poszczególnych instrumentów na scenie, aż nie wiem od czego zaczać. Jeszcze tylko Massive Attack i będę wiedział wszystko. Głęboki, sprężysty i dosyć dobrze kontrolowany bas stanowił fundament, na którym możnaby postawić Empire State Building. Nie jest to może wzorzec szybkości, ale naprawdę nie ma na co narzekać. Zresztą posłuchajcie sobie utworu "Angel" z płyty "Mezzanine". Fajnie? To teraz soundtrack z "Gladiatora". Mam Was!