Dziś będzie o podłych przypadkach latem. Jak wiadomo, latem wszyscy wykańczają się pod hasłem odpoczynku. Zasada jest taka, że rodzaj umęczenia musi być na tyle różny od męczarni w pracy, aby dwa stresy się zniosły i ofiara per saldo wyszła na swoje. Są na to różne sposoby. Najmniej ambitni (do których siebie zaliczam) wałęsają się bez planu i reżimu po ładnych miejscach i chłoną sobie wedle potrzeby, przez osmozę, przetaczając przed oczyma duszy luźne obrazy. Inni stosują osmozę wymuszoną sztucznie (z udziałem przewodnika, wycieczki itp.), inni zaś fundują sobie cały obóz pracy, z rygorami w postaci pobudek, wycieczek, a czasem nawet wykładów. Odmieną tego ostatniego systemu jest obóz pracy objazdowy, straszny młyn, którego uczestnicy są tak skołowani, że przeważnie nie wiedzą nawet, w jakim mieście Europy danego dnia się znaleźli. Wszystkie te systemy tortur letnich łączy jedno: jakoś trzeba dojechać na miejsce kaźni.
Ja na żadne wakacje się nie wybierałem, bowiem w rytmie pracy zoologa leśnego lato jest porą pracy, nie zaś byczenia się. Jednak na miejsce swoich robót również musiałem dojechać, dokładnie tak samo, jak rzesze nieprzytomnych rodaków poszukujących odskoku od codziennego kieratu. Dojechać zaś musiałem po drogach, które przez ostatnie 60 lat nie były priorytetem ani rządu, ani samorządu, ani RWPG czy też innego Układu Warszawskiego. Ot, tyle, żeby w razie wojny o pokój czołg mógł przejechać. Ideałem była droga, po której mógłby przejechać tylko czołg tzw. nasz, zaś wydelikacone czołgi gnuśnych odwetowców już niekoniecznie.
Czy to było źle? Jak było, tak było, ale trochę się do tego stanu przyzwyczaiłem, ja i mój samochód. Kiedy wiadomo, czego można się spodziewać, jakoś tam człowiek jest ustawiony. Jednak czasy przewidywalności niedawno się skończyły i zaczęła się nowa era masowej produkcji dróg. Wprawdzie nie jest ta produkcja szczególnie szybka ani tania, ale mimo to dają się zauważyć pewne analogie z masową produkcją sprzętu audio.
Wszyscy znamy wytanione produkty, które pod ładnymi obudowami kryją prawie nic: transformatorek wielkości paznokcia, dwa scalaki i pęczek drutu wystarczą za wzmacniacz. Właśnie o takich wyrobach myślałem, podróżując swoim batmobilem przez pomorskie miasteczka i zapoznając się (po raz kolejny) z ulubionym wyrobem masowym oszalałych inżynierów drogownictwa. Tym wyrobem, odpowiednikiem transformatora widocznego tylko pod lupą, jest rondko o jednym pasie ruchu, najlepiej zaaplikowane na uczęszczanej drodze. Zjawisko to widywałem już wcześniej i miałem za pomysł podrzucony przez wroga klasowego, bowiem zmusza ono wozy przybyłe z czterech stron świata, i jadące potencjalnie w czeterech kierunkach, do duszenia się na jednym ciasnym pasie. Teraz jednak miałem możliwość podziwiania tego wynalazku w w całej okazałości i na pełnych obrotach.
Na początek bierze się niewielkie miasteczko bez trasy obwodowej (coś jak Warszawa), przez które przelatuje uczęszczana droga lokalna. Idealnie nadają się miasteczka w rejonach turystycznych, gdzie latem można spodziewać się tysięcy wozów dziennie, plus normalna porcja tirów (są wszędzie!) i ruch lokalny. Oczywiście jest strasznie: kurz, hałas, przejechane kury, wściekli autochtoni. Ale oto przychodzi nowe w osobie inżyniera-drogowca i na obu końcach miasteczka zakłada zaworki w postaci jednopasmowych rondek. Efekt można podziwiać nawet z satelity: powstaje korek zaczynający się na dwa kilometry przed i ciągnący się tyle samo za wioską, zaś w środku miasta (między rondkami) mamy tzw. standing ovation. Wierzcie mi: wrażenie jest niebywałe, aktywni uczestnicy leją łzy wzruszenia, zaś miejscowi wyrywają włosy z głów. Ja tam byłem, miód i wino piłem, a przejazd tych pięciu w sumie kilometrów zajął mi godzinę. Potem dwadzieścia kilometrów w w szale, drzewa zlewające się w jedno, i znów hamulec do dechy. Następne miasteczko.. .
Oglądając te curiosa już od paru lat doszedłem do wniosku, że podobnie jak w przypadku budżetowych wzmacniaczy, mamy tu do czynienia z pobudkami ekonomicznymi: pojedyncze rondko wybudować taniej, niż podwójne, i zajmuje mniej miejsca. Owszem, kiedy już buduje się rondo z góry katalogu, można tam wpakować lepsze podzespoły, obszerniejszą obudowę, i dać mu nazwę „Reference”. Zaś budżetówka dostaje to, na co zasługuje, czyli co najwyżej kwietnik na środku, lub w przypadku wzmacniacza barwny wyświetlacz.
Kiedy już wyrwałem się z pułapki prowincjonalnych dróg, ruszyłem do Warszawy, pewny siebie, bo tydzień wcześniej jechałem tą trasą w przeciwnym kierunku i nic złego się nie działo: wyboje, na których czołg wroga może połamać sobie kulasy, ale żadnych niespodzianek. Niestety, nie uwzględniłam słabości własnego charakteru, a mówiąc ściśle podatności na reklamę. Wiadomo, że lepsze jest wrogiem dobrego, co należy tłumaczyć na własny użytek tak, że jeśli masz dobry wzmacniacz albo dobrą drogę, nie daj w tym grzebać i raczej trzymaj się sprawdzonych wzorców, bo nowe jest zwykle gorsze, a już na pewno nieprzewidywalne. Teraz jestem mądry.. .
Jeszcze przed Toruniem na kierowców lecących na południe starą, wyboistą Jedynką czyhają zielone reklamy zachwalające drogę na Warszawę. Jedynka jest w nich przedstawiana jako droga prowadząca na Łódź, a nawet na Cieszyn, jednak w żadnym razie nie do stolicy, zaś za jedyną słuszną drogę na Warszawę lansuje się niejaką S10. Od razu wyjaśniam, że było to złośliwe łgarstwo, bowiem w rzeczywistości do Warszawy jedzie się wygodnie Jedynką przez Włocławek. Z jak potężnym szwindlem miałem do czynienia, przekonałem się niebawem. Na razie jechałem, zdecydowany trzymać się sprawdzonej trasy, była druga w nocy, puste drogi i święty spokój. Jednak kampania reklamowa konkurencyjnej szosy nie chciała dać mi spokoju, co kilka kilometrów nachalnie żądano ode mnie skręcenia na Warszawę (dokąd przecież jechałem!), co najwidoczniej strasznie zorało mi podświadomość, bo kiedy, już za Toruniem, zobaczyłem wielką tablicę, brutalnie nakazującą mi natychmiast porzucić Jedynkę i zagłębić się w drogę szybkiego ruchu S10, pomyślałem sobie: „a niechta, może faktycznie wiedzą lepiej, kupuję!”. I zrobiłem to.
Początkowo było fajnie: droga wciągała ofiarę.. . Zanim zorientowałem się, w co wdepnąłem, byłem już kilkadziesiąt kilometrów w głębi koszmaru. To nie była żadna droga, to nawet nie była wersja beta drogi! Razem z całą kupą podobnych idiotów, skołowanych przez nieetyczną reklamę najwidoczniej udającą drogowskazy, wylądowałem na jednopasmówce z ruchem wahadłowym, miejscami przechodzącej w wyboistą intergminną, przecinającej przysiółki z pijakami, kurami i wałęsającymi się psami. Wszędzie widać było ślady rycia. Klnąc w żywy kamień parłem do przodu 30 na godzinę w ogonku tirów, nie wiedząc, co czeka za zakrętem. Za mną i przede mną ciągnął się łańcuch samochodów pełen równie wściekłych kierowców, zwabionych zachwalanymi urokami S10, którzy w tym czasie mogli sobie jak paniska jechać pustą Jedynką do Warszawy, Łodzi, czy innego Pacanowa.
Żeby nie przeciągać, powiem tylko, że w końcu dojechałem gdzie trzeba i zajęło mi to tylko godzinę wiecej, niż powinno. Co się na tej niby-drodze wyprawia w dzień, w godzinach szczytu, nie jestem nawet w stanie sobie wyobrazić. Rozumiem, że trzeba zachwalać swoją robotę. Ale czy nie można przy tych drogowskazach, kierujących wszystkich na Warszawę dać tabliczki, że na razie jest to wersja eksperymentalna drogi, testowana na klientach, nie zaś pełnowartościowy produkt?? Jeśli człowiek nabędzie wzmacniacz, w którym pracuje tylko jeden kanał a i to niedobrze, ma pełne prawo oddać go sprzedawcy, załączając wiązankę specjalnych życzeń. Użytkownikowi drogi pozostają tylko życzenia, które niniejszym przekazuję państwu palantom i palantkom z Zarządu Dróg Publicznych, czy jak tam się ich szemrana instytucja nazywa, z podziękowaniem za zepsutą noc i niepotrzebnie spalone 10 litrów paliwa.
Alek Rachwald