Za dużo, za mało
Zacznę od refleksyjnego „disclaimera.” Sam się dziwię, że piszę o audiofilstwie, coraz mniej i rzadziej udzielając się na forum. Nie zależy mi na odezwie lub reakcjach, nie chcę udzielać się w polemikach. Są ciekawe wątki na AS, ale one przeważnie pisane i rozwijane są przez zawodowców znających się na temacie szczegółowo, operujących liczbami i imponującą wiedzą. Poza tym dyskusje są mierne i jałowe – no bo jak pisać o czymś co ma sens jeśli się nie słyszy, jak to gra „w terenie”? Jak zweryfikować doświadczenie i umiejętności autora wpisu? Jak pisać poważnie skoro wiadomo, że wymiana skończy się prostacką jatką? Tak urządzono na tym świecie – gdzie akcja, tam reakcja; gdzie mądrość tam głupota. No i niestety (a może na całe szczęście?) jak mawiał Gombrowicz, żyjąc przeglądamy się w twarzach prostaków. W oczach natury każde zdanie się liczy.
W zasadzie pisząc blog, oceniając czyjąś opinię jako prostacką, już stajemy się prostakami – próbując mieć jakieś własne, uparte zdanie w tym oceanie wirtualnej przestrzeni, gdzie wrzuca się do woli śmieci umysłu, tak jak wrzuca się dziś, w ogromnych ilościach, plastik do Oceanu Spokojnego.
Jednakże mija już dojrzałe naście lat odkąd zacząłem wtapiać czas i zasoby finansowe na swoje hobby i doświadczenie to zaczyna wypierać potrzebę jakiejś formy wyrazu. Dziwne jest to, że od kilku lat głównym kontaktem medialnym ze światem jest cudowny YouTube (wiem też to znasz! ), ale, może dla zachowania równowagi emocjonalnej i w obronie przed fiksacją audiofilską nie wpisywałem do przeglądarki Youtube niczego co miałoby jakikolwiek związek ze sprzętem audio.
Stosunkowo niedawno złamałem te zasadę. Można powiedzieć, że poznałem ludzi, z którymi dzielę beznadziejną pasję – kosztowną, absolutnie nie gwarantującą satysfakcji. Poznałem Japończyków mieszkających w klitach naładowanych hiendowymi pakami. Jeden z nich zainstalował słup energetyczny przy swoim mieszkaniu, żeby sprzęt miał dobry prąd, bo, jak słusznie ów pan stwierdził, zły prąd jest jak zepsuta krew w organizmie. Na chorej krwi – domyślamy się – nawet mocny organizm nie pociągnie.
Ostatecznie na YouTubie regularnie słucham dwóch amerykańskich kanałów: Audiophilac i Zero Tolerance. Ten pierwszy, (spolszczę go jako Audiofiliaka) i skupię się na nim, to Steve Guttenberg, rasowy nowojorczyk. Guttenberg wypowiada się, czyli nagrywa kilkuminutowy klip, codziennie; wie na temat sprzętu dużo. Słuchał sprzętów dużo jako pasjonat ale i jako sprzedawca hiendu przez kilkanaście lat. Steve ma swoje lata, ale trzyma się świetnie, wygląda dobrze. Niczym stary, dobry wzmacniacz Sansui – oczywiście na chodzie – Audiofiliak kreuje się na luzaka z lat 70tych; dłuższe, może nawet podkręcone włosy, codziennie inna koszula – gusta i kolory hippisowskie. Z mowy i oblicza jest typowym nowojorskim Żydem, spokojny ale wygadany (głos, akcent i intonacja przypomina mi Woody’ego Allena). Wygląda na to, że ma jeszcze swoje zęby. No i te oczka: błyskotliwe, przenikliwe i epatujące pewnością siebie. Może tylko dłonie – którymi od czasu do czasu sprawnie wymachuje, jak przystało na amerykańskiego TV-hosta – wskazywałyby na wiek 70 + , a wiec na wcześniejsze stadium nobliwej sędziwości. Audiofiliak sprzedawał sprzęt, miedzy innymi, bardzo bogatym Azjatom, co pozwoliło mu na wglądw bardzo ekstrawaganckie pomysły i eksperymenty doskonalenia dźwięku stereo w domu.
Okazuje się, że bez względu na to czy kupujesz coś z „entry level” czy jesteś szejkiem, problemy z „ustawieniem” hi fi i rozczarowanie z tym związane są dokładnie te same. Z rozbawieniem przyjąłem do wiadomości, że obrzydliwie bogaci Azjaci potrafią zostawić sprzedawcy kilka tysięcy dolarów napiwku, na przykład, nie kwapiąc się, by odebrać swoją kaucję za wypożyczenie kilku referencyjnych IC.
Prawdą jest, że to właśnie Steve zainspirował mnie, żeby nie patrzeć na audiofilską stronę swojego życia ze zgorzknieniem, a może, i to całkiem często z politowaniem. No bo ile można wtapiać pieniędzy, by wielokrotnie powracać do tego samego punktu? Okazuje się, ze do wielu prawd, wygłaszanych przez starszego kolegę, powiedzmy nestora – a szanować starszych mnie życie nauczyło – doszedłem sam, wymieniając komponenty i głośniki – odsuwając je od ściany, migrując po pokoju i po pokojach; zmieniając kable, ustawiając elektronikę i monitory na różnych powierzchniach, przesuwając meble i marszcząc zasłony, wciskając materace, styropiany lub karimaty między komodą a ścianą.
To się nazywa pasja, a ta musi czegoś nauczyć, pod warunkiem, że trwa latami i buduje – jak Steve – dziedzictwo doświadczeń. W dziele tym, spotkania z technologią oraz spotkania z ludźmi są jednakowo ważne. Ale dochodzi do tego jeszcze świadectwo zmysłów oraz także odwaga, żeby przyznać się, że słyszysz dokładnie to, co słyszysz. Jeśli wpakowałeś oszczędności w przyjemność wypakowania wzmacniacza albo daca, który zbudowany jest jak czołg, ma szczotkowany panel przedni, piękny wyświetlacz, no i fantastycznie pachnie nowością – ale to nie gra u Ciebie, albo nie gra w ogóle, to nie jest to przyjemność, którą poszukuje audiofil lub amator wykwintnego odsłuchu muzyki w domu.
Stwierdziłem, że moje doświadczenie jest bezcenne. W przeciwieństwie do Steve’a, który zajmuje się tematem od dekad, jest człowiekiem żyjącym w jednym z najbardziej dostatnich i ruchliwych i miejsc na ziemi, nie miałem dostępu do setek urządzeń ani głośników. W tym co robiłem kierowałem się zasadą minimalizmu, założyłem bowiem, że na swoje hobby nie powinno się wydawać zbyt wiele pieniędzy. Kupić porządne głośniki, dobry wzmacniacz – spróbować dzielonej amplifikacji – źródło, odtwarzacz, gramofon, może streamer – od czasu do czasu podłączyć magnetofon … wystarczy. Założyłem także, ze nie będę robił ze swojego pokoju studia. Dom to dom, ma być przytulny i funkcjonalny, nie chcę mieszkać w jaskini z dyfuzorów i ze ścianą elektroniki.
Nie jestem elektronikiem – nie mogę konstruować własnych wzmacniaczy, nie będę próbował. Jednakże próbowałem wszystkiego, co było w zakresie moich możliwości technicznych. Kleiłem i skręcałem stendy, szafki, testowałem ustroje antywibracyjne własnego pomysłu, zawieszałem skrzynki na sprężynach, doprowadzałem osobne kable z rozdzielnicy by zasilić tylko sprzęt.
Testuje dwa systemy w dwóch różnych pokojach, w dwóch różnych domach. Każdy eksperyment mnie więcej nauczył niż wymiana elektroniki. Można powiedzieć, ze zrobiłem dużo bez ustawicznego sprzedawania i kupowania. Dziś wiem, że nie ma sensu napalanie się na klocek na podstawie lektury recenzji. Jeśli odtwarzacz, wzmacniacz, kolumna mają przebieg wiele tysięcy kilometrów najprawdopodobniej nie zagrają tak jak w recenzjach. „Nienaprawiany” „nierozkręcany” przez dwadzieścia lat znaczy tyle, co zużyty i nadający się tylko do reanimacji.
Przykłady i mądrości mogę mnożyć. Jako audiofil ze skromnym doświadczeniem ilościowego przerzucania sprzętu, często kiwam głową słuchając ludzi takich jak Guttenberg – mówię sobie: „dokładnie tak jest.” Sprzęt nie zawsze gra tak samo, kupujesz drogo – będzie coraz trudniej wyegzekwować deklarowaną rozdzielczość, sprzęt nigdy nie gra w idealnych warunkach. To jest Twój sprzęt, Twój pokój, Twoja ściana. To musi tu zagrać. Nie stawiaj głośników przy ścianie… nie stawiaj wzmacniacza byle gdzie… etc.
Moją wiążącą myślą na dziś niech będzie przekonanie że, w poszukiwaniach „swojego” systemu, liczy się własna przytomność oraz prawda, że, w hobby tym, zresztą jak w każdym innym zajęciu, bardzo łatwo coś przedobrzyć.
Wspaniałe rozprawy techniczne, ustalanie norm, parametryzacja celu i zadań sprzętu, obliczanie optymalnych ustawień głośników przeważnie, o ile nie zawsze, nie przełożą się na wymierny i oczekiwany efekt. Jeśli dopieścimy jeden aspekt ustawienia – pojawi się kolejny problem – ani obejrzymy się a sprzęt rozrośnie się o rodowane końcówki i wtyki, wymyślne gniazdka, patentowane podpórki pod kable. Kondensatory tańsze zostaną zastąpione droższymi, okablowanie budżetowe okablowaniem markowym, luty cynowe lutami cynowymi z domieszką srebra. Czy to nam zrobi dobrze i poprawi dźwięk? W kategorii jakości odsłuchu muzyki w domu – nie, ponieważ zjawiska życiowe rządzą się zasadą powiedzmy fizyki totalnej lub holistycznej. Zjawiska, swoistej formacji wielowymiarowej jak hi fi w domu - jak już wspomniałem często zdeterminowanej czynnikiem psychofizycznym, psychoakustycznym – władze ludzkiego umysłu nie są w stanie objąć, ogarnąć, pojąć.
Jeśli do głosu dochodzi smak, upodobanie estetyczne doświadczenie ludzkie nie sposób odwzorować pojęciami, które można by przełożyć na dyskretne rozwiązania praktyczne. Podobnie jest ze słuchaniem – słyszymy albo to, co możemy, jako istoty biologiczne i uspołecznione, usłyszeć, albo to, co chcemy usłyszeć. Skupiasz się na jednym aspekcie problemu, tracisz władzę nad innymi aspektami. Jeśli budujesz niezdrowe przywiązanie do jednego rozwiązania, lub perspektywy, wchodząc w głębie, kanały, tajniki, ocierasz się o niedorzeczność. Poszukując rozwiązania technicznego stajesz się postacią narracji tragikomicznej, nawet jeśli wierzysz, że rozwiązanie należy szukać w liczbach i obliczeniach.
Pięknym darem życia i natury, choć jest to dane mniejszości populacji ludzkiej, jest nadmiar, naddatek, nadkonsumpcja danych nam środków życiowych. Nadprodukcja jest przecież istotą polityki seksualnej człowieka, który korzysta z energii erotycznych nie tylko z myślą o prokreacji.
W tej kwestii, nasuwa mi się jednak przede wszystkim przykład związany z kulturą. Postawę wielkiego człowieka , ale i zasobnego mocarstwa jakim jest, na przykład, Ameryka, charakteryzuje przekonanie, że aby zrealizować coś, by zrobić dobrą robotę, trzeba dobrze zbadać temat, nagromadzić wiedzę i informacje. Oczywiście, to święta prawda. Problem w tym, że – jeśli mamy nieograniczone możliwości – zagłębiamy się w te czynności z niepotrzebną pedanterią. Amerykański przemysł filmowy potrafi, na przykład, wyłożyć grube pieniądze na ogromne zaplecze techniczne, żeby, na przykład, zrealizować jedną lub dwie sceny filmu w plenerze. By wykonać dobrze swoją pracę, wykupuje się prawa do wykarczowania kilka hektarów lasu amazońskiego, by wysłać tam ekipę filmową i kilkadziesiąt tirów ze sprzętem. Robi się to poniekąd tylko dlatego, że reżyser stwierdził i przekonał inwestorów, że to ładne, fotogeniczne miejsce.
Stanley Kubrick – może niekoniecznie przykład filmowego mainstreamu – przez całe życie interesował się postacią Napoleona. Jak wiemy poważnie zabierał się do nakręcenia wielkiego dzieła o życiu imperatora. Reżyser zbierał wszystko, co związanie było z postacią Bonapartego – łącznie z publikacjami w różnych językach, rekwizytami epoki. Mówi się, że zainteresował się nawet nocnikami z epoki. Jestem pewien, że jeden z nich uświetniłby jakiś pamiętny kadr wielkiego, panoramicznego dzieła.
Istotnie wyobrażamy sobie „kącik” napoleoński Kubricka – opasła biblioteka, przedmioty użytku codziennego, naczynia z brązu, dziwnie dziś wyglądające narzędzia, kunsztowna broń, porcelana. Pewnie nie wszystkie skarby z epoki były przechowywane w domu. Jednak po latach wspaniałych studiów nad tematem, wiemy że film nie powstał. Zastanawiam się czy przyczyną zaprzestania projektu nie był nadmiar emocji i pasji, ów nimb wzniosłego uniesienia wokół tego jakże zobowiązującego pomysłu. To miało być dzieło absolutne, estetyczna synteza ducha epoki. Jak nie poczuć przytłaczającego wrażenia, że ten wielki rezerwuar informacji, wielki, uniwersalny temat, należy przełożyć na kinetyczną narrację dwu może trzy godzinnego filmu. Dlatego też artysta w końcu nie dochodzi do celu; pozostawiając za sobą pokaźne, zmaterializowane dziedzictwo swoich ambicji.
Wierzę, że z tak zwanym ustawianiem sprzętu jest podobnie. Wiedza, środki, ilościowe nagromadzenie „pomocy”, by cel osiągnąć, jest samo w sobie zajęciem zasobnego i wolnego człowieka, w przypadku tego hobby, raczej mężczyzny, którego stać na nadmiar i zabawę w swoje lokalne dzieło życia.
Jednocześnie sądzę – by konkluzja nie wprowadziła nas w strefę mrocznej beznadziei – „nieco” z tego celu, nieładnie mówiąc, można posmakować nie wchodząc w rozwiązania definiowane pryncypiami ekskluzywnej konsumpcji. Oczywiście jeśli Cię stać na monobloki, tuby i przytomne dostosowanie pomieszczenia odsłuchowego to bardzo dobrze. Jednakże może się okazać, że nie trzeba mierzyć bardzo wysoko i zaciągać nowe kredyty na osiąganie nirwany audiofilskiej. Warto jednak wiedzieć, że, jeśli budujesz skrupulatną wiedzę teoretyczną i techniczną w zakresie elektroniki hi-fi, trzeba jej jednak pozwolić się rozrastać w osobno przygotowanym dla niej terytorium. By pozwolić muzyce grać w domu, trzeba potrafić odłączyć się od teorii, opinii i recenzji i zacząć wszystko od nowa. To jest Twój pokój, Twoja ściana, to są Twoje płyty, Twoja instalacja, Twój zestaw i niepowtarzalny kompleks zakłóceń akustycznych – a może emocjonalnych? Przesuwanie głośników kilka centymetrów do przodu da bardziej odczuwalny efekt niż zakup dwa razy droższych kolumn. Z wydawaniem decyzji, zwłaszcza w kwestiach budżetowych, nie spiesz się, bo spieszyć się nie musisz.