Skocz do zawartości
IGNORED

Słuchawki - opinie


michelangelo

Rekomendowane odpowiedzi

Zakładam ten wątek niejako na prośbę użytkowników forum. Proponuję zamieszczać tutaj opinie i recenzje, a także linki do ciekawych omówień różnych modeli słuchawek. Dyskusja powinna być na temat - czyli o bohaterach rezenzji, towarzyszących źródłach, wzmacniaczach, kablach, swoich wrażeniach z odsłuchów i doboru sprzętu.

Próby obrócenia tego wątku w kulturalną chlewnię lub czata na temat innych użytkowników forum będą odpowiednio nagradzane.

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pierwszy wpis Piotra Ryki.

Bardzo proszę o podstawową przyzwoitość, na więcej nie mam czasu, liczę na pomoc.

 

Przegląd słuchawek wysokiego lotu

 

Wiele lat zżycia ze słuchawkowym światem, liczne odsłuchy i zakupy, życzliwa pomoc kolegów, ale także obojętność niektórych dystrybutorów - wszystko to składa się na treść i braki niniejszej relacji.

Będzie ona, mam nadzieję, z czasem uzupełniona, może już nawet niedługo, przynajmniej o słuchawki Ergo, których odsłuch mam obiecany, ale widoków na niektóre megagwiazdy słuchawkowego firmamentu, jak Stax Omega, Sony Qualia, czy AKG K-1000 są, prawdę mówiąc, żadne. Nie ma co jednak marudzić, zgromadziło się sporo wrażeń i porównawczego materiału, który pora przedstawić.

Rzecz podzielę na trzy części. Najpierw opiszę słuchawki, które miałem u siebie i których odsłuch w związku z tym był najrzetelniejszy. Będą to AKG K-701, Grado RS-1 oraz Sennheiser HD-600 i 650. Potem będzie o słuchawkach percypowanych jedynie na wspólnych odsłuchach - AKG K-501, Bayerdynamic DT-150, 880 i 990, Grado 325i oraz Sony MDR5000. Na koniec opiszę słuchawki udostępnione mi przez nieocenionego Graafa. Nie dlatego, że są gorsze, lecz dlatego, że są odmienne. Shure są douszne, a Fostexy mają studyjny rodowód.

Zatem do rzeczy. Opis w poszczególnych grupach ułożę według jakościowego przyrostu, czyli poczynając od najsłabszych podążę ku najlepszym.

Zaczynamy

 

 

AKG K-701

 

Ach, cóż to był za rwetes kilka miesięcy temu, kiedy się pojawiły. Słuchawkowi maniacy biegali jak oszalali z podniecenia, przeorywali Internet w poszukiwaniu jakiejkolwiek relacji i stali w długaśnych kolejkach po sklepach wysyłkowych, by wreszcie dosięgnąć nowego świętego Graala. A kiedy już go dopadali radosnemu mlaskaniu, cmokaniu z zachwytu i ogólnej euforii nie było końca. Konstruktor - firma AKG - też sobie nie żałował. Raklamował produkt jako przełomowy, nowatorski, wnoszący zupełnie nową jakość i ogólnie bezprecedensowy. Słowem, atmosfera była gęsta i nerwowa, jak chyba jeszcze nigdy w słuchawkowym światku. Mnie osobiście przekonał internauta Nick, który jest z zawodu muzykiem, a prywatnie zamożnym fanem słuchawkowego grania. Nick oświadczył ni mniej, ni więcej, tylko że słuchał wszystkich wybitnych słuchawek jakie tylko są i upatrzył sobie właśnie te. Taka rekomendacja wydawała się z możliwych najlepsza. Natchniony przez Nicka wrzuciłem temat na nasze Forum i w efekcie namówiłem kolegę Inżyniera na zakup. Inżynier był tak miły, że przysłał mi je wkrótce potem na odsłuch, za co raz jeszcze w tym miejscu serdecznie mu dziękuję.

Przyznam się, że nawet mi przez myśl nie przeszło, iż tego namawiania będę kiedyś żałował i że będzie mi z tego powodu głupio. Lecz cóż, świat myśli a rzeczywistość materialna nie do końca się pokrywają, co częstokroć skutkuje uczuciem zaskoczenia. I tegoż właśnie zaskoczenia doświadczyłem, gdy pierwszy raz rozmawiałem z Inżynierem przez telefon o jego nowym nabytku. Okazało się bowiem, że nie jest on wcale taki (nabytek, nie Inżynier) rewelacyjny. Przestrzeń - owszem - wspaniała, ale reszta już nie tak bardzo.

Kiedy zatem rzeczone AKG na koniec do mnie wreszcie dotarły z uczuciem niepokoju przymieszanego z nadzieją, że może jednak, wdziałem to osławione cudo na głowę.

Nim o tym, co usłyszałem, słów pierwej parę o ergonomii i jakości wykonania. Tu, na całe szczęście, nie ma się czego czepiać. Słuchawki są wygodne w stopniu wręcz rozkosznym i jedyne, co można im wytknąć, to spory ciężar. Uszy zostają objęte delikatnie i prawie bez uścisku, a dopasowanie do głowy, przynajmniej mojej, nie pozostawia nic do życzenia. Użyte materiały, w tym welur nauszników, wydają się bardzo porządne, a ogólna estetyka co najmniej zadawalająca. Jedynie biały kolor muszli przywodzi na myśl strój panny młodej, do którego bardzo by pasowały. Pięta achillesowa wielu słuchawek - przewód połączeniowy - wedle najnowszej mody jest doprowadzony do lewej muszli i dzięki temu mniej zawadza. Jest jednak dość cienki i na pewno można go zastąpić lepszym, co też znalazło odzwierciedlenie w internetowej ofercie kablarzy.

A teraz już o wrażeniach sonicznych.

AKG K-701 mają jedną cechę wybijającą się ponad inne: w pierwszej chwili wydają się bardzo dobre, by nie powiedzieć - zgoła znakomite, toteż z miejsca zostajemy do nich przekonani, choć niestety, tylko przelotnie. Bo tak - przestrzeń jest faktycznie rozległa; zwłaszcza pogłosy bardzo daleko się rozchodzą, a lekko przyciemniona tonacja to wrażenie przestrzenności jeszcze potęguje i wprowadza nastrój tajemniczości oraz plastyczności dźwiękowej. Do tego dochodzi atmosfera całościowego spokoju oraz poczucia wartości własnej, jaką te słuchawki usiłują nam o sobie wmówić. Wydaje się przeto, że pozostało nam jedynie zagłębić się w ich świat i odkrywać jego tajemnice. Zagłębiamy się wobec tego, zagłębiamy… I co? - I nic. Za sporej wielkości w łagodnych barwach utrzymaną fasadą niczego nie ma. Pustka. Czego doświadczyliśmy w pierwszych minutach słuchania, to jest już wszystkim, co słuchawki owe mają nam do zaoferowania. Ukryte prawdy, jeżeli nawet są, to okazują się raczej bolesne niźli rodzące fascynacje. Uświadamiamy sobie bowiem, że górna część pasma jest obcięta, a w każdym razie stłumiona w stopniu dalece irytującym, skutkiem czego instrumenty strunowe, dzwonki oraz trąbki wypadają mdło i nieprawdziwie. Jakąś rekompensatą mógłby być w tej dosyć ponurej sytuacji dół, który tak wielu słuchaczy bardzo sobie ceni. Nic jednak z tego. Jest go wprawdzie nieco więcej niż góry, ale o zachwytach nad jego klasą nie może być mowy. Okazuje się całkiem zwyczajny i bardziej przypomina dolny skraj średnicy niż rzeczywisty basowy fundament. Ma przy tym jaką taką rozdzielczość, ale do siły grzmotu i prawdziwego "panczu" jest mu daleko. Pozostaje zatem średnica i tu jest faktycznie najlepiej, nawet bardzo dobrze. Spokojna, z nieco wycofaną niemniej nader obszerną, a już zwłaszcza na boki, sceną, bardzo przy tym plastyczna i urokliwa. Całkowicie wyzbyta agresji, jakby melancholijna i z półuśmiechem. Słuchać można tak głośno jak tylko chcecie i żadna krzywda się waszym uszom nie stanie. Dźwięk jest gładki, kulturalny, nasycony barwą, lekko temperowany. Trochę jednak za wolny i cały wykonany wyłącznie z miękkich materiałów. Szczegóły wprawdzie istnieją, ale są wprasowane w tło dużo bardziej niż w jakichkolwiek innych drogich słuchawkach. Trzeba się dobrze napracować, by je połapać. W zamian obraz muzyczny jest bardziej jednorodny i całościowy. Szczególnie dobrze to się sprawdza w wielkiej symfonice. Wyjątkowo spokojny charakter brzmienia sprawia, że możemy dać potencjometrowi poszaleć, a niespotykana gdzie indziej wielkość sceny w połączeniu z niepowtarzalną aurą pogłosów, dobrze oddaną barwą i spójnością całego pasma, pozwala wędrować poprzez muzykę w poczuciu owładniającego nami piękna i audiofilskiej sytości. Jeżeli ktoś słucha takiej właśnie muzyki przede wszystkim, a wierne oddanie najwyższych rejestrów nie jest dla niego jednym z priorytetów, to te słuchawki ze wszech miar warte są rozważenia.

Gdybym miał odwołać się do porównań, rzekłbym, że brzmienie AKG K-701 ma charakter lampowy, lecz są to lampy z niestety zaledwie średnich pułapów lampowej magii. Czaru, lśnienia i fascynacji jest tu stanowczo zbyt mało. Potrzeba powstania modelu 801 a nawet 901 wydaje się oczywista. Może faktycznie powstaną? Oby.

Czy wobec tego ów urokliwy i mający swój styl, ale jednocześnie właśnie poprzez ten styl nieco powściągliwy, zogniskowany cały wokół średnicy i epatujący jedynie przestrzennością sposób prezentacji, jest dostateczną rekomendacją? Według mnie zależy to od temperamentu słuchającego, sprzętu towarzyszącego i przeznaczenia. Jeżeli ostrość i hiperrealizm was męczą albo w słuchawkowym systemie macie ich w nadmiarze, to AKG mogą się okazać znakomitym nabytkiem. Także ci, którzy słuchają muzyki głównie jako tła, albo komputerowi gracze powinni znaleźć w tych nausznikach wiernego druha. O miłośnikach wielkich składów orkiestrowych już mówiłem. Natomiast ci, którzy poszukują brzmień możliwie realnych, dosadnych, obficie faszerowanych szczegółami, bez nawet kroku w tył i jakiegokolwiek złagodzenia, powinni szybko brać nogi za pas. To w żadnym razie nie są słuchawki dla nich. A jeżeli kogoś nie ograniczają środki, to może też je u siebie wdrożyć na zasadzie uzupełnienia. Świetnie się na przykład nadają do słuchania na kacu.

Podsumowując: spodziewałem się całkiem czego innego i nie będę ukrywał, że się zawiodłem. Miałem nadzieję na faktyczny przełom, na najlepsze słuchawki dynamiczne w sensie absolutnym i spektakularny popis nowych możliwości technologicznych. Tymczasem są to słuchawki niszowe, z przeznaczeniem głównie do zadań specjalnych, w szczególności łagodzenia tego, co z natury swej jest już bardzo dosadne oraz kojenia zszarpanych nerwów. Niby w polskich realiach powinno to być jak znalazł, ale marzyłem o czym innym.

 

 

Sennheiser HD-650

 

Te słuchawki to, można rzec, protoplasta AKG. Także poprzedzone audiofilską wrzawą i obietnicami czegoś naprawdę wspaniałego, i także opisywane jako rzeczywiście takie. Pamiętam jak pierwszy raz je zoczyłem w salonie Media Markt i z miejsca wpakowałem na głowę, jako że były podłączone. I pamiętam uczucie wielkiego rozczarowania. To to ma być ten osławiony następca HD-600? Kpicie, czy pytacie o drogę? Zasmucony i zawiedzony, bo przecież jak każdy audiofil wypatruję postępu, ale jednocześnie nieco podniesiony na duchu faktem, iż nie muszę pchać się w koszta, powróciłem do swoich sześćsetek. Żona takim obrotem sprawy była wręcz zachwycona. Pieniążki wyda się mądrzej - czytałem w jej oczach. Znaczy się - na ubrania. Aliści tydzień później w tym samym Media Markcie znalazłem się z synem, który rzecz jasna nie przepuścił okazji ich posłuchania. Poszedł sobie a ja grzebałem w płytach, aż tu szarpie mnie za ramię i ciągnie, i każe iść słuchać "bo przecież są lepsze". Ki czort - myślę - przecie żem już słuchał. Ale idę, bo spróbowałbym nie, i słucham, i faktycznie - grają całkiem inaczej. Tydzień brzdąkania na sklepowym wieszaku niepomiernie wzbogacił ich duszę. Dopadam łapserdaka w czerwonej bluzie, co to za głodową pensję obsługuje tam słuchawkowe stoisko i namawiam, by podpiął je w coś lepszego niż wspólne wyjście dla wszystkich słuchawek. Daje się przekonać i przytaszcza jakiś średniej klasy odtwarzacz ze słuchawkowym wyjściem. Słucham skupiony i doznaję impresji czegoś w rodzaju cielesności dźwięku, którą najwybitniejsi recenzenci określą potem mianem "fizjologiczności". Ha, myślę, te ubrania, to kiedy indziej, i kupuję. Żona się obraziła.

Ładnych parę lat na tych sześćsetpięćdziesiątkach przesiedziałem i dobrze było, aż wybiła godzina staruszka CD Sony, wdepnąłem nieopatrznie na audiofilskie fora w poszukiwaniu porad, kupiłem w efekcie Cairna (choć początkowo chciałem NAD-a) i zaczął się wyścig zbrojeń. A wcześniej przez długi czas nie miałem wątpliwości, że 650-tki są znacząco lepsze od 600-setek. Ale kiedy już wszedłem w posiadanie Twin-Heada, a nawet jeszcze wcześniej, bo już kiedy odsłuchiwałem w domu branego pod uwagę Cayina, nadarzyła się sposobność porządnego porównania i odkryłem, że to 650-tkowe "ciało" jest w dużej mierze ukłonem w stronę sprzętu co najwyżej ze średniego pułapu, a z hi-endem nieco także zawadza. Dziwne, że tylu się na to nabiera i nawet skaczą do oczu, kiedy im się to powie. Ale sam też długo trwałem w tym błędzie, to co się będę innych czepiał.

Sennheiser HD-650 ciągnie, w odróżnieniu od AKG K-701, w dużej mierze skrajami pasma. Bas ma przy tym cokolwiek nadwymiarowy, toteż buczy jak trzmiel, co się wkurzył. Włazi ów bas na średnicę, tak ją przy tym opatulając, że rodzi się ową drogą to osławione "ciało", wydudnione po trosze gdzie nie trza. Tak więc szczyptę nienaturalnie podbasowana średnica jest właśnie tąże "fizjologią", rodem z recenzji napisanych pod natchnieniem budżetowych słuchawkowych systemów. I faktycznie, z tej klasy sprzętem Sennheiser HD-650 naprawdę potrafi się sprawdzać i dać namiastkę czegoś większego, czym w istocie do końca nie jest. Osobiście najdobitniej tego doświadczyłem słuchając go z Audio Note CD-1 i z Pro-Jectem. Wrażenie dźwiękowej magii było doprawdy silne. Napisałem "szczyptę" chociaż sam byłem onegdaj przekonany, że chodzi raczej o łopatę. Niemniej bardzo uważny odsłuch z nowymi lampami Full Music wykazał, że w istocie nie jest to ilość aż tak pokaźna.

Flagowe, skutkiem wymarcia elektrostatów, Sennheisery z sygnaturą 650 są od nowego flagowca AKG bardziej szczegółowe i dynamiczne. Scenę mają za to mniejszą, aczkolwiek może nawet równie głęboką. Pogłosy są szczuplejsze. Poprzez cienisty bas przebija się jednak migotliwa góra, a wszystkie dźwięki jakby się "srebrzą". Ogólnie jest bardziej spektakularnie, a jednocześnie też niemęcząco. Jednak wokale nie mają całkowicie naturalnej postury, a sama muzyka skrywa się nieco za parawanem chytrego triku - owej sztuczki z wymrukiem. Rzekłbym, iż prezentacja "jak żywa" jest mimo to w większym stopniu ich udziałem aniżeli AKG i dlatego umieszczam je o stopień wyżej. Lecz na pewno "to nie jest jeszcze do końca to". Wiecie, o czym mówię.

Wygodę oceniam na czwórkę z plusem, bo nie doskwierają nawet na długą metę, chyba że ktoś ma ucho w słoniowych rozmiarach i mu się pod nausznikiem całe nie skryje. Trochę jednak uciskają mózgownicę, jako że pałąk ma stały kąt ugięcia, niemniej spokojnie da się wytrzymać. Użyteczną cechą i wyróżnikiem jest kabel połączeniowy zakończony przy muszlach wtykami. To pozwala podmieniać go w mgnieniu oka, a oferta ewentualnych zastępców liczy trochę pozycji, śród których najsławniejszy jest Cardas. W wersji niesymetrycznej kosztuje taki cardasowy zamiennik około tysiąca złotych, a w symetrycznej drugie tyle. Podobno do brzmienia sporo wnoszą. Ja nie słuchałem.

Od AKG są Sennheisery nieco lżejsze, a wykonane z bardzo przyzwoitych materiałów. Nie rzucają się w oczy i niczego na myśl nie przywodzą. Porządnie zrobiona, ładna i solidna rzecz. Mają liczne grono wiernych wyznawców, którzy na słuchawkowych forach dostają szału, gdy im zwolennicy AKG wmawiają, że to one są naj. Jedni i drudzy oczywiście nie mają racji.

 

 

Sennheiser HD-600

 

Ten poprzednik 650-tek nigdy nie był okrętem flagowym, jako że narodził się jeszcze w czasach, gdy jego wytwórca produkował wykwintne elektrostaty. Mam gdzieś ulotkę dołączoną do niego, na której wyłuszcza się przewagi elektrostatycznych konstrukcji nad dynamicznymi. Pojęcia nie mam dlaczego Sennheiser zrezygnował z ich produkowania. Pewnie mniej na nich zarabiał, ale z drugiej strony sam sobie zaprzeczył i jeszcze do tego umniejszył prestiż. Nie powiem, że to wyłącznie jego sprawa, bo nie kogo innego jak nas przecież pozbawił przyjemności elektrostatycznego surfowania po dźwiękach, ale są jeszcze Staxy więc czort z nim. Właśnie, dobrze że są jeszcze Staxy, bo Audio-Technica też zrezygnowała z elektrostatów, a te Kossa były zawsze do bani.

Tak więc sześćsetki zaczynały dość skromnie, niemniej w rubryczkach audiofilskich czasopism stawiano przy nich od samego początku magiczny nick - "Hi-end". Były najtańszym wyrobem opatrywanym tą etykietą, soczewkując siłą rzeczy na sobie uwagę słuchawkowych maniaków. Z czasem obrosły legendą; legendą - dodajmy - zasłużoną. Bo cóż, proszę szanownych czytelników, nabywamy wraz z tymi słuchawkami? Otóż właśnie taki mały hi-endzik. Nie ten wspaniały, wielkopański, mający w pogardzie koszty, ale taki na miarę finansowego wysiłku zwykłych ludzi. To bardzo cenne i, niestety, sporadyczne.

Kiedy je kupowałem były u szczytu sławy i kosztowały 1600 zł. Nie powiem, że o nich marzyłem, bo od wielu lat słuchałem elektrostatów Staxa, tych z pierwszego pokolenia, co to jeszcze potrzebowały zwykłego wzmacniacza, i nie tęskniłem za żadną odmianą. Wszystko jednak dobiega kiedyś kresu i mój Stax też uległ tej filozoficznej zasadzie. Membrany się wyświechtały, kable rozpadły i koniec - emeryturka. Nad następcą nie musiałem rozmyślać. Grado kosztowały wtedy 5500 zł, a nowych Staxów nawet jeszcze nie było. Przesiadka była bezbolesna. Prawda, dźwięk dynamicznego Sennheisera w porównaniu z elektrostatycznym wydawał się spowolniony, ale za to przestrzeń była lepsza i bas, i głębia, i plastyczność dźwięku. Bardzo było sympatycznie. Niemniej nie do końca. Kabel uległ po niecałym roku użytkowania wewnętrznej destrukcji i został wymieniony, zgodnie z warunkami gwarancji, wszelako po kolejnym roku powtórzył ten wybryk i zmuszony zostałem do wyłożenia 150 złotych. Jak na hi-end, nawet taki lilipuci, przyznacie, że to skandal. A potem nastały 650-tki i 600-tki powędrowały do komputera. Długo ich nie słuchałem w sensie muzycznym, aż wyskoczył odsłuch najpierw Cayina, a potem Twin-Heada. W obu przypadkach było to samo - starszy brat niespodziewanie pokonał renomowanego następcę. Może jedynie o włos, ale jednak. A wcześniej też przecież porównywałem, na Pro-Jectcie i integrze Sony, i wygrywały 650-tki. Cóż, życie jest trudne i łatwo o pomyłkę.

Na czym oparte jest to zwycięstwo? Na odrobinę większej przejrzystości i naturalności brzmieniowej, bo w pozostałych aspektach bracia są podobni. Dźwięk 600-setek jest sporo jaśniejszy i cokolwiek bardziej klarowny. To nieco podkreśla szczegóły i pozwala przeniknąć głębiej w muzykę. Odstawione na bok basowe turbodoładowanie 650-tek otwiera w dodatku sprzętowi wyższej klasy przestrzeń do rozwinięcia własnych skrzydeł i pokazania, na co go stać. A dostatecznie dobre CD i wzmacniacz same sobie radzą. Sześćsetki mają przy tym ową ostrość, która nie mieszka ani w AKG 701, ani w 650-tkach. To dobrze, bo prawdziwa muzyka bywa właśnie taka, niejednokrotnie nawet w stopniu prawie nieznośnym.

Jedyne czym następca z nimi zdecydowanie wygrywa, to oczywiście bas. Gdybyż ten 650-tkowy bas siedział grzecznie na swoim miejscu, byłby naprawdę swego rodziciela atutem. Lecz że rozciąga się także na średnicę, nieco ją przysłaniając, przeto jego przewagi nie są już tak chwalebne. Niemniej łatwo potrafię zrozumieć tych, którzy wolą słuchać 650-tek. Muzyka płynie z nich milej i ma ten specyficzny posmak, którego dodatkowym przymiotem jest trójwymiarowość oprawionego nim dźwięku. W efekcie doświadczamy czegoś podobnego do uaktywnienia efektów przestrzennych w karcie muzycznej komputera: dźwięk staje się bardziej dożylny.

Wszystko to sprawia, że wybór między 600, a 650 może być problemem nawet kiedy się je już ze sobą porówna. Najnormalniejsza rzecz gustu i jak wolisz - z basowym procesorem uprzestrzenniającym, czy bardziej sauté. Na ostro, czy w słodkawym sosie. Z większą wibracją, czy z mniejszą. Tego się nie da obiektywnie rozstrzygnąć, lecz jak dla mnie, to muzyka na 600-setkach jest odrobinę prawdziwsza, chociaż nie we wszystkich aspektach. Przestrzeń 650-tek jest bardziej spektakularna a wybrzmienia i pogłosy efektowniejsze.

W każdym razie mówcie, co chcecie, jak na swe czasy i swoją cenę Sennheiser HD-600 był i ciągle pozostaje znakomity. Nigdy nie będąc liderem od zawsze trzyma równą, wysoką formę i nikomu jeszcze nie pozwolił się ośmieszyć. W każdym aspekcie okazuje się co najmniej bardzo dobry i można go za to kochać. Im lepszy podstawicie mu sprzęt, tym więcej muzyki odda i to takiej, która potrafi zniewalać.

Jeśli zaś chodzi o ergonomię i budowę, to wszyscy wiedzą, że są to słuchawki z HD-650 w zasadzie identyczne i tylko kabel jest dużo gorszej jakości, ale tak samo można go z dziecinną łatwością wymieniać, także oczywiście na ten od sześćsetpięćdziesiątek.

Ostatecznie stawiam HD-600 na równi z HD-650 i daję im zwycięstwo tylko przez maleńkie wskazanie. Chociaż… słucham właśnie kiedy to piszę obu braci na zmianę w nowej lampowej kreacji Twin-Heada, co to poraża przejrzystością, jakością basu i szczegółami i coraz bardziej się waham. Chyba koniec końców - remis.

 

 

 

Grado RS-1

 

O ile w naszej części świata najsławniejszymi słuchawkami były przez lata opisywane chwilę temu HD-600, to za oceanem splendor taki stał się udziałem Grado RS-1. Sława, sława i jeszcze raz sława - to, można powiedzieć, ich rodowe zawołanie. Żaden audiofilski artefakt, może poza Orfeuszem, którego prawie nikt na własne uszy nie słyszał, nie może się z nimi pod tym względem równać. Pięć razy z rzędu wybierane audiofilskim produktem roku bez podziału na kategorie, są po dziś dzień chlubą amerykańskiego przemysłu audio. Czym sobie na to zapracowały?

Ich twórca - John Grado - właściciel nowojorskiej firmy specjalizującej się początkowo we wkładkach gramofonowych, miał podobno wizję, czy może raczej pragnienie, stworzenia słuchawek grających prawdziwie żywym dźwiękiem. Stać to się miało pod wpływem koncertu jakiegoś tenora, który tak go urzekł, że nie mógł potem przejść do porządku nad niemożnością odtworzenia go sobie z nagrań w dostatecznie autentycznej postaci. Jak to tam naprawdę było wiedzą diabli i sam John, lecz w każdym razie w jego firmie powstały słuchawki mające takim oczekiwaniom wychodzić naprzeciw. Pierwsza wersja, prawie równie legendarna, nosiła sygnaturę HP-1 i ujrzała światło dnia w 1991 roku. Jej następca, bohater niniejszej recenzji, pojawił się w roku 1997, kiedy zaś piszę te słowa światem słuchawkowym wstrząsają paroksyzmy narodzin nowego władcy - Grado GS-1000. Nim się jednak pojawi okazja jego opisania upłynie jeszcze w Wiśle nieco wody, pozostańmy przeto przy ustępującym królu.

Grado RS-1 miały być zatem z założenia narzędziem do sprawiania żywej muzyki i założeniu temu chyba w dużej mierze podołały. Właśnie mam je na uszach i odtwarzany z płyty Cat Stevens jawi mi się całkiem realnie, a już na pewno dużo realniej aniżeli za pośrednictwem wszystkich słuchawek opisywanych wcześniej. Stoją za tym w pierwszym rzędzie dwie cechy - RS-1 grają dźwiękiem bliższym i nieporównanie bardziej szczegółowym. Palce muzyka na strunach są dzięki temu nie tylko w ogóle obecne, ale istotnie niemal prawdziwe, a łapany przez barda oddech należy do rzeczywistego człowieka oddalonego o parę kroków. Odczucie fizycznej obecności jest przemożne. Zarazem barwa dźwięku jest też niemalże doskonała, choć można jej zarzucić odrobinę zbyt suchą fakturę. Nie jest to zatem, by użyć porównania, dźwiękowe malarstwo olejne, tylko najwyższej jakości pastela. Wyrazistość kreski nie ma przy tym równych sobie pośród słuchawek krążących między zwykłymi ludźmi. Inną wybitną właściwością jest umiejętność połączenia głębokiego basu z krystaliczną czystością sopranów. To właśnie tej umiejętności brakuje sennheiserowskim 650-tkom. Coś jednak za coś. Następstwem tak precyzyjnego rozdzielenia jest owa suchawa średnica, którą można odbierać jako cokolwiek za ostrą. W efekcie Grado RS-1 bywają kapryśne dla urządzeń towarzyszących. Potrafią pięknie zagrać z odtwarzaczem przenośnym i podziękować za współpracę nawet drogiemu wzmacniaczowi, jak to było choćby w przypadku Vincenta. Kiedy już jednak znajdą się w odpowiednim towarzystwie umieją prawdziwie zachwycać. Z moich i nie tylko moich doświadczeń wynika, że wzmacniacz powinien być raczej lampowy. A odtwarzacz? Cóż, po prostu jak najlepszy. Jego kolorystyka nie ma przy tym większego znaczenia, bo jeśli rzeczywiście jest dobry, to jak pokazała Wadia 861, może grać jasnym dźwiękiem i będzie znakomicie.

Obiegowa audiofilska opinia głosi, że RS-1 są stworzone nade wszystko do rocka. Rzeczywiście, bardzo mocny i wyjątkowo jak na konstrukcję dynamiczną szybki bas w połączeniu z fenomenalnym oddaniem dźwięku gitary i znakomitą wokalizą, czyni z nich rockowego geniusza. Ta sama obiegowa opinia powiada dalej, że jazz, blues i w ogóle wszelkiej proweniencji muzyka rozrywkowa, a także kameralistyka, muzyka chóralna i organowa, równie znakomicie na nich wypadają. Zastrzeżenia mieć można natomiast do reprodukcji wielkich składów symfonicznych. Zwłaszcza przestrzeń - powiadają krytycy - jest zbyt mała, by oddać potęgę szarżującej orkiestry. Należy przeto za oceanem do dobrego audiofilskiego tonu posiadanie prócz Grado także jakichś słuchawek do symfonicznych przeznaczeń. Jakich, to już kwestia gustu - w grę wchodzą najwyższe modele Sony, Audio-Techniki, Sennheisera, Bayerdynanica, a ostatnio oczywiście także najnowsze sztandarowe dzieło AKG. Co ja mam w tej sprawie do powiedzenia? Cóż, faktycznie, ostrość Grado w przypadku paru tuzinów smyczków może być męcząca i nie pozostaje nic innego, jak wypróbować na sobie. Natomiast co się tyczy przestrzenności, to mam wrażenie, że chociaż rzeczywiście mniejsza w porównaniu z na przykład AKG (aczkolwiek na pewno nie ułomna, ani nawet mała), scena ta jest w istotnej mierze uzupełniana i wzbogacana nadzwyczajną wprost szczegółowością oraz magiczną złudą realizmu. Atmosfera muzycznej prawdy nie ma tu sobie równych - wszelkie skrzypnięcia, pogłosy, cała ta koncertowa otoczka, tudzież na równi oczywiście sama muzyka, są jedyne w swoim rodzaju. Tylko za pośrednictwem Grado uczestniczymy w dziejącym się naprawdę spektaklu, mimo że średnica mogłaby być bardziej wilgotna, nasycona i potężna, a dźwięk nieść się dalej. Lecz skroś tych ułomności w dalszym ciągu członkowie orkiestry właśnie tu są najbardziej realni i tylko tutaj mamy do czynienia z prawdziwymi ludźmi i prawdziwymi instrumentami, a nie z rzeczywistością nagraniową.

Dochodzimy tym samym ponownie do miejsca indywidualnego wyboru dyktowanego gustem. Jeżeli wolisz obraz bardziej homogeniczny i epatujący potęgą, choć jednocześnie konturowo nieco zatarty i w gruncie rzeczy mało prawdziwy; pozostający czymś tylko umownym i jawnie sztucznym (aczkolwiek mimo to pięknym), to rzeczywiście można sobie uzupełnić Grado jakimś symfonicznym matadorem. Osobiście takiej potrzeby nie odczuwam, ale mogę ją łatwo pojąć i oczekuję od ich następcy w pierwszym rzędzie postępu wycelowanego właśnie w tym kierunku. A jak słychać z pierwszych relacji nausznych świadków, nie są to oczekiwania bezpodstawne i nadzieje płonne. Relacje pozostają zgodne, nowy król będzie miał dużo potężniejszą armię i zniewoli nas jeszcze bardziej. Lecz póki co oddajmy hołdy staremu, bo jest mu za co bić pokłony.

Pamiętam jak pierwszy raz słuchałem wyrobu marki Grado. Były to SR-325. Miałem ze sobą HD-600 i z dumą doszedłem do wniosku, że są bezdyskusyjnie lepsze. Ale potem kolejny raz skrzyżowałem drogi z tą marką, gdy poszukiwałem dla syna czegoś stosownego do jego przenośnego odtwarzacza. Wyczytawszy, że najznamienitsze w tej roli są Grado SR-60 nie omieszkałem spróbować - i faktycznie, spisały się wybornie. Grały tak wciągająco, że aż musiałem sprawdzić, jak wypadną w porównaniu z HD-600 na stacjonarnym sprzęcie. Sennheiser wprawdzie z tego porównania wyszedł obronną ręką, ale intuicyjnie czułem, że jego bezlitosny morderca czai się na szczytach oferty Grado. Tak się złożyło, że jakiś czas potem kupiłem odtwarzacz CD u polskiego tejże marki dystrybutora i nie był bym sobą, gdybym przepuścił okazję wydębienia od niego RS-1 na odsłuch. Zmiękczony komercyjnymi relacjami ostatecznie uległ i przysłał je do Krakowa.

Na konfrontację zabrałem obu braci - HD-600 i 650. Nie miałem wielkich nadziei na ich zwycięstwo, ale na coś w rodzaju remisu, jak najbardziej. Porażka okazała się tym boleśniejsza. Nawet nie chcę do tego wracać. Dostałem takiego audiofilskiego łupnia, jak nigdy wcześniej ani później. Ta przerażająca realność, zalew szczegółów, szybkość dźwięku, siła basu. Słowem - odlot. Chory z tego mitingu wracałem, chory na Grado. I chociaż już od dawna je mam, jeszcze mi całkiem nie przeszło. A tu teraz ten następca niespodziewanie z niebytu się wygramolił i grzmi o zakup. 1250 dolarów diabli wezmą jak nic. I nie ma ratunku. A miałem kupić Audio-Technicę. Trudno, poczeka.

Wracając do RS-1. Pisałem już o ich właściwościach użytkowych i konstrukcji, lecz że sporządzam całościową opinię, rzecz trzeba powtórzyć.

Te słuchawki są jak na obecną ofertą jedyne w swoim rodzaju, bo stylizowane na klasyczny model, pamiętający jeszcze czasy przedwojenne. Jednym słowem - styl retro. Z założenia mają tu iść w parze pozorna prostota z autentyczną funkcjonalnością. Prostota jest autentycznie pozorna. Metalowy pałąk, mający nader użyteczną zdolność regulacji kąta ugięcia (o czym w innych słuchawkach możemy sobie tylko pomarzyć), obszyto prawdziwą skórą. Na jego końcach najwyższej trwałości plastikowe mocowania obejmują metalowe pręty, zakończone z drugiej strony obejmami muszli, wykonanymi z tego samego plastiku. Plastik ów jest tłoczony na miejscu u producenta za pomocą jednotonowej maszyny wtryskowej Van Dorna. Żadnego klejenia, jakość absolutnie topowa. Same muszle są zaś z mahoniu, znanego z wyjątkowych właściwości akustycznych.

Drewniane muszle w hi-endowych słuchawkach spotykamy, mówiąc nawiasem, dość często; stosuje je z powodzeniem Audio-Technica, a Sony użyło ich w swych kultowych, owianych audiofilską legendą boskiej średnicy R-10. Podobnie Sennheiser zastosował onegdaj drewniane muszle, choć w tylko jednym swoim wyrobie, za to jakim - Orfeuszu. I nic dziwnego - prawdziwe instrumenty muzyczne też robi się z drzewa. Plastikowy Stradivarius? Wolne żarty.

Te mahoniowe muszle Grado RS-1 cyzeluje ręcznie zegarmistrz z właściwą dla swego fachu precyzją, opatrując je firmowym logo. Skrywają cewki z miedzi UHPLC (ultra-high purity, long cristal). Ultra czysta miedź długokrystaliczna o długim okresie leżakowania jest też zastosowana w kablu słuchawkowym. Lecz mimo iż tak wytwornie faszerowany, kabel ów jest z pewnością najsłabszym punktem wyrobu. Za cienki, niedostatecznie i nieelegancko zaizolowany, podatny na trwałe zagięcia i beznadziejnie połączony w kształcie litery Y, trójnikiem o źle dobranych skosach i niezadawalającym zabezpieczeniu wychodzących z niego żył przed mechanicznym zużyciem. Jakby tego było mało, RS-1 są wyjątkowo dobrze zabezpieczone przed owego kabla wymianą. Cewki trwale zespolono z muszlami klejem, który trzeba z chirurgiczną precyzją wydrapać, aby się dostać do wnętrza. Nikt się tego profesjonalnie nie podejmuje. Jedynie firma HeadRoom oferowała kiedyś taką usługę, ale już nie oferuje. Szkoda to wielka, bo w profesjonalnej wersji, zwanej PS-1, kleju nie ma i wymiana kabla jest dziecinną igraszką. Efekty takiego zabiegu po zastosowaniu kablarskich topów są podobno znakomite. Ale nie dalej jak wczoraj dotarła do mnie dobra wiadomość - Grado we współpracy z firmą Moon Audio wzbogaca swoją ofertę o model RS-1 wyposażony od nowości w kabel symetryczny. Szkoda tylko, że nie będzie przeróbek. Są zbyt ryzykowne.

Na koniec funkcjonalność. Najbardziej uderzają dwie właściwości. Przede wszystkim słuchawki są wyjątkowo lekkie. Takie na przykład Sennheisery to przy nich istny worek cementu na głowie. Cisną, ciążą - no męka. Stokroć wolę Grado. Cecha druga, to nauszność. Po odpowiednim rozgięciu pałąka nacisk staje się prawie niewyczuwalny, a nie zamknięte małżowiny nie pocą się, w czym pomaga zmyślna szorstkość i wyprofilowanie samych nauszników. Pozornie nieprzyjemne w dotyku i do tego twarde, w użyciu okazują się znakomicie zdawać egzamin przy długich odsłuchach. Jak dla mnie stanowią wielki plus. Niemniej dla wielu osób rozwiązanie nauszne jest nie do zaakceptowania. Pozostaje faktem, że nawet leciutko uciskane małżowiny potrafią po dłuższym czasie trochę rozboleć. Zdaniem niektórych idąca w ślad za nausznością mniejsza odległość między błoną bębenkową a membraną skutkuje także niedostateczną przestrzennością samego dźwięku, o której była już mowa. W każdym razie nowy model flagowy jest już konstrukcją wokółuszną. Podobno jest tak wygodny, jak żadne inne słuchawki, a przestrzeń ma wręcz nieprawdopodobną. Się pożyje, się posłucha.

 

Kończąc część pierwszą relacji pozwolę sobie jeszcze przytoczyć kilka cytatów z prasy audio na temat opisywanych przeze mnie słuchawek. Pozostawię je bez komentarza.

 

 

Maciej Stryjecki o Sennheiser HD-600

 

"Ich cechą dominującą jest przejrzystość dźwięku. Od pierwszej chwili wiadomo, że wręcz nieprawdopodobna."

"Jeżeli miałbym określić brzmienie 600 jednym słowem, bez wahania powiedziałbym - precyzja."

"Bas jest szybki, niesłychanie punktualny, co nie przeszkadza mu jednak schodzić bardzo głęboko, z mocą odczuwalną przez skórę."

 

"HI-FI i muzyka" nr 3-2004

 

 

Maciej Stryjecki o Sennheiser HD-650

 

"Zmiany zaszły głównie w średnicy. W HD-600 była ona rozjaśniona, tutaj natomiast jest cięższa i bogatsza w niższe składowe, przez to bardziej wypełniona i chciałoby się powiedzieć: "fizjologiczna".

"650 pokazują w niższej średnicy dużo więcej barwy i szczegółowości."

"Fortepian na HD-650 jest ewidentnie lepszy."

"HD-650 grają dźwiękiem pełniejszym, cięższym…"

 

"HI-FI i muzyka" nr 3-2004

 

Wojciech Pacuła o Sennheiser HD-600 i HD-650

 

"HD-600 miały piękny bas, wzorcową dynamikę i wybitnie czystą górę. Nie miały jednak jednego…z powodu ich nadzwyczajnej detaliczności, nie dało się ich ze spokojem słuchać dłużej niż przez godzinę. Nowy model jest pod tym względem inny - zachowując wszystkie zalety swego protoplasty, dodaje do tego fantastyczną, lekko "przypaloną" górną średnicę, która sprawia, że muzyka komunikuje się bezpośrednio z naszymi emocjami, bez pośrednictwa rozumu."

 

"AUDIO" nr 5-2004

 

 

Nie wiem kto o Grado RS-1

"Po założeniu RS-1 natychmiast można było poczuć ciepło i otwartość dźwięku. Gdy porówna się je do innych słuchawek, niezależnie od ich ceny, to wpada się z zdumienie. Grado RS1 są niezwykłe. To co do tej pory uważało się za wrodzone ograniczenia słuchawek jak gdyby przestaje istnieć. Największe uznanie budzi przede wszystkim przestrzenność i pełna emocji naturalna plastyczność dźwięku. Brzmienie można odebrać jako odrobinę zaciemnione, ale nie do końca jest to prawdą. Bas jest doskonale kontrolowany i naturalnie wybrzmiewa. Neutralna średnica sprawia, że głosy są autentyczne jak nigdy dotąd. Soprany są po prostu wzorcowe. W towarzystwie równie szlachetnej elektroniki RS1 pozwolą odkryć mnóstwo niuansów i smaczków z istnienia których nie zdawaliśmy sobie dotąd sprawy."

 

"Są to jedne z najlepszych słuchawek na świecie."

"HI-FI i muzyka" nr 10-98

 

 

 

Tytułem formalnego uzupełnienia napiszę, że odsłuch wszystkich słuchawek odbył się w oparciu o system:

- Tuningowany CD Cairn Soft Fog V2. (Drugie trafo, zegar LC Audio, kondensatory Black Gate i OsCon, lepsze gniazda RCA i zasilające.)

- Wzmacniacz słuchawkowy ASL Twin-Head Mark III, także poddany tuningowi. (Zmienione wszystkie lampy, w tym 2A3 na Full Music, kondensatory Auricap w torze zasilania, rezystancja 1,8 zamiast 2,5 kilo Ohma, potencjometr Alps "40 mm", ceramiczne podstawki lamp, wtyk słuchawkowy Neutrik, lepsze gniazda RCA i zasilające.)

- Interkonekt Tara Labs Air1 1,5 m.

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )

Wiedza i doświadczenie przychodzą z wiekiem, najczęściej z wiekiem trumny.

Trochę sensu poproszę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To ja dodam dalszy ciąg wrażeń Piotra Ryki.

 

>

Część druga - słuchawki by Graaf

 

 

Miało być najpierw o tych ze wspólnego odsłuchu, a o grafowych na sam koniec. Lecz że Graaf bardzo cierpi i tęskni za swymi nausznikami, bo lekkomyślnie wyzbywszy się wszystkich zastępców, trwać musi w bolesnym poście, przeto by skrócić jego nie do końca zawinione męki śpieszę obsłużyć to, co mi nadesłał. Aleć żem waści ostrzegał, byś nie przysyłał. Tak to już jest - wychylisz się i od razu w łeb. Niemniej chwała ci, żeś przysłał, bardzo jestem wdzięczny.

Nie wykręcajmy się jednak sianem, jest i druga takiej kolejności przyczyna, nader banalna; opisywanie słuchawek, które masz pod ręką jest bez porównania łatwiejsze. Trapią cię wątpliwości, czegoś nie jesteś pewien? - bierzesz i słuchasz. A zawsze przy tym się okazuje, że nie jest do końca tak, jak ci się zdawało. Mnie się na przykład zdawało podczas pierwszego wspólnego odsłuchu, że Fostexy są niezbyt ciekawe...

 

 

 

Fostex T50RP

 

Duży napis na boku pudełka głosi, że są to słuchawki profesjonalne, a firma, która je sporządziła szczyci się - i nie kryje tego - wieloma międzynarodowymi patentami, stosowanymi w mikrofonach, słuchawkach i głośnikach, zarówno profesjonalnych, jak i domowego użytku.

Tak, czy owak słuchawki są konstrukcją zamkniętą, a wykonano je bardzo starannie. Matowy plastik muszli sprawia solidne wrażenie, a otulina nauszników jest niezrównanej miękkości. W dotyku okazuje się bardzo miła, jako że pokryto ją czymś w rodzaju marszczonej sztucznej skóry o cienkości niemalże bibułki. Świetnie się to sprawdza w praktyce i mimo że słuchawki są dosyć ciężkie, można w nich bardzo długo trwać bez zmęczenia. W końcu jeżeli są profesjonalne, to tak właśnie powinno być. Pałąk nagłowny, sennheiserowskim wzorem, jest z metalu pamiętającego swój kształt i nieprzejednanie wrogiego wobec prób tego kształtu odmiany. Pokryto go w całości gumą. Nacisk jest jednak mniejszy niż u sławnego konkurenta, co nie zmienia faktu, że słuchawki siedzą na głowie, jakby razem z nią rosły. Ergonomii i komfortu dopełnia możliwość odpięcia kabla (całkiem poza tym zwyczajnego), który idąc za obowiązującą modą doprowadzono do lewej muszli.

Konstrukcyjna część egzaminu jest zatem zdana przez Fostexy na piątkę. Jedyny znak zapytania to fakt, że są to słuchawki zamknięte, co podobno przez niektórych jest nie do zaakceptowania. Mnie osobiście zupełnie to nie przeszkadza, a i żona chwaliła sobie brak zewnętrznego hałasu.

Fostexy mają impedancję 50 ohmową, skuteczność wynosi 98 dB/mW, a pasmo przenoszenia 15 - 35000 Hz, co jest bardzo dobrym wynikiem.

Solidność, wygoda, wygląd, szczegóły techniczne - to jedno, ale jak takie profesjonalne coś gra?

No właśnie, w tym dopiero tkwi istota i sedno sprawy. Jak już napisałem, początkowo wydały mi się nieciekawe. Takie jest pierwsze wrażenie po podmianie audiofilskich nagłownych głośników profesjonalnymi. Dźwięk zdaje się gdzieś uciekać i chować po kątach. Trzeba jednak trochę poczekać i się na niego zasadzić jak na dzika lub mówiąc mniej obrazowo, przywyknąć do jego odmienności. W te słuchawki trzeba po prostu pomału, spokojnie wejść, by je należycie rozpoznać i posmakować, ale bez przesady - kwadrans wystarczy. Nie mam niestety bayerowskich DT-150 do bezpośredniego porównania, lecz wydaje mi się, że jest to bardzo podobna dźwiękowa historia: początkowe przeświadczenie o pewnej skąpości brzmienia szybko ustępuje miejsca poczuciu wyważenia i naturalności. I to są właśnie dwa główne wyróżniki słuchawek Fostexa. Powiedzieć o nich, że nie gubiąc szczegółów i zachowując pełną aż do niemal przesady równowagę tonalną, wywołują w nas przemożne odczucie brzmieniowej naturalności, wolnej od choćby cienia wypaczeń, skrępowania, czy efekciarstwa, to powiedzieć o nich w zasadzie wszystko. Słucha się tego doprawdy z wielką satysfakcją, tym bardziej, że potencjometr możecie pchnąć bardzo daleko i jak w przypadku AKG K-701, nic nie zagrozi waszym uszom. Naturalność, wielka swoboda, brak jakichkolwiek narowów oraz spokój, spokój i jeszcze raz spokój - tak to się prezentuje. Nawet przez myśl wam nie przejdzie, że dźwięk mógłby się przesterować albo jakoś wywichnąć. Siedzi sobie wygodnie na swoim miejscu, z zazdrości godną elegancją i poczuciem doskonale spełnianego brzmieniowego obowiązku. Nie wychyla się, niczym nie usiłuje nas porwać, ani niczego narzucić, a jednocześnie nie mamy wrażenia, że czegokolwiek nam szczędzi i o cokolwiek zubaża.

Chciałbym być dobrze zrozumiany. To jest zupełnie inny typ prezentacji; ani bas nie jest potężny, chociaż bardzo, ale to bardzo jest szczegółowy, ani średnica gorąca, ani góra jak ze szlifowanego kryształu sięgającego nad chmury. Wszystko jest podane z umiarem, lecz w taki przy tym sposób, że nie mamy poczucia braku. Ja w każdym razie go nie odczułem i mógłbym tych słuchawek używać na co dzień. Może nie wyłącznie, ale na pewno bez wrażenia audiofilskiej krzywdy i poniżenia.

Inną dominantą Fostexa jest bliskość dźwięku. Muzycy są zaraz przed nami, toteż mimo powściągliwości przekazu czuje się bezpośredni z nimi kontakt. Bardzo mi się to spodobało.

Ze słuchawek opisanych w części pierwszej najpodobniejsze wydają się AKG i właśnie dokonałem na nie podmiany. Przestrzeń natychmiast spęczniała, a wykonawcy wylądowali gdzieś dalej; można powiedzieć, że się cofnęli i trochę rozpierzchli na boki. Basu jest więcej, ale ma jakiś taki niespokojny charakter. W ogóle wszystko stało się nieco nerwowe, a przecież wcześniej chwaliłem AKG za spokój. Cóż, każde odczucie okazuje się względne.

Soprany są na AKG także cokolwiek znerwicowane i trochę oderwane od reszty pasma - jakby bardziej samoistne, a tak chwalona średnica - o dziwo - okazuje się mniej czytelna. Ogólne wrażenie jest takie, jakby dźwięki ze sobą o coś rywalizowały, jakby się chciały nawzajem przekrzyczeć. Dominuje odczucie próby bycia za wszelką cenę spektakularnym i chęci wykazania swojej przewagi, o co nigdy bym tych AKG nie podejrzewał. Oczywiście - po jakimś, niezbyt zresztą długim, czasie przyzwyczajamy się do tego typu prezentacji i wrażenie pewnego chaosu i nerwowości zanika, lecz w pierwszej chwili ta audiofilska modła wydaje się nieco karykaturalna. By pogłębić rozziew ubrałem następnie Grado. Zdawało mi się, że będę świadkiem brzmieniowego przegięcia. Lecz nie, Grado okazuję się na swój niemal ponadrealny sposób mimo wszystko wyważone i po Fostexach mniej od AKG szokują. Szczegółowość lawinowo narasta, a w każdym razie pcha się na pierwszy plan, ale scena okazuje się tej samej wielkości i podobnie poukładana, a bezpośredniość przekazu, chociaż inaczej - bo dużo dobitniej - podana, jest ciągle w gruncie rzeczy ta sama. Może dlatego Fostexy tak mi przypadły do gustu? To takie bardzo udobruchane i wyciszone wewnętrznie Grado, mniej szczegółowe, bezpośrednie i spektakularne, a w zamian użyteczniejsze do sczytywania nieprawidłowości w nagraniach. W końcu do tego je powołano, nieprawdaż?

Podsumowując brzmieniową naturę profesjonalnych słuchawek Fostexa wypada podkreślić duże zaskoczenie in plus, jakim mnie one poczęstowały. Nie wiem jak ich styl sprawdza się w skromniejszej od Twin-Heada kompanii, ale z moim wzmacniaczem spisały się daleko ponad spodziewanie. Nie polecę nikomu ich w ciemno, bo w budżetówce albo na średnim poziomie może jest z nimi za cienko. Ktoś może też poszukiwać mocniejszych doznań. W końcu ja też wybrałbym Grado bez nawet chwili wahania, ale to nie zmienia faktu, że te Fostexy są bardzo dobre. Gdyby nadarzyła się wam sposobność, warto ich popróbować, byle, jak już pisałem, podejść do tego cierpliwie i dać im pograć. Mogą się spodobać, zwłaszcza że by je sobie sprawić wystarczy jedna setka dolarów. To ci dopiero frajda.

 

 

 

Shure E2

 

Oto pierwsze w niniejszym wątku słuchawki douszne i w ogóle pierwsze takie z jakimi mam do czynienia, jeśli nie liczyć lipnej taniochy do mp trójek. Nawet ich nie zdążyłem spróbować, a już padły łupem syna, który uczy się do matury i oświadczył, że właśnie tego było mu trzeba, aby się odciąć od świata. Na prośbę, by przynajmniej powiedział, czy są dobre, odmruknął, że bardo i że dokładnie takie należy mu jak najprędzej zakupić, bo te, które ma są do niczego i nawet nie ma co porównać. Więcej z niego nie wydobyłem.

Matura wszakże maturą a tatuś musi zrecenzować i odesłać, bo nie są nasze. A ponieważ nie jest roztropnym pociągnięciem złoszczenie tatusia takiego jak ja, przeto właśnie sobie ich słucham.

Jeżeli chodzi o budowę, to sprawa jest dosyć prosta. Cienki kabelek zakończony z jednej strony małym jackiem, a z drugiej rozwidlony i opatrzony dousznymi pchełkami. Wszystko razem zmieści się w garści dziecka i jeszcze na patyk od loda miejsce zostanie. Krótko mówiąc - prawie ich nie ma.

Graaf był tak miły, że dostarczył mi tego swojego słuchawkowego znikomka wraz z kompletem dousznych wkładek. Problem jednak w tym, że do moich uszu żadne z sześciu proponowanych rozwiązań nie pasuje zbyt dobrze. Kanały słuchowe mam, okazuje się, zbyt wąskie. Pewnie przez to gorzej słyszę. Też mi w takim razie recenzent, ale to już wasz problem. Dla osobników mojego pokroju przydatne byłyby zatem wkładki robione na miarę. Podobno rzecz jest do dostania w warsztatach obsługujących aparaty słuchowe dla źle słyszących. W instrukcji obsługi samych słuchawek, dość obszernej i mnóstwo razy większej od nich samych, też jest coś na ten temat i nawet podają telefon do takich wkładek producenta. Lokalizacja - Chicago.

Domyślam się, że z dobrze dopasowanymi wkładkami prawie w ogóle ich nie czuć i ma się wrażenie, iż dźwięk samoistnie rozbrzmiewa nam w głowie, ale tylko się tak domyślam, jako że mnie wkładka, zwłaszcza w lewym uchu, trochę rozpiera. Da się jednak wytrzymać i wytrzymywać warto.

Słuchaweczki doposażono małym okrągłym pudełkiem zapinanym na błyskawiczny zamek. Do nawet najmniejszej kieszonki się zmieści. Praktyczna rzecz.

Co się zaś tyczy technicznych szczegółów, to impedancja wynosi zaledwie 16 Ohmów, a pasmo przenoszenia pokrywa zakres 20 - 20000 Hz. Twin-Head z wysterowaniem jakoś sobie poradził i to nawet bez większego wysiłku. Razem wyglądają, mówiąc nawiasem, dosyć zabawnie i aż szkoda, że nie mam cyfrowego aparatu.

Zaznaczyć jeszcze trzeba, że odpowiednie dopasowanie słuchawek do otworów w uszach jest bezwzględnym warunkiem uzyskania właściwego brzmienia, toteż należy zwrócić na nie szczególnie baczną uwagę. Kiedy już jednak należycie dopasujemy, odwdzięczą się czystym, bezpośrednim i naturalnym dźwiękiem.

Grają naprawdę bardzo ładnie, mało powiedziane - pięknie grają. Szkoda tylko, że dźwięk wstrzykiwany prosto do kanału słuchowego skutkuje efektem grania "w głowie", w każdym razie tak było w moim przypadku. Trochę wychodzi co prawda poza obręb czaszki na boki, ale nie za bardzo. Niemniej ze wszech miar warto się mu przyglądać, smakować go i weń się wtapiać, jako że barwę, szybkość, jakąś taką lotność a nade wszystko bezpośredniość i naturalność, ma bardzo wysokiej klasy. Bas jest przy tym niezwykle konkretny i dobrze ulokowany, a góra nieprzesadna i naturalnie ostrawa.

Shure grają od Fostexów szerszym pasmem (mimo iż nominalnie jest ono węższe) i dużo bardziej po audiofilsku, ale raz jeszcze to powiem - bardzo naturalnie. Widać taka już jest ta graafowa szkoła brzmienia - z naciskiem na naturalność. Ma chłopak swój styl i wyraźnie zdefiniowany gust.

Szczegółowość małych douszników nie jest natomiast zachwycająca, wszelako dźwięk zostaje w taki sposób skonstruowany, że jakoś tej szczegółowości nam nie brak. Mam wrażanie, że jego bliskość i wszędobylskość zastępują szczegóły i chociaż de facto ich nie ma, to jest tak jakby były. A ogólnie rzecz biorąc jest zarazem trochę dziwnie i zdecydowanie odmiennie niż zazwyczaj, bo niby kiedy dobrze się przyjrzeć, to wszystkiego jest niewiele; także pogłosów, średnicowego nasycenia i wszystkich innych (może poza jedynie basem), audiofilskich wyróżników. Ale kiedy się to zbiera w jedną całość, której na imię konkretny dźwięk, to jest nieporównanie lepiej niżby można było po samych tych dosyć w gruncie rzeczy skromnych składnikach oczekiwać. Dlaczego? Ano dlatego, że brzmi to wszystko razem jakby wyszło spod ręki starego Grado - grając autentycznie żywą muzyką. Nie tak szczegółową i z tak barokowym przepychem jak w szczytowych modelach nowojorskiej firmy, ale z bezdyskusyjną złudą realizmu i patentem żywego muzykowania. Pod tym względem spośród tego, co dotychczas dane mi było porządnie odsłuchiwać, jedynie RS-1 i może Sony MDR5000 były lepsze, a nawet należy powiedzieć, że tylko one i Shure tak grają.

Dodatkową zaletą suhrowski douszników jest doskonałe niemal odcięcie od impulsów zewnętrznych. Nawet gdy nie rozbrzmiewa muzyka głosy z zewnątrz ledwo docierają. Znakomicie można się wyprowadzić we własny świat, a i my przy tym nikomu w sensie akustycznym nie będziemy zawadzać. Tak więc za nędzne 75 dolarów sobie i innym możemy sprawić wielką przyjemność.

W odróżnieniu od Fostexów, Shure mogę polecić w ciemno. Nie wyobrażam sobie, by ktoś się nimi rozczarował. Zbyt naturalna i spektakularna to jest muzyka, a za takie pieniądze, to nawet nieprzyzwoicie wprost dobra. Jedynie douszność może stanowić problem i trzeba zawczasu sprawdzić, czy ją tolerujemy.

Dziękujcie przeto Graafowi, że wprowadził w krwioobieg naszego Forum te swoje słuchawki, zarówno Shure, jak i Fostexy, bo za tak nikczemnie skromne środki płatnicze lepszych słuchawek chyba się na tym świecie nie znajdzie, może w niebie gratis lepsze rozdają.

Jeszcze raz przeto wielkie dzięki Graafie, znakomite słuchawki nam zarekomendowłeś.

 

 

 

Kończąc muszę jeszcze nadmienić, że części trzeciej, w każdym razie o powyższego rodzaju postaci, na pewno nie będzie, przynajmniej dopóki Bayerdynamiki DT-150, 880 i 990 nie trafią do mnie na odsłuch. Percepcje AKG i słuchawek Graafa były wystarczająco pouczającą lekcją, by za opisy czegokolwiek z pamięci w ogóle się nie brać, bo głupstwo jest w takim wypadku nieuniknione, a ja ani myślę w głupstwo się dobrowolnie pakować. Albo powyższe nauszniki dostanę do domu, albo wymigam się kilkoma ogólnikami i żadne zaklęcia mnie nie poruszą.

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dalszy ciąg wrażeń...

 

>

Słuchawki Bayerdynamic

 

 

DT 150

 

Te słuchawki, to prawdziwy weteran. Produkowane od dawien dawna i obrosłe klubami wiernych fanów, sławiących ich niepospolitość. Sam producent reklamuje je jako monitorowe, zamknięte i z przeznaczeniem do studiów nagraniowych oraz radiowych. Mają wedle niego zapewniać należyty komfort przy nieodzownym w tych miejscach długotrwałym noszeniu i - rzecz dość osobliwa - imponować potężnym basem. Serwis ewentualnych usterek ma być, jak na profesjonałów przystało, wyjątkowo łatwy.

Przenoszone pasmo obejmuje 5 do 30 tysięcy Hz, skuteczność wynosi 97 dB, a impedancja nominalna 250 Ohmów.

Tyle sami autorzy.

Jest to zatem, technicznie rzecz biorąc, bezpośredni konkurent opisanych już Fostexów. W audiofilskim światku słuchawki te są jednak bez porównania popularniejsze i bardziej kultowe.

Pierwszy raz usłyszałem o nich od Darka Kuleszy, który rekomendował forumowiczom ich niepoślednie zalety. Potem Gelo, podczas odwiedzin, wychwalał ich jakość ale i utyskiwał na mierną wygodę oraz siermiężną estetykę. Sam pierwszy raz wszedłem z nimi w kontakt podczas drugiego krakowskiego słuchawkowego spotkania, tego u Nautilusa. Tam przyniósł je Lenam, dumny posiadacz. Słuchałem ich wtedy bardzo krótko, bo jakoś tak wyszło, a poza tym nie spodziewałem się po nich degradacji okupujących pierwsze miejsce na mojej prywatnej liście Grado RS-1, a oczywiście tylko tacy potencjalni uzurpatorzy faktycznie mnie interesują. Lecz że słuchawki są moim hobby a koledzy prosili i dostarczyli, przeto wytężam teraz uszy i pióro, by je innym przybliżyć.

Zacznę od wygody. W żadnym razie nie znajduję ich niewygodnymi. Solidnie siedzą na głowie i chociaż nacisk mają dość wyraźny a przy tym sporo ważą, to ogólnie rzecz biorąc wypadają całkiem niezgorzej - solidna średnia, aczkolwiek Fostexy są niewątpliwie wygodniejsze; przede wszystkim mniej cisną. Duże, podłużne muszle bayerowskich profesjonałów bez trudu obejmują całe uszy, a pałąk i poduszeczki obszyto skórą, czyniąc je istotnie całkiem wygodnymi. Skoro zaś, jak to już kiedyś napisałem, konstrukcje zamknięte zupełnie mi nie przeszkadzają, zatem suma sumarum nie odczuwam żadnego dyskomfortu, przeciwnie - dobrze się w nich czuję.

W kwestii wyglądu, to cóż, nie zrobiono ich pod publiczkę, tylko do pracy. Niemniej wcale nie są szpetne, a tak przy tym solidne, że na pewno można nimi zdzielić niesfornego nagraniowca, albo redaktora. Są zatem wszechstronne.

Kabel, profesjonalnym wzorem, jest odpinany. Doprowadzono go do prawej muszli i zakończono dość nietypowym, trójbolcowym wtykiem. Jego wymiana nie stanowi w każdym razie problemu, o czym mogłem się dowodnie przekonać, jako że do mnie dotarły wraz z dwoma kablami: fabrycznym i sporządzonym przez kolegę Lancastera na bazie drutów Cardasa. Ten ostatni (znaczy się kabel) jest jadowicie niebieskiej barwy, grubszy, krótszy i nieco inaczej brzmiący, o co, jak się nietrudno domyślić, właśnie chodziło.

Przejdźmy w takim razie do brzmienia.

Producent się nie pomylił: bas mieszka w tych słuchawkach dubeltowych rozmiarów. Podobnie jak w HD 650 Sennheisera stanowi on dominantę, tyle że góra jest w stopięćdziesiątkach odrobinę cofnięta, łagodniejsza i nie usiłuje migotać, przebłyskiwać i co to tam jeszcze góra potrafi. Ogólnie rzecz biorąc brzmienie tych słuchawek jest spokojne, a całe pasmo wyrównane, niemniej podbasowione.

Zgodnie z prośbą pomysłodawców odsłuchu i w jednej osobie posiadaczy opiszę teraz, jak to wypadło w szczegółach na obu kablach i dwóch różnych wzmacniaczach.

 

 

Zacznę od swojego Twin-Heada i kabla fabrycznego.

 

W tym zestawieniu zagrały zrazu dobrze, chociaż nie rewelacyjnie. Ten bas jest jednak cokolwiek za rozległy, w każdym razie takie sprawia wrażenie na samym początku, aczkolwiek w zamian, jak to w takich basowych przypadkach zwykle ma miejsce, produkuje namiastkę holograficznego brzmienia. Przestrzeń i sam dźwięk nieco się pogłębiają - trochę sztucznie, ale jakże przyjemnie. Mija chwila, i cofnięta góra pozwala zapomnieć o sobie. Kolejny moment oswojenia, i przestaje boleć także mniejsza ilość szczegółów, powściągliwszy niuans i monitorowa dorodność pasma. Basisko łagodnie masuje nam duszę a przestrzeń wsysa. Miło jest. Dobrze się słucha, bo bas łagodzi audiofilskie i wszelkie inne złe myśli i emocje, podcerowując zarazem postrzępione życiem nerwy. Zatem relaks. Ale do czasu. Zamieniam płytę "The Sewille Concert" Johna Williamsa, na której gitara nie była co prawda autentyczna, jak się to ziszcza za sprawą RS-1, ale niewątpliwie dosyć przyjemna i głęboko brzmiąca. Ładuję w szufladę Cairna synowski krążek grupy P.O.D. - "Satellite", jako że jest mi wiadome, iż entuzjaści stopięćdziesiątek mają w zdecydowanej większości hard rockowe upodobania.

No i jak nie gruchło, jak nie jebło, jak nie walnęło. Z punktu trzydzieści lat mi ubyło. Młodzieńcza kanonada najcięższego kalibru. Z najgrubszych dział walą. Pancernik Yamato, duma cesarskiej floty, bije salwę za salwą, a półtoratonowe pociski eksplodują w spoidle wielkim mózgu. Żadne inne słuchawki tego nie potrafią, ani Grado RS-1, ani HD 650. Twin-Head bez śladu zażenowania obnaża brutalną, basową naturę. Kto by pomyślał, taki salonowy pieszczoszek a młóci jak kibic przegranego zespołu.

Tak więc zdeklarowani i bezkompromisowi miłośnicy basu - baczność! Kupujemy DT-150. Rockowy koncert we własnym domu stanie się waszą własnością. Furda subtelności i zapodziana część góry pasma, fruwa wasza marynara a oczy płoną. I z prawej go, i z lewej, i jeszcze mu kopa. Adrenalina płynie strugą. Czysty szał. Co to, krew?

Dobra, już usiadłem. Zmieniam kabel.

 

Ten dorabiany Cardas Lancastera niebieski jest, jakby startował w prezydenckich wyborach. A brzmi? Trochę ciemniej i jeszcze nieco - ale doprawdy niewiele - basu przysparza. Ogólnie można powiedzieć, że pogłębia wrodzone właściwości stopięćdziesiątek: górę jeszcze nieco bardziej wycofuje, a forsuje dół. Na ASL Twin-Head nie najlepiej to jednak wypadło, bo dźwięk stał się uboższy, a wzmożona dominacja basu nad resztą pasma paradoksalnie odebrała mu emocjonalny walor, jako że wcześniejszy kontrast uległ zmniejszeniu. Wracam do kabla fabrycznego. No, nie ma wątpliwości - na nim jest ciekawiej, przynajmniej z T-H.

A, szanowni państwo, na tym fabrycznym rzeczywiście jest super. Ubaw był po pachy - rock-and-rollowe szaleństwo - no coś naprawdę przeklawego. Płytę P.O.D. powinni sprzedawać z tymi słuchawkami w zestawie. Wszystko jedno co z czym, byle razem. Miałem taki kawał radochy, że aż żona zwiała. Do końca dnia tytułowała mnie potem "dyskotekowcem" i nie wiem kiedy jej przejdzie.

 

Przepinam interkonekty Tary, opuszczając szklaną menażerię Twin-Heada. Zastępuje ją rankiem przybyły tranzystorowiec Q-Audio, co to go w wątku wzmacniaczowym trzeba będzie odpracować.

Darkul jaki jest, Bóg widzi, ale jeszcze nie zagrzmiał, w odróżnieniu od niektórych forumowych kolegów. Zostawmy jednak te porachunki i zadawnione swary zainteresowanym, albowiem jest to sprawa tak zagmatwana, że, jak powiadają Rosjanie, "biez wodki nie razbieriosz", a ponieważ po wódce tylko pertraktuje się lepiej, natomiast słyszy dużo gorzej (zwłaszcza kiedy ją zastosować wedle rosyjskiej normy), zatem audiofilski odsłuch, to nie miejsce na takie rzeczy. Bóg w każdym razie pewnie nie zagrzmiał także i dlatego, że skubańsko dobry ten wzmacniacz za nędznych 850 złociszy kolega Dariusz wyładził. Oczywiście, linia produkcyjna Q-Audio z nową obudową się nie wyrobiła i nawet zdjęcia jej nie ma, mimo że o przesłanie prosiłem. Dotarł tylko jakiś szkic, który do opisu wzmacniacza dołączę. Ale co komu po zdjęciu? Wzmacniacz gra w tym co ma (a ma, powiedzmy sobie, całkiem znośnie) i, co najważniejsze, gra drańsko dobrze. Nie dysponuję C.E.C. HD-51 do bezpośredniego porównania, ale wydaje mi się, że brzmi nie gorzej, a może nawet i lepiej. Ale nie będę zgadywał, a o samym wzmacniaczu więcej w swoim czasie i w stosownym do tego miejscu.

 

 

Q-Audio i kabel fabryczny

 

Wzmacniacz jest tranzystorowy, to i tranzystorowe jest brzmienie, bo niby jakie ma być? Ale jest to brzmienie niewątpliwie wybitne. Nie, nie przesłyszeliście się, ani ja się nie pomyliłem. Porównałem tego skromnego darkulowca (drugi model w ofercie firmy od dołu) z integrą Sony i jest lepszy o klasę, a to już naprawdę jest coś, jako że ta integra jest z kolei wyraźnie lepsza od wychwalanego przecież w licznych recenzjach Head Boxa firmy Pro-Ject.

Ale wracajmy do słuchawek.

Oczywiście, złudzeń nie ma - lepiej niż na Twin-Head nie będzie. Nawet bardzo dobry tranzystor ma niższy współczynnik inteligencji i mniejszą spostrzegawczość aniżeli dobra lampa, toteż wiele szczegółów, niuansów i smaczków ani chybi przeoczy. Niemniej zabrzmiało to bardzo rasowo, smakowicie i bogato. Q-Audio i DT 150 są niewątpliwie synergiczne. Współpracują aż miło, jakby dodatkowy dzień wolny miały za to obiecane. Muzyka sunie gładko i szeroko, i oczywiście z basowym, dudniącym wymrukiem. Nie jest to już wprawdzie bas tak masujący i potężny jak z T-H, niemniej powinien zaspokoić bez najmniejszego problemu nawet przeogromny basowy apetyt. Chuligański P.O.D. znów zagrał potężnie i koncertowo. Łomot był naprawdę wysokiej próby, przy czym dźwięk okazał się bardzo podobny do tego z prawdziwych koncertów. To jest właśnie ta szkoła brzmienia - nie jakieś tam szczególiki i dyrdymałki, tylko autentyczne, substancjalne łubudu. Żadnych pieszczot, czysta adrenalina z testosteronem. I ze staruszkiem Sony na kablach Van den Hula też tak zagrało - naprawdę extra. Mniej szczegółowo i trochę mniej czarodziejsko, ale też z życiem.

Tak więc do rock-and-rollowych wzruszeń opisywana para nadaje się wyśmienicie, mimo iż, jak wcześniej napisałem, przy pomocy wzmacniacza Q-Audio nie da się wyprodukować takiego basu jaki ciecze z T-H. DT 150 nie są już przeto wespół z nim samotnym basowym liderem. HD 650 i RS-1 okazują się na Q-Audio w tym aspekcie od nich nie gorsze. Ich basowe pomruki są przy tym od tych w wykonaniu DT 150 trochę bardziej różnorodne, połyskliwsze i bardziej niespokojne. Nie niosą w sobie tej niewzruszonej pewności siebie i łagodnej mocy. Tak więc tylko z ASL-owskim smokiem ślą studyjne Bayerdynamiki swoich basowych rywali już pierwszym ciosem na deski. Ależ te dwa urządzenia wespół w zespół bas dają, coś niesamowitego!

Piszę to bez żadnej przesady. Naprawdę, bas w kreacji tego duetu jest wprost zdumiewający, a Sennheisery i Grado zostają daleko w tyle. Cała głowa wibruje, łącznie z szyją. I kto by pomyślał? Autentyczny subwoofer z moim lampowcem studyjni weterani Bayerdynmica kreują.

Zmiana repertuaru na klasyczny natychmiast obnażyła wymienione wcześniej słabości, lecz to wcale nie oznacza, że muzyki poważnej nie da się na tym tandemie słuchać. Słucha się jak najbardziej i to całkiem przyjemnie. Niby wszystko dzieje się w głowie, a mimo to jest przestrzeń. Dlaczego? Nie wiem. Po prostu się ją czuje. Może za sprawą tego potężnego basu?

Brzmienie jest spokojne i pogłębione, a łagodna góra i wtopiony w tło szczegół pozwalają percypować długo, głośno i bez zmęczenia. Wyraźnie słychać przy tym separację planów, chociaż nie ma intymnej więzi z wykonawcami ani instrumenty się nie materializują. Porządny relaks i już. Grają podobnie do Fostexa, także liniowo, tyle że z tą basową sygnaturą. Nie zachodzi w każdym razie najmniejsza obawa, że wszystkie płyty z muzyką poważną trzeba będzie rozdać ubogim. Spoko wodzu, "Czterech pór roku" też da się posłuchać. Bez kwiku szczęścia, ale z dużą przyjemnością.

 

 

Q-Audio i kabel dorabiany.

 

Historia się powtórzyła; także z tym wzmacniaczem dostajemy w efekcie odrobinę więcej basu i szczyptę górnego cofnięcia, ale to już dużo mniej jest wyraźne, a w zamian złuda trójwymiarowości sporo się wzmaga. Wybór nie jest już zatem kwestią jakości, lecz gustu. Wolisz więcej górnych rejestrów i jaśniejszego brzmienia, czy basu i holografii? Sprawa indywidualnych preferencji, a więc nikogo w tym nie wyręczę.

Lancaster prosił jeszcze o szczegółowe porównanie z Grado RS-1.

Hmm, niby jedne i drugie są postrzegane jako z przeznaczeniem w pierwszym rzędzie do muzyki rozrywkowej, niemniej brzmią bardzo odmiennie. Grado nie odpuszczają: dźgają szczegółami i sypią iskrami górnych rejestrów, które nie są złagodzone ani o milimetr. Prawda, że bas też mają przy tym głęboki a do tego jeszcze średnicę przebogatą, niemniej dobór sprzętowych partnerów jest w ich wypadku kwestią kluczową i bynajmniej nieprostą, jako że ten swoisty nadmiar wibracji i lśnienia trzeba bądź jakoś poskromić, bądź nasycić go najwyższej klasy sygnałem. Nie każdemu też ten typ brzmienia w ogóle będzie odpowiadał. No i jeszcze ta cena, wielokrotnie wyższa i do tego inny sposób noszenia. Ale jednocześnie zaimponować to one potrafią jak mało który artefakt w audiofilskim świecie, aż można usiąść z wrażenia. W bezpośrednim porównaniu konkurenta na łopatki położyć jedną wibracją membrany, też nie jest dla nich pierwszyzną. Złożona zatem to sprawa. DT 150 są nieco łatwiejsze do zaaprobowania, chociaż dźwiękowo - poza oczywiście basem - dużo skromniejsze. Zwłaszcza góra pasma jest czymś z zupełnie z innej dźwiękowej planety - nieco sennej i trochę zasnutej mgłą. Ale w takich warunkach wypoczywa się, jak wiadomo, znakomicie, bo światło nie razi oczu. A światłem audiofila jest oczywiście muzyka, i ona w wykonaniu DT 150 jest właśnie relaksująca, dopóki nie dopadną nagrania pożądającego ich basu. Takich zaś, jak wiadomo, nie brakuje, toteż cała muzyka rozrywkowa, zwłaszcza ta cięższego brzmienia, ściele się im do stóp.

Reasumując: znakomite słuchawki do łojenia i niezłe do innej muzyki. Wygoda akceptowalna, koncerty rockowe wstrząsające, a reszta głównie pod znakiem relaksu.

 

 

 

 

DT-990 PRO

 

Firma Bayerdynamic dołożyła niemałych starań, by sprawę numerologii swoich słuchawkowych wyrobów należycie zagmatwać. W efekcie mamy do czynienia z aż trzema różnymi słuchawkami o sygnaturze 990: starymi ale ciągle jeszcze możliwymi do kupienia 990, nowymi 990 z dodatkowym oznaczeniem "edition 2005" oraz produkowanymi od 1985 roku i nadal pozostającymi w ofercie 990 PRO. Jak ktoś tego nie śledzi i przychodzi do sprawy z zewnątrz, to może dostać wścieklizny.

Zgodnie z nagłówkiem zajmiemy się teraz audiofilskim rozbiorem tych ostatnich, czyli tych z dopiskiem PRO.

Podobnie jak DT 150 są to słuchawki (w każdym razie z nazwy) profesjonalne, wszelako o konstrukcji otwartej. Parametry mają do profesjonalnego pobratymca zbliżone: tkwią w paśmie 5-35000 Hz, posiadają 96 decybelową skuteczność i tylko rezystancja opiewa na aż 600 Ohmów. W porównaniu z nieco tańszym krewniakiem są zaś lżejsze i sporo wygodniejsze. Tu wygoda jest na naprawdę bardzo wysokim poziomie i można się bez narażenia na zarzut o głupotę spierać, czy w ogóle są jakieś jeszcze wygodniejsze. Osobiście sądzę, że są - mianowicie AKG. Ale nie te opisane na samym wstępie niniejszego wątku 701, które są sporo cięższe, tylko 240.

Mimo iż profesjonał, model DT 990 PRO jest pozbawiony odpinanego kabla. To jeszcze wszakże betka, gorsza sprawa, że kabel ten jest na połowie swojej długości skręcony w spiralę. Wielu użytkowników doprowadza to do szału, a i mnie, choć żem się szaleństwu oparł, nie przypadło do gustu. Na co komu ta męcząca ukrętka? No, nie wiem. Pewnie żeby się po podłodze nie szlajał, ale nędzna to rekompensata za irytujący uciąg, którym nas nieodmiennie częstuje, gdy tylko oddalimy głowę od wzmacniacza na więcej niż metr. Faktem jest, że producent dodaje przedłużkę już pozbawioną tych idiotycznych precli, ale jaki szanujący się audiofil słucha na przedłużkach? Toć to czysty dyshonor. No nic, jest jak jest i inaczej nie będzie. Chcecie z prostym kablem, to sobie kupcie DT 880 albo te najnowsze "edition 2005", które są prawie dwa razy droższe i chcą za siebie bite 1300 zł.

W każdym razie dobrze się składa, że DT 990 PRO są wygodne i starannie wykonane, szkoda zaś trochę, że zbyt ładne to już raczej nie są, ale przed lustrem chyba i tak nikt nie słucha.

No właśnie - a jak się słucha?

Ba, moiściewy, słucha się fantastycznie. To jest mój typ i tak jak lubię. A ja lubię żeby było bardzo dokładnie i bez niedomówień. I właśnie jest bardzo, bardzo dokładnie i do tego nadzwyczaj konkretnie - artykulacja DT 990 PRO jest zachwycająco wyraźna. Po przejściu na szczytowe Sennheisery od razu słychać, że mają w gębie kluchy. Szczegóły się gubią i ogólnie różnica jest trochę w rodzaju tej pomiędzy malarstwem impresjonistycznym a zdeklarowanym realizmem.

Taki artykulacyjny perfekcjonizm jest jak wiadomo zagrożony dwiema potencjalnymi przywarami: niedostatecznym basem i uszczypliwą górą. Problem basu od razu mamy za sobą, jako że jest on w DT 990 wprost kapitalny. Fakt, że nie taki jak w DT 150, ale taki, to w ogóle żaden inny nie jest. Basu jest w tych PRO po prostu masa i na każdą okazję go wystarczy - i do "Niedokończonej" Schuberta i do ostrego rocka. Najlepszy dowód, że syn na czas ich obecności swoje HD 650 odłożył i słuchał właśnie na nich. Zapytacie, dlaczego nie na ultrabasowych stopięćdziesiątkach? Słusznie zapytacie, a ja wam słusznie na ucho odpowiem - bo są lepsze. Tak po prostu, zwyczajnie - lepsze i tyle. Mają dużo więcej i wyraziściej podanych szczegółów, naturalnie zestrojone całe pasmo, a przemawiają wyraźnie jak najlepszy aktor i w dodatku ani nie skąpią przy tym basu, ani nie kaleczą wysokimi tonami. Jedyne, co im można trochę mieć za złe, to odrobinę zbytnią dosłowność. Da się to także bardziej wyszukanie określić, jako pewien niedostatek muzykalności. Ciut w każdym razie za mało czarują i kiedy je porównać z RS-1, to jak sobie podczas odsłuchu zapisałem, Grado grają jakby w obłokach, a DT 990 na ziemi.

RS-1 mają więcej powietrza i zdolność dużo lepszego przekazania lampowej magii T-H. W porównaniu z nimi DT 990 są jak bardzo dobrze napisany reportaż naprzeciw poezji.

Ów brak muzykalnego szlifu wychodzi także w porównaniu z HD 600 i 650, które są bardziej ekspresyjne i grają na większych emocjach. To jednak nie zmienia faktu, że gdybym miał wybierać nie wahałbym się ani przez moment i wskazał DT 990 PRO. Zdecydowanie przedkładam ich precyzję i konkret ponad impresyjną retorykę i rozwichrzenie tamtych. 990 prezentują także muzykę z większą pewnością siebie, bez charakterystycznej dla wysokich modeli Sennheisera pewnej dozy nerwowości.

Z kolei w stosunku do DT 150 są 990-tki dużo mniej zrelaksowane. To w ogóle nie jest relaks, tylko samo życie. Wymówki małżonki (gdyby nie daj boże jakieś studio nagraniowe miało pomysł nagrać taki materiał) byłyby poprzez nie o wiele bardziej irytujące niż za sprawą 150-tek. Brr, na samą myśl ciarki przechodzą.

(Dociera do was chyba, że kiedy to piszę mam z drugą połową na pieńku. Ona ma już wyraźnie dość "tych internetowych wygłupów". Cóż robić - trudno.)

Teraz dwa porównania z RS-1 na moim T-H, mimo iż Josef-właściciel nie stawiał takich wymagań. Niemniej sam byłem ciekaw. Najpierw muzyka symfoniczna. W odtwarzaczu zostały z poprzedniego dnia uwertury Rossiniego pod batutą von Karajana, niech zatem będą. Płytę otwiera "Sroka złodziejka", a ją werbel. Dziwna sprawa, ale te werble zagrały bardzo odmiennie. Ten z 990-tek był jakby matowy i mocniejszy. Rozbrzmiewał też dużo bliżej. W ogóle cała orkiestra na Bayerdynamicach była wyraźnie bliższa, a to przecież Grado mają zwyczaj wrzucać słuchacza prosto na scenę. Trochę, przyznam się, zgłupiałem. Werbel w wykonaniu Grado był w porównaniu z tamtym trochę delikatniejszy, dalszy i jakby połyskliwy. Złość mnie ogarnęła, że tak są odmienne, bo niby jakim prawem? Poszedłem do syna i zaordynowałem prawdziwe werblowanie. Pewnie, że jego perkusja nie stoi w filharmonii, a bębny ten gość z Berliner Philharmonicker ma na pewno lepsze i fachowiej w nie wali. Niemniej, co realność fizyczna, to nie płyta. Lśni ten prawdziwy bęben, czy jest matowy? Prawda materialna jest taka, że ani nie "lśni", ani nie jest "matowy", tylko ma masę energii i czegoś w rodzaju wewnętrznej przestrzeni, której żadne ze słuchawek nie oddają. Kiedy wiedziony chęcią uczynienia porównania możliwie najdoskonalszym wzmogłem głośność wzmacniacza do zbliżonej warunkom realnym, reprodukcja Grado okazała się nieco prawdziwsza, bo ta Bayerdynamica jest jednak trochę za powściągliwej barwy. Ale przy normalnym poziomie głośności na jakim słucham ma więcej ekspresji, dynamiki i mocniej obrysowany kontur. W odbiorze jest też przyjemniejsza. W miarę postępu potencjometru Grado zaczynają przeważać, by na koniec całkiem wziąć górę, ale to ma miejsce dopiero przy dźwięku o potędze stricte realistycznej, który na długą metę byłby dla moich uszu nie do wytrzymania, a w każdym razie na co dzień tak słuchać nie mam zwyczaju.

Z kolei górnych rejestrów na Bayerach w porównaniu z Grado tak jakby prawie nie było. Amerykańskie nauszniki pieklą się, syczą, świszczą i świdrują, a Bayerdynamic to wszystko bardzo łagodzi, bądź ignoruje. Cie, choroba - jak mawiał sołtys Kierdziołek - dziwaczna sprawa.

W efekcie uwertura Rossiniego na każdych słuchawkach wypadła całkiem inaczej. Na Bayerach spokojnie i z umiarem, ale przy cichszymym słuchaniu z dużo masywniejszym basem, a w dodatku w ciekawszej przestrzeni i z milszym dla ucha temperamentem, podczas gdy na Grado kaskada wysokich tonów przewiercała mózg i ogólnie dźwięk był podany ze znacznie większą energią. RS-1 operowały też dużo pokaźniejszym kontrastem.

Tych orkiestr na Grado to rzeczywiście dosyć ciężko się słucha - za dużo ostrych dźwięków w za małej przestrzeni przy gorzej nagranych płytach. "Za dużo nut" - jak o muzyce Mozarta w filmie Formana zwykł mawiać hrabia Orsini-Rosenberg, dyrektor cesarskiej opery. Bo na nowych, dobrze zrealizowanych nagraniach, jest znakomicie - chociaż przestrzeń mogłaby być jednak cokolwiek rozleglejsza; akurat na symfoniczny użytek byłoby jak znalazł. Zobaczymy jak będzie to grało na tych nowych GS-1000, mających podobno klasyczną szkołę brzmienia swojej firmy ale dużo lepszą przestrzeń. Wstępnie na lipiec mam je obiecane na odsłuch.

Muzyka rozrywkowa natychmiast udowodniła zdecydowaną wyższość Grado w tym repertuarze. Zwłaszcza wokale lepiej się prezentują. W detale nie ma co wpełzać - z Grado jest dużo spektakularniej, magiczniej i bardziej wciągająco, a ludzkie głosy są jak prawdziwe. Na Bayerach jest "tylko" bardzo dobrze. Ale daj nam boże, abyśmy nigdy gorzej nie mieli. Aż dziw, że te niedrogie słuchawki aż tyle potrafią.

Wzmacniacz Q-Audio tylko ugruntował wszystkie powyższe konstatacje. Było na nim tak samo, w odpowiednich, rzecz jasna, proporcjach.

Pora w takim razie kończyć. I cóż powiedzieć? Zaskoczył mnie ten Bayerdynamic z dopiskiem PRO. Pokazał najlepszy stosunek jakości do ceny, z jakim miałem dotąd przyjemność. Jak na te siedemset kilkadziesiąt złotych, to kapitalnie wprost grają. Wolałbym je od wszystkich innych poza moimi Grado i Sony MDR 5000. Na Twin-Head zagrały tak, że aż mi obwisła szczena.

Z dobrym sprzętem są od DT 150 na pewno lepsze, chyba że ktoś zabiega głównie o relaks albo goni za ultrawyczynowym basem. Natomiast w porównaniu do Shure Graafa brzmią bardzo podobnie, tyle że operują miażdżąco większą pierwszoplanową szczegółowością i nieco potężniejszym basem. Ale to diametralnie odmienna konstrukcja, to i nie ma co za bardzo porównywać. Zresztą Shure też są kapitalne, tylko w dużo mniej zrozumiały sposób.

Wielka natomiast szkoda, że wyśmienitych DT 880 nie udało się zdobyć do porównania, a podobnie tych najnowszych 990-tek z "editionem" w nazwie. Ale może jeszcze kiedyś się uda? Nie traćmy wiary. Z krakowskiego spotkania pamiętam, że 880 grają z większym temperamentem, wilgotniejszą fakturą i bardziej ekscytująco, a przy tym z podobną szczegółowością. Są jakby mniej trzeźwe i bardziej zapamiętałe. Ale jak by się to w bezpośrednim porównaniu na moim podwórku sprawdziło, nie będę zgadywał.

Jeszcze podziękowania dla Lancastera, Lenama i Josefa oraz Patryka od Nautilusa za dostarczenie sprzętu i pośrednictwo w jego spedycji.

Uff!

 

Aparatura użyta w odsłuchach była ta sama co zwykle, z wyjątkiem NOS-owych lamp E88CC, które brzmienie mojego systemu podniosły na sporo wyższy poziom, toteż względem AKG 701 i słuchawek Graafa uczestnicy tej tury mieli warunki bardziej komfortowe.

 

 

 

W moim domowym archiwum znalazłem tylko jedną recenzję dotyczącą recenzowanych powyżej słuchawek. DT 990 PRO był uprzejmy opisać pan Roch Młodecki na łamach "HI-FI i muzyki" z września 2002 roku.

Zacytuję:

"Brzmienie jest zupełnie inne niż z Grado. (Autorowi chodzi o SR-80.) Tam dźwięk był szybki, otwarty i bezpośredni a z Byerdynamikiem ma się wrażenie, że blask nagrań zostaje rozmyty. Nie sposób im jednak zarzucić niejednorodnego pasma przenoszenia. Są czyste, jak przystało na słuchawki monitorowe, i to jest ich największą zaletą. Bas nie jest tak wiarygodny jak na Bayerdynamicach 770 Pro, ale przyjemnie i z dużą wiarygodnością uzupełnia resztę przekazu. 990 Pro nie mają jednak tej samej muzykalności, co droższe DT 931, ani takiej szczegółowości, co Sennheisery HD 600. Brakuje w nich nieco emocji, filigranowości i serca."

 

Nie zdzierżę i skomentuję. Tej szczegółowości z HD 600, to się panu Rochowi jednak porównać nie chciało.

Na sam koniec przeprosiny pod adresem nadredaktora Macieja Stryjeckiego. Bezzasadnie nazwałem bzdurą jego opinię o wyższej z kolei szczegółowości najnowszych Bayerdynamic DT 990 edition 2005 względem Grado RS-1. To są, jak się okazuje, zupełnie inne słuchawki, aniżeli 990 PRO, a nie tylko o nowszym anturażu. Słuchawki których nigdy nie słyszałem, toteż o ich brzmieniu nie mam pojęcia. Pardon.

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Recenzja maćka o technicsach:

 

Technics PR F30 ... i trochę o HD580.

 

No to jak już zacząłem o tych technicsach pisać to już się do końca wypowiem, bo słuchawki są naprawdę ciekawe i zdecydowanie wysokiego lotu.

 

Słuchawki z tego co mi wiadomo mają konstrukcję dwugłośnikową/dwumembranową (50mm i 300mm), pasmo przenoszenia 2-30000hz, imedencja 50ohm, moc 300mW, konstrukcja zamknięta. Zbudowane bardzo solidnie - aż za solidnie bo jak dla mnie są odrobinę za ciężkie, przewód jednostronny, samoregulujący się pałąk (pasują nawet na bardzo duże głowy). Z boku kretyńskie złote metalowe wstawki a pod spodem prześliczny napis technics. Cena około 900pln (za nowe). Słuchawki produkowane około 5-6 lat temu.

Ergonomia/wygoda - z tym to rewelacyjnie nie jest. W porównaniu do HD580, technicsy są mało wygodne. Nauszniki powodują dość duży nacisk i przy dłuższym słuchaniu trochę uwierają. W moim przypadku bardzo pomogło przesunięcie słuchawek do przodu - pałąk bliżej czoła - (coś jak pijany czołgista). W skali bezwzględnej wygodę oceniam na 3+, przy celującym dla HD 580.

 

Brzmienie. Tutaj ocena jest odwrotna niż w przypadku ergonomii - HD 580 3+, RP F30 - bdb - co bardziej uważni zapewne zauważyli, że coś tutaj oszukałem bo celującego brak... . Ano brak bo ideałów, jak wszystkim wiadomo, nie ma a poza tym celujący jest zarezerwowany dla... kogoś innego (wyjątek stanowo wygoda słuchania w HD 580, oczywiście).

No to "tera" konkretów parę rzucę. Przede wszystkim bas i dynamika - to jest zdecydowanie najmocniejsza strona tych słuchawek. Po prostu absolutna rewelacja ! Dolny zakres pasma ma taką "przeogromną siłę", że aż... słów mi brak. Nie jest to przy tym bas rozlazły, "poduchowaty",przytłaczający sobą całą resztę pasma. Nie ! Pojawia się i co ważne również znika dokładnie kiedy trzeba. Wszelkie "wyczyny" perkusistów, kontrabasistów i speców od efektów specjalnych (tak, filmy też ze słuchawkami oglądam...) to po prostu niesamowite przeżycie. A "rozpędzona"

orkiestra symfoniczna przyprawia o zawroty głowy (Mahlera jak narazie boję się posłuchać...;-) ). Przy tym basie i dynamice godna pochwały jest również przestrzenność dźwięku i całościowy efekt jest taki jakby słuchać muzyki na dużych, bardzo wysokiej klasy i przede wszystkim dobrze ustawionych kolumnach. Troszkę tutaj teoretyzuję bo za dużo dużych, bardzo wysokiej klasy i dobrze ustawionych kolumn to ja nie słyszałem... ale wydaje mi się, że właśnie tak to powinno w jakimś sensie wyglądać (trochę wiem, że tak powinno wyglądać bo parę sztuk jednak słyszałem...).

Powrócił u mnie przy tym syndrom początkującego użytkownika słuchawek, mianowicie przez parę pierwszych dni po tym jak przytargałem do domu HD580 łapałem się na tym, że od czasu do czasu ściągam słuchawki i sprawdzam czy aby na pewno odłączyłem kolumny. I tutaj to samo - od czasu do czasu korci mnie żeby tak jednak sprawdzić....

Górna część pasma również jest wysokiej próby, jednak w porównaniu do HD580 jest zdecydowanie wycofana. Ponadto słuchawki pozwalają bez wysiłku śledzić wszystkie tzw. audiofilskie smaczki, czyli przewracanie kartek przez dyrygenta, skrzypienie krzeseł i innych tam takich "skrzypiąco szeleszczących" atrakcji. Czyli jak ktoś lubi (ja akurat nie bardzo...) to proszę bardzo a jak nie to wcale nie musi. I tu właśnie leży jedna z bardziej istotnych różnic w porównaniu do HD580. W sennheiserach jak coś zaczynało skrzypieć w "piątym rzędzie" albo Jarrett za bardzo się rozpędzał ze swoimi talentami wokalnymi, to dupa - nie dało się słuchać muzyki bo "smaczki" za bardzo przyciągały uwagę. A z technicsami - tak jak powyżej - chcesz ? To proszę bardzo. Nie ? To nie.

 

Idealne technicsy oczywiście nie są. Najważniejszą wada jaką udało mi się wyłapać, to to, że kiedy ta nasza orkiestra już się tak bardzo rozpędzi (ale tak naprawdę bardzo, bardzo...) to słuchawki zaczynają się gubić. Dźwięk zaczyna się zlewać w jakąś bliżej nieokreśloną masę, ale podkreślam, że ma to miejsce naprawdę w bardzo ekstremalnych fragmentach/przypadkach.

Druga sprawa wylazła na "testach fortepianowych". Niekiedy dźwięki ze średniego zakresu obleczone były jakąś trudną do zdefiniowania mgiełką (chrypką ?). Może jest to związane z "dwuprzetwornikowością" (przepraszam za to słowo - potwór) słuchawek. Jeśli dwa przetworniki to gdzieś musi być częstotliwość podziału jak w normalnych dwudrożnych kolumnach (?), nie wiem jednak czy tu leży przyczyna.

 

No dobra, więcej już tu nie będę klepał. W każdym razie HD580 przy RP F30 to przereklamowane piszczałki są. Specjalnie nie odnoszę się do innych słuchawek jakie miałem okazję testować (DT150, 770pro, HD600 ) bo co innego tylko testować a co innego używać przez ponad dwa lata (tak jak HD580). Podsumowując: "demony" dynamiki i basu, kolumny na uszach... jeśli będzie okazja to koniecznie trzeba posłuchać - dlatego cała ta pisanina, żeby ktoś nie przegapił i zaraz bez słuchania np.: po takie HD580 leciał !

 

Pozdr,

M.

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

I kolejna recenzja Piotra:

 

Stax Omega II, czyli kremowa nadprzestrzeń, w konfrontacji z duetem Grado RS-1, ASL Twin-Head, czyli spirytusem w krysztale.

 

W życiu każdego audiofila żądnego wrażeń pojawia się taki dzień, w którym jego ukochany, wypieszczony systemik staje naprzeciw wroga gotowego go miażdżyć i poniewierać jego opinię. A że wścibski ze mnie audiofil, przeto zwęszywszy (całkiem przypadkiem) grubą zwierzynę, wytropiłem przebywającego przez chwilę w Krakowie słuchawkowego króla królów i wyżebrałem od kolegi Patryka jego kilkugodzinny odsłuch na gruncie firmy Nautilus. Dzień był tak niefortunny jak to tylko możliwe, bo zajęć zawodowych istna moc była, ale co tam, taka okazja raczej się nie powtórzy, w każdym razie nieprędko, przeto zostawiwszy diabłom robotę, spakowałem graty i w te pędy pognałem na odsłuch.

Tym to sposobem wychwalany powielekroć przez Rykę grubaśny T-H wespół z równie wynoszonymi przezeń pod niebiosa, jaśnie wielebnymi Grado RS-1 stanęli z nieco niewyraźnymi minami naprzeciw samego mistrza świata - Staxa Omegi II. Bo mówcie sobie co chcecie i co chcecie sobie myślcie, ale Stax Omega niewątpliwie dzierży teraz ten tytuł. Dawny mistrz - Sennheiser Orfeusz - lata już temu odszedł na emeryturę i chociaż w audiofilskim świecie wciąż uchodzi za niedościgniony wzorzec, to na rynku istnieje jedynie z bardzo nieczęstej drugiej ręki i pozostaje najczystszej wody efemerydą, podczas gdy Staxa po prostu idzie się i kupuje, o ile oczywiście macie do dyspozycji wolne 4 tysiące euro i na niego właśnie chcecie je wydać.

Słowo teraz o systemowych ubrankach i osprzęcie. Stax był w stroju roboczym, czyli tak, jak go sprzedają, a nie myślcie sobie, do tych słuchawek można kupić wiele innych wzmacniaczy, spośród których lampowy Singlepower ES-1 uchodzi za najlepszy i podobno w dowodnie znaczącym stopniu doskonali ich brzmienie. O jego posłuchaniu nie ma jednak co marzyć i nawet nie wiem, czy jest chociaż jeden po tej stronie Atlantyku. Może i jest, ale się sobą nie chwali. W każdym razie to wyjątkowo rzadki okaz. Niewiele mniejszą, o ile w ogóle mniejszą, renomą cieszą się sławetny hybrydowy Blue Hawaii oraz RudiStor Egmont Signature - zbalansowany lampowiec z Włoch. Mnie natomiast dane było słuchać jedynie fabrycznego Staxa w wersji tranzystorowej, która to wersja jest przez przeważającą grupę znających temat uważana za od fabrycznej lampowej lepszą, zwłaszcza w aspekcie ilościowym basu, ale także i pod względem spektrum dynamiki.

Dla odmiany pretendent -Twin-Head - był na bardzo solidnym dopingu, na który złożyły się niemałe przeróbki jego wnętrzności, w postaci złoconych, ceramicznych gniazd lamp, lepszego potencjometru, bocznikujących kondensatorów auricap oraz lepszych gniazd RCA, gniazd słuchawkowych i oporników. W sukurs tym przeróbkom szedł komplet użytych lamp, całkowicie odmienny od fabrycznego. Muszę być rzetelny, przeto uszczegółowię lampową tematykę, krocząc za ścieżką sygnału: KT66 Valve Art (wierna kopia, ale tylko kopia, legendarnych KT66 G.E.C.), ECC83 Mullard M8137, wąskobazowe 5AR4 General Electric, E188CC(7308) Mullard i na koniec 2A3 Full Music "Mesch" (wersja gold).

Zaznaczmy, że żadne z powyższych lamp nie są słabe, a obie pary małych triod są nawet bardzo wybitne, niemniej wymiana 5AR4 na Philips Metalbase i 2A3 na AVVT albo Emission Labs na pewno znacząco poprawiłyby brzmienie. Trzeba też zaznaczyć, że 5AR4 i E188CC były dojmująco niewygrzane, niemniej i tak lepsze od swych poprzedników.

Uparty dłubacz z dużą gotówką mógłby jeszcze wymienić w T-H transformatory na anamorficzno-rdzeniowe i ulepszyć jego wewnętrzne okablowanie. Mógłby też kupić cholernie drogie teflonowe podstawki lamp i absurdalnie kosztowne magnetyczne zawieszenie całości. Nie ma się jednak co chować za niedokonane przeróbki i nie najdoskonalsze lampy, wszak Stax też mógłby mieć do towarzystwa Singlepowera. W każdym razie cenowo oba systemy słuchawkowo-wzmacniaczowe są bardzo blisko siebie, toteż nie ma żadnej taryfy ulgowej - walczymy w tej samej wadze.

Nie da się ukryć, przed taką walką uginają się nogi i puls skacze jak rozwścieczony Kaczor Donald, ale co robić, walka musi się odbyć - przecież sam tego chciałeś. Wchodzimy zatem do ringu, a tam czeka już bezlitosny sędzia w postaci najnowszego, topowego SACD Accuphase PD -78, o krwawych (czy, jak się upiera Harvi, bursztynowych) ślepiach. Podpinają do niego obu zawodników naraz - Staxa symetrycznymi XLO Limited, a T-H o przeszło połowę tańszą Tarą Air1 (oczywiście RCA, bo on inaczej, biedaczek, nie umie).

No nic, pora zacząć brać w skórę. Na początek aplikuję złocistemu sędziemu "The Dark Side of the Moon" w wersji SACD, żeby jakość muzycznego materiału była odpowiedniej rangi. Ubieram z nabożeństwem mistrza świata i z pokorą słucham. Ach, jakiż on jest wygodny! Wielkie muszle delikatnie otulają uszy, bo poduszeczki obszyte najwyższej jakości skórką są bardzo mięsiste i bardzo miękkie. Same muszle są przy tym lekkie i wspaniale się układają. Za komfort niewątpliwie należy mu się złoty medal i Grado zostają zdystansowane. Ale przecież nie to jest najważniejsze, aczkolwiek niewątpliwie ważne - najważniejszy jest dźwięk. Jaki jest napisałem już w tytule, ale teraz trzeba to należycie z szacunku dla mistrza rozwinąć.

A więc jest tak; Stax każdy muzyczny materiał usiłuje uprzestrzennić i prawie zawsze wspaniale mu się to udaje. To niewątpliwie najlepsza audiofilska aparatura uprzestrzenniająca jaką słyszałem, w porównaniu z którą idący też w tym kierunku Sennheiser HD 650, to szczeniak. Owo uprzestrzennienie wywołuje niekłamany zachwyt i jest wprost oszałamiające. Pinkfloydowe pieniądze sypały się zewsząd i szkoda jedynie, że w życiu tak nie ma. Puszczony z kolejnej płyty fortepian Cziffry rozwinął się pięknie na długość i popłynęły z niego wielowymiarowe dźwięki. Właśnie - popłynęły, jako że muzyka z Omegi nie sypie się, nie skrzy, nie wybrzmiewa, nie wali, tylko płynie. To jest niewątpliwie spokojna prezentacja relaksująca, ale na jakim poziomie! Pisałem o AKG 701, że stoją pod znakiem relaksu; no więc Omega też, tylko o jakieś dwie a może i trzy klasy wyżej. Po prostu bajka i degustowanie najwspanialszych specjałów. Te zaś są głównie deserowej natury, zdobnej słodyczą, lekkością i zachwycającym aromatem.

Złocistokremowa mgiełka wypełnia zjawiskową przestrzeń, którą Stax dla nas wyczarowuje całkiem z niczego, bo przecież na innych słuchawkach jako żywo jej nie uświadczysz. Aplikuje następnie tę baśniową aurę w nasz mózg, całkiem go niemal oszałamiając. W sukurs temu uprzestrzennieniu nadciąga drugi największy atut japońskiego elektrostatu - spójność przekazu. W muzycznej przestrzeni nim uczynionej nie ma luk, nic nie ucieka, ani się po kątach nie chowa; wszystko brzmi jednospójnie i jednoklarownie. Towarzyszy temu kultura przekazu na miarę Platońskiej Akademii i subtelność na miarę płócien Rafaela. Górne rejestry są oszlifowane u najprzedniejszych amsterdamskich szlifierzy drogich kamieni, a jednocześnie szczegółowość i głębia muzycznego wniknięcia okazują się iście powalające, zwłaszcza zaś to drugie, jako że szczegółowość raczej wtapia się w całość niźli szuka dla siebie akcentowanej ekspozycji. Szczegóły po prostu są - są gdzieś tam - przeważnie tam, gdzie właściwe ich miejsce, czyli odrobinę w cieniu. A wszystko to razem składa się na czarowanie, zachwycanie, szybowanie, szał…

Nakadziłem tym Staxom jak zawodowy kapłan-kadzielnik, nie ma co, i zdać by się mogło, że mój system całkiem nie ma już w tym towarzystwie nic do roboty, wszelako w tej kadzi kadzeń jest też i miejsce na łyżkę dziegciu. Otóż Stax nie ma basu. To znaczy tak w ogóle, to ma, ale przy Grado, to trochę tak, jakby nie miał. Jeżeli wersja lampowa wzmacniacza ma go jeszcze mniej, to musi być z nią pod tym względem rzeczywiście krucho, bo ta niby lepsza - tranzystorowa - zupełnie pod tym względem nie imponuje. Bas jest tutaj schowany, drugoplanowy, ogładzony, potulny, salonikowy. W niektórych utworach się nawet pojawia, by jednak z innych zwodniczo umykać. Basowe tło płyty Cohena przygasło, a punktowe, twarde uderzenia w bęben owinęły się kocem. Cienki ten koc był po prawdzie, niemniej skutecznie łagodził uderzenia, a to akurat nie jest w tym przypadku przedmiotem pożądań ani treścią realizmu. Tak więc wysoka kultura chwilami wyradza się tu w zbyteczną układność, a szlachetne wino zatrąca cienkuszem.

Zostanę na chwilę przy Cohenie, a konkretnie przy 5 i 7 utworze z płyty "Ten New Songs", które od dawna służą mi za materiał porównawczy. Głos artysty na Staxach jest przyjemniejszy, ale jakby z przedwojennej piosenki - zdecydowanie brak mu emocjonalnej głębi, która towarzyszy prezentacji Grado. W wykonaniu tych ostatnich Cohen jest smutny, zadumany, cierpiący, a na Staxach tylko sobie śpiewa. Ładnie śpiewa, o ile ktoś go lubi, ale prawie nic poza tym. I dużo to, bo śpiewa oczywiście zjawiskowo uprzestrzenniony, ale i mało zarazem, jeśli wziąć pod uwagę emocjonalny wydźwięk, którego tu nie ma. - Hmm…

W staxowej kadzi kadzeń są jeszcze niestety i inne dziegcie. Bo proszę szanownej gawiedzi biorę ci ja do odsłuchania wiolę basową solo Jordi Savalla, i co się okazuje? Stax postanowił swoim zwyczajem także i ją uprzestrzennić, w efekcie uzyskując kilka wiol częściowo na siebie nałożonych. Głupie uczucie, zwłaszcza jak się słucha bezpośredni po Grado, bo tak, to może byśmy nawet i nie zauważyli. No i barwa tej wioli, a takoż i emocje, które rodzi, są na Grado dużo bardziej spektakularne, dojmujące, trafiające w istotę. Taaak….

Co dalej? Dalej słucham sobie skrzypiec z orkiestrą na XRCD i parę kawałków Vangelisa, fragmentu opery i na chwilę jeszcze raz wracam z Pink Floydami na Księżyc.

Dobra, mam już całościową opinię, chociaż po trzech godzinach słuchania w obcych warunkach nie może być ona ostateczna i tak ugruntowana, jak po tygodniowej zabawie w przydomowym ogródku. Ale takiej zabawy nie będzie, toteż ta musi wystarczyć. Nie ma się jednak co użalać; systemy zagrały tak odmiennie, że chyba niewiele można by już dodać.

Jest jak następuje: Grado grają głównie pierwszym planem, w zdecydowanie mniejszej przestrzeni i bez uprzestrzenniania wszystkiego (a już tym bardziej na siłę), niemniej dźwiękiem bardzo żywym i topologicznie bardzo bogatym. Grają też w krystalicznie czystym powietrzu, potrafiąc srebrzyste tony skrzypiec i emocjonalnie zaangażowaną wokalizę okrasić potężnym basowym dołem, w porównaniu z którym Stax kopie tylko niewielkie, zgrabniutkie i starannie umiejscowione dołeczki. Grado, w każdym razie, to nade wszystko nie jest jakieś tam relaksujące brzmienie. - Są pełne niepokoju, błysków nagle wyłaniających się z mroku, ostrości, warczenia i zła. Tak, przecież świat, także muzyczny, bywa zły. I tego właśnie zła w Staxach się nie doszukasz, bo to jest fantastyczne kino domowe 3D (chociaż bez subwoofera), w którym właśnie leci bajecznie kolorowy, wieloplanowy i cudnie nagrany melodramat z obowiązkowo dobrym zakończeniem. Całkowity brak krwi i poszarpanego ciała, zaczem panie powinny być bardzo zadowolone. A ja? Nie jestem panią, niemniej nie mam złudzeń, w tym brzmieniu Staxa można się zakochać od pierwszego wejrzenia i kochać się bardzo, bardzo długo. Jestem przekonany, że w plebiscycie Stax z moim systemem by wygrał, może nawet miażdżąco. Pytam przeto samego siebie: gdyby ci dano możliwość wyboru, z czym byś do domu powrócił?

Nie mam natychmiastowej odpowiedzi, gorzej, wybór jest cholernie trudny. Gdyby porządnie włożyć się w tą staxową złocistą nadprzestrzeń, pewnie trudno byłoby bez niej żyć. Z drugiej strony, kiedy zakładam po nich Grado powietrze się zdecydowanie oczyszcza, emocje zewsząd napływają, a pierwszy plan staje się zdecydowanie klarowniejszy. Na Staxach po Grado wydaje się jakiś taki stłamszony, niewyraźny i trochę bez życia, ale w zamian ta dal, ten kunsztownie wyrzeźbiony, wkomponowany w całość i oświetlony detal, ta słodycz…

Może najsłuszniej będzie powiedzieć, że w prezentacji Staxa na płycie Pink Floyd sypią się z każdej strony złote monety padające na dywan, a w prezentacji Grado - Twin-Head monety są srebrne i wpadają do metalowej misy. Wiadomo, wszyscy chciwcy wolą złoto od srebra, a dywan jest od misy większy, ale w misę można sobie jeszcze pobębnić, albo wina w nią nalać, a dywan trochę się kłaczy i gorzej słychać na nim kroki skradającego się mordercy. Z drugiej strony, to jest jednak latający dywan…

Ja mimo wszystko wybieram srebro, ale mam zarazem ogromny szacunek dla tej złotorodnej przestrzenności. Jak oni ją zrobili? W każdym razie genialnie im wyszło. I gdybym miał komuś doradzać wybór, to poza hard-rockowcami każdemu innemu poleciłbym Staxa. Tak jest po prostu o wiele bezpieczniej, a poza tym w kategoriach absolutnych, lub mówiąc po boksersku - na punkty, wygrywa Stax. Sądzę, że ma więcej atutów. Niemniej siedzę teraz w domu, Staxa nie mam, słucham swojego systemu i ani trochę mi tego Staxa nie brak. Dodam nawet, że z jego posiadaniem bym się raczej ociągał, bo stale słuchając go na przemian ze swoim lampiszonami pewnie bym zwariował. A poza tym fajnie jest stale coś dokupować, kolekcjonować lampowe eksponaty, obserwować zachodzące postępy w brzmieniu, rozmyślać o innych topowych słuchawkach, jak też zagrają, słowem, bawić się na całego i bez końca. Tego wszystkiego ze Staxem bym nie miał, bo nie stać mnie na inny do niego wzmacniacz, na który trzeba by wyłożyć za jednym zamachem minimum 3500 euro (RudiStor) i już oczywiście przy nim na bardzo długo pozostać. Chociaż do Rudiego to przynajmniej lamp można by lepszych szukać, zresztą do Singlepower też i nawet do Blue Hawaii, tylko że te dwa ostatnie to już całkiem abstrakcyjne pieniądze kosztują.

Ale czy to nie jest, zauważcie, dziwaczne, że te dwa opisywane przeze mnie, niewątpliwie high-endowe, systemy są takie odmienne? To gdzież jest w takim razie ten złoty Graal audiofilizmu? Ale ja wam powiem, system Waszczyszyna grał lepiej niż Stax i Ryka wzajemnie spotęgowane. To była istna orgia obecności tam gdzie grają, a to są tylko posunięte aż do wyuzdania namiastki. Specjalnie miałem ze sobą płytę "Carlos V" Savalla, z której Waszczyszyn puszczał "Fanfarria" na cześć wspaniałego monarchy, największego z Habsburgów. Nie da się ukryć, że u niego lepiej zabrzmiały, tak gdzieś o klasę. Było czyściej i realniej.

Teraz jeszcze kilka drobiazgów.

Ku memu zaskoczeniu nie ma różnicy w szybkości dźwięku, może nawet Grado są szybsze. Także szczegółowość mają bardziej wyeksponowaną i są nerwowe, jakby właśnie łapały muchy i to kilka na raz. W porównaniu z nimi Stax wygodnie leży rozparty na sofie i przerzuca kolorowe czasopisma o najwyższej jakości druku. Wypoczywa. Wolny niemalże od emocji, rozsmakowany w nieróbstwie i cały szczęśliwy.

Kiedy się jednak podmienia jedne słuchawki drugimi nie tyka nas boleść, ledwie kilka sekund i już jesteśmy wdrożeni w nowy styl prezentacji, chłonąc jej urok. (Tak w każdym razie mam ja.) Słuchający ze mną przez chwilę miły kolega z Nautilusa (Patryk, niestety, musiał pojechać na instalację) wyraził ubolewanie, że nie jest możliwa synteza obu systemów. Też tak sądzę. Może Staxy z Singlepowerem tak grają, może Orfeusz?

Z całą pewnością korzystna byłaby zamiana interkonektów, w każdym razie gdyby dążyć do brzmieniowego zbliżenia. Tara jest wszak zdecydowanie ostrzejsza i bardziej dosadna od miodopłynnego XLO.

Dziwna rzecz, ale słuchając teraz Cairna wcale nie czuję tęsknoty za Accuphase. Jasna sprawa, puszczona na zwykłym odtwarzaczu tradycyjna ścieżka "The Dark Side" do tej SACD nawet się nie umywa, ale zwykłe płyty? Accuphase jest od Cairna na pewno jaśniejszy i niewątpliwie w każdym aspekcie ciut lepszy, ale ile tego będzie? - 5, w porywach może jakieś 10 procent. I tylko tyle za trzy razy wyższą cenę? Forsą ciężką mieć by trzeba i wielką wolę poprawy brzmienia całkiem bez zwracania uwagi na koszty, by się za takie upgrady brać. W każdym razie Wadia (także jaśniejsza) zrobiła na mnie nieco większe wrażenie, niemniej nie było bezpośredniego porównania i te me wynurzenia musicie traktować z przymrużeniem oka i jako całkowicie niezobowiązujące, bo takie niebezpośrednie gdybanie bywa wielce mylące. Tak, czy owak, na tle różnic pomiędzy słuchawkami różnice pomiędzy odtwarzaczami są małe jak żuczki.

Trzeba jednak powiedzieć i coś na obronę szczytowego odtwarzacza sławnej marki. Kiedy skończyłem pisać powyższy tekst przejrzałem trzy niezależne recenzje Omegi zamieszczone w marcowym numerze pisma "Audio Video" z 2004 roku. (Kiedyś je już oczywiście czytałem, ale teraz umyślniem od nich stronił, by się niczym nie sugerować.) Przeczytałem także świeżej daty fachowy opis p. Wojciecha Pacuły ze strony internetowej High Fidelity. I co? Okazuje się, żaden z czterech autorów nie odnotował tej zdumiewającej przestrzenności Staxów, która tak mną wstrząsnęła. Czyżby to Accuphase w jakiejś mierze ją generował? Trudno to stwierdzić w sytuacji, gdy nikt z recenzentów nawet się nie zająknął w jakim zestawieniu słuchał, a mnie z kolei nie udało się ich podpiąć do Cairna (choć był na miejscu), bo po prostu nie wystarczyło już na to czasu. I tak zarzuciłem arcyważne obowiązki (warte wielu Staxów i Accuphasów), by móc posłuchać choćby tyle. Z kolei Twin-Headowi i Grado Accuphase specjalnie niczego ciekawego nie przysporzył; rozjaśnił tylko brzmienie, co raczej niekorzystnie wzmogło mieszkającą w nich ostrość i podał wyśmienity, ale nie jakiś nadzwyczaj spektakularny sygnał. Kilka dni wcześniej słuchałem też przez chwilę odtwarzacza DP - 67 w zestawieniu z odpowiadającym mu ofertowo wzmacniaczem i kolumnami KEF 205. Ładnie grało, ale na mój gust trochę za ostro. Fortepian w każdym razie był wyraźnie ostrzejszy niż u mnie. Patryk tłumaczył, że to wina niewygrzania.

Nie ma natomiast wątpliwości; w kombinacji z Omegą i po kablach XLO Limited, Accuphase DP - 78 wyczarował spektakl porażający jakością i najwyraźniej te urządzenia doskonale do siebie pasują. Mariaż niewątpliwie godny rekomendacji.

Podsumujmy jeszcze sprawę w ujęciu plusów i minusów.

 

Zaletami systemu słuchawkowego Stax Omega II są:

- Jedyna w swoim rodzaju przestrzenność przekazu.

- Fenomenalna spójność sceny dźwiękowej.

- Najwyższa klasa w każdym, poza basem, aspekcie muzycznym.

- Tak zwana "neutralność" (liniowa charakterystyka) wprzęgnięta w przekaz o niebywale wysokim poziomie.

- Relaks w najlepszym wyobrażalnym wydaniu.

- Kultura i subtelność na miarę mistrzostwa świata.

- Kapitalne oddanie filigranowości i smaczków muzycznych.

- Szczegółowość pozbawiona nachalności.

- Łatwość podejmowania najcięższych wyzwań.

- Cudowne podciąganie słabszych nagrań.

- Symetryczność całego toru.

- Wygoda o stopniu rozpustnym.

- Najwyższa jakość wykonania, w tym niepodatny na uszkodzenia kabel.

- Bezkosztowa eksploatacja.

- Wykwintne opakowanie. (Metalowy kuferek.)

- Renoma marki.

 

A wadami:

- Nie posunięta do granic możliwości przejrzystość brzmienia.

- Tylko zadowalające oddanie emocjonalnego waloru nagrań.

- Niedostatki basowości.

- Ślad sztucznego ocieplenia.

- Raczej nie do ciężkiego rocka.

- Upgrade tylko poprzez zakup innego wzmacniacza, pociągający ogromne koszty.

- Niezbyt efektowna i niedopasowana do standardów gabarytowych obudowa części wzmacniaczowej.

- W opinii audiofilskich gremiów jednak za Orfeuszem.

- Bardzo kosztowny.

- Nie stworzył legendy.

 

 

Natomiast zalety sytemu Grado RS-1 plus zmodyfikowany ASL Twin-Head to:

- Krystaliczna czystość muzycznego medium.

- Fenomenalna ostrość obrazu

- Potężna dawka emocji.

- Plastyczność dźwięku.

- Oszałamiająca szczegółowość.

- Niezwykle realistyczna barwa.

- Ogromna dynamika.

- Wielka głębia brzmieniowa.

- Wzorcowa rozpiętość pasma.

- Dojmujący realizm.

- Przydatność do każdej muzyki.

- Łatwość upgradu, zwłaszcza poprzez zakup lepszych lamp.

- Możliwość zastosowania niezliczonej ilości słuchawek.

- Efektowny, hipnotyzujący wygląd.

 

Zaś wadami:

- Za mała scena.

- Wyczuwalna chwilami nerwowość membran.

- Z uwagi na brzmieniową pikanterię mierny walor relaksacji.

- W dużo większym stopniu konieczność oswojenia.

- Mniejsza spójność przekazu.

- Słabsze dalekie plany.

- Trójwymiarowość głównie w obrębie najbliższego otoczenia.

- Wynikające z charakteru sceny pewne ograniczenia reprodukcji wielkich składów orkiestrowych.

- Brak symetryczności.

- Mniejsza wygoda.

- Przeciętna jakość wykonania części wzmacniaczowej.

- Słabe lampy i nienajlepsze podzespoły przed tuningiem.

- Licha marka wzmacniacza.

- Na zakup trzeba dużo wydać.

- Wysokie koszty przeróbek i bardzo wysokie eksploatacji.

 

 

Na koniec zwyczajowo kilka wyimków z cudzych recenzji Omegi.

 

Ludwik Igielski

"Dla wielu wytrawnych słuchaczy i profesjonalistów tak kreowana estetyka brzmieniowa stanowi poziom odniesienia, porównywalny jedynie do dźwięku słuchanego na koncercie live."

 

Roch Młodecki

"Cechą, która pierwsza wyłania się podczas odsłuchu, jest ponadprzeciętna dynamika brzmienia. Swoboda, z jaką tworzone są poszczególne dźwięki, ich bogactwo i nieskończenie bogata paleta barw są doprawdy zdumiewające. Każdy szczegół i każde wybrzmienie są podane jak na tacy."

 

Filip Kulpa

"Bez względu na rodzaj wybranej amplifikacji Omega II odtwarza muzykę w sposób niesamowicie wywarzony i kulturalny. Te słuchawki nie powalają słuchacza na kolana już pierwszych taktach ulubionej muzyki, ich czar polega na tym, że im dłużej ich słuchamy, tym większe wyrafinowanie i finezję dostrzegamy w ich brzmieniu. W kategoriach ogólnych, odnosząc brzmienie Omegi do zakodowanych w głowie wzorców głośnikowych, powiedziałbym, że słuchawki te brzmią delikatnie, z pewnym dystansem, zwłaszcza w średnim zakresie pasma. Waham się przed określeniem tego typu prezentacji jako wycofanej (gdyby były to kolumny, tak bym ją scharakteryzował), wolę w tym przypadku słowo "oddalonej". Po paru godzinach odsłuchu nietrudno docenić, że takie - zapewne świadome - ułożenie równowagi brzmieniowej Staksów jest wysoce pożądane. Wgląd w nagrania jest tak nieskazitelny, że bardziej ofensywne potraktowanie średnicy mogłoby oznaczać pogorszenie komfortu odsłuchu i utratę tej niesamowitej finezji w kreśleniu najdrobniejszych detali…"

 

Wojciech Pacuła

"Nie popełnię wielkiej gafy, jeśli od razu powiem, że jest to najlepszy na świecie system do reprodukcji dźwięku na słuchawki. Niech mówią co chcą i kto chce, ale myślę, że tak właśnie jest. A słyszałem niemal wszystko w tej dziedzinie, a z "wierchuszki" chyba na pewno wszystko, co warto było posłuchać. STAX-y są po prostu i bezkonkurencyjnie najlepsze.

Owa zgodność ze sobą podstawy i harmonii w wykonaniu STAX-ów jest niebywała. W porównaniu z nimi większość, nawet bardzo drogich, dynamicznych systemów brzmi, jakby ktoś brudną szybę przetarł ścierą do podłogi i kazał patrzeć na miniaturowe obrazki - niby coś jest, może nawet sporo, ale trzeba się nagimnastykować, żeby wszystko dokładnie zobaczyć. W przeciwieństwie do tego japoński system umożliwia objęcie wszystkiego jednym, spokojnym rzutem oka."

 

 

Wnikliwy czytelnik łatwo odgadnie, że najbliższa moim odczuciom jest recenzja p. Kulpy. Dodam jedynie, iż mnie Stax oczarowuje już po niecałej minucie, więcej mu nie potrzeba. Nie wykluczam zarazem, że w innym zestawieniu gra on faktycznie "live" i niesamowicie dynamicznie. Mnie jednak ukazał się nade wszystko jako czarodziej - zjawiskowy magik-zniewalacz rodem spod góry Fudżi.

 

 

 

 

PS

 

Stax gościł w Krakowie na użytek recenzji p. Pacuły. Znalazłszy jej zapowiedź na jego stronie internetowej, pozwoliłem sobie zapytać, czy jest w jego posiadaniu. Pan Wojciech był tak miły, że zechciał odpowiedzieć, potwierdzając domniemania. Snuliśmy nawet plany wspólnego odsłuchu, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Szkoda wielka, jako że będąc właścicielem i stałam użytkownikiem jednego z systemów, nie mogę być w jego potyczce obiektywnym rozjemcą, nie mówiąc już, że jestem tylko recenzentem-amatorem. Ale jak to w życiu; wszystko okazuje się w najlepszym razie zaledwie połowiczne. Niemniej dobre i tyle.

Porównywał natomiast przez chwilę obu zawodników p. Robert - właściciel Nautilusa. Słuchał jedynie fragmentu płyty XRCD z wariacjami skrzypcowymi Sarasatego na temat "Carmen" Bizeta w wykonaniu Ruggiero Ricciego. Jego zdaniem Stax w reprodukcji tego materiału muzycznego górował. Od siebie dodam, że skrzypce w jego wykonaniu były łagodniejsze i dalsze, skupione bardziej na pudle rezonansowym niż na strunach, a jego orkiestra była większa, misterniejsza i łagodniej brzmiąca.

- Czary-mary, czary-mary, czary-mary - Stax!

 

No i na ten raz będzie tyle.

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach
  • 6 lat później...

Wątek bardzo interesujący i pożyteczny ale dlaczego umarł tak samo szybko jak powstał? Nie jestem profesjonalnym recenzentem ale z rozmaitym sprzętem słuchawkowym, czy to konstrukcjami dynamicznymi, ortodynamicznymi czy elektroastatycznymi/elektretowymi miałem trochę do czynienia i mam obecnie chyba z 15 par słuchawek wpisujących się nazwijmy to umownie w mainstream, więc jakiś porównanie mógłbym przeprowadzić i może komuś by się to przydało? Nie będę jednak rozgrzebywał wątku z 2007r. jeśli z jakiegoś konkretnego powodu go zapadła decyzja żeby co zaniechać. Czy można wiedzieć czemu inicjatywa padła?

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dziękuję za odpowiedź. Strona jest w porządku. Wydawało mi się jednak, że zamysł tego wątku był taki aby recenzje pochodziły od więcej niż jednej osoby i aby było to forum wymiany doświadczeń, niekoniecznie na poziomie zawodowych recenzentów. Kogoś może np. interesować jakich różnich w brzmieniu czy sposobie prezentacji można doszukać się pomiędzy modelami AKG K240 Sextett a K240 DF albo tymi dwoma i np. K501 lub K701 skoro już jesteśmy przy AKG. Albo np. porównanie vintage'owych elektrostatów STAXa i modelu Lambda 404LE. No cóż.

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zarchiwizowany

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.



  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.