Dwa tygodnie temu zaprezentowaliśmy wersję testową nowego layoutu, z prośbą o uwagi krytyczne. Zebraliśmy wiele merytorycznych wskazówek, z których postaraliśmy się zrobić jak najlepszy użytek. Teraz nadszedł czas na uruchomienie wersji ostatecznej, którą właśnie oglądacie. Postaraliśmy się uczynić stronę jak najbardziej czytelną, jednocześnie nie burząc przyzwyczajeń licznych użytkowników. Wersja ostateczna nie oznacza wersji doskonałej, strona będzie wciąż poprawiana, niektórych rozwiązań nie można było wprowadzić od razu, jednak zapewniam, że wygląd będzie ewoluował, również zgodnie z waszymi sugestiami, dlatego dalsze uwagi są mile widziane. A na razie witam serdecznie i zapraszam do przeczytania artykułu wstępnego poniżej.
Alek Rachwald, redaktor naczelny Serwisu Audiostereo
Publikujący w lubianym przeze mnie czasopiśmie „Science fiction, fantasy i horror” Adam Cebula dał w jednym ostatnich numerów ciekawy tekst. Artykuł, zasadniczo poświęcony przykremu zjawisku nazwanemu przez autora humanizmem technologicznym, oraz hollywoodzkim wizjom przygód górskich zerżniętych z filmów o Bolku i Lolku, którzy zupełnie tak samo zawieszali się przed laty na czubku czekana ze szczytu skały, jak to dzisiaj robi bohater produkcji dla dorosłych Tom Cruise (przy czym nawet występ skalny ma ten sam kształt, co w poczciwych wyrobach z Bielska-Białej), zawiera także pojęcie, które wydało mi się mieć zastosowanie w branży hi-fi. Tym pojęciem jest zadufanie.
Jeśli właśnie zadufanie było tym, co (zdaniem Cebuli) spowodowało zatonięcie „Titanica”, który był z założenia tak doskonały, że aż dziw, ze nie nazywał się, jak w prozie Grina, „Biegnąca po falach” (i wtedy faktycznie żadne przygody z górami lodowymi by mu nie groziły), to co w takim razie czeka legendarne firmy z naszej branży, ulegające podobnym złudzeniom?
Zastanawiam się jakie ewentualnie przyczyny, poza zadufaniem, skłaniają znanych producentów sprzętu hi-fi, którzy wyrobili sobie markę w złotych latach tej branży, a także liczne grono ich mniej szacownych naśladowców, do pakowania coraz tańszych bebechów w ciężkie obudowy i wystawiania na nie cen, które można określić jako fantastyczno-naukowe? Tanie flaczki z drogim logo nazywają się najczęściej „linia budżetowa” i w związku z tym żąda się za nie tylko moich półrocznych zarobków, chociaż i w wyrobach z najwyższej półki można zobaczyć (oby chociaż solidną!) taniochę. Pół biedy, jeśli taki produkt inżynierii i marketingu gra, cóż jednak, jeśli niezbyt? Rozumiem, że jest coś takiego jak żądza zysku, jednak gdzie wrodzona inteligencja? Czy w czasach kolegialnego podejmowania decyzji, które mają przede wszystkim nie urazić udziałowców, inteligencja w działaniach firmy jest czymś więcej, niż tylko pojęciem teoretycznym? Kiedy ktoś się zorientuje, że logo nie jest zaklęciem, który zastępuje wszystko inne? Owszem, jest ważne, powoduje rozpoznawalność marki, można się snobować, ale ile można pociągnąć na samej rozpoznawalności, jeśli reszta szwankuje, a nowa konkurencja kąsa w tyłek? Mało dotąd było ofiar dominacji marketingu nad myśleniem, i to właśnie w branży hi-fi? Mało razy próbowano wypuszczać byle co pod znaną marką, którą potem trzeba było pośpiesznie sprzedać wędrownym Cyganom, albo przynajmniej z dużym wysiłkiem wszystko odkręcać?
Ale nie o ofiarach tego sposobu myślenia chciałem pisać, lecz o beneficjentach. Otóż tam, gdzie jedni robią z siebie durnia, inni zwykle korzystają. Tam, gdzie legendy dają ciała, produkując końskie pączki w cenie produktów Bliklego, lub nawet coś całkiem przyzwoitego, ale w cenie litego złota, producenci mniej znani, lecz ze ambicjami, potrafią zaoferować wybitną jakość za cenę wielokrotnie niższą.
Obecnie popularne są dwa schematy startu w branży hi-fi. Jeden z nich polega na bezczelności: bierzemy sprawdzony schemat, wynajmujemy stół montażowy w Mandżurii, zamawiamy specjalną elegancką obudowę (żeby różnić się od konkurencji, bo standardowe wzory obudów z Chin wszyscy dawno znają), po czym na powstałe dzieło walimy cenę tak skalkulowaną, żeby recenzenci nie uwierzyli własnym uszom. Możliwy jest też wariant zwany „top-hi-end”, bez udziału Mandżurii, i wtedy za cenę klocka można by już wyekwipować wyprawę na Księżyc. Ten schemat nas chwilowo nie interesuje. Drugi model, to wykorzystanie taniości 90% kluczowych podzespołów oraz niedrogiej siły roboczej dla stworzenia klocków, które pod względem rzeczywistego kosztu wytworzenia, stopnia technologicznego zaawansowania, a wreszcie pietyzmu wykonania, mogą rozłożyć na łopatki większość uznanego hi-endu. Dla przykładu zajmę się tutaj cyfrowymi źródłami dźwięku. Owszem, zdarzało mi się widzieć niemal puste w środku odtwarzacze grające bardzo dobrze, ale też zdarzało mi się widzieć odtwarzacze puste w środku i grające zwyczajnie, a mimo to kosztujące oczy w z głowy. Natomiast widywałem też odtwarzacze pełne drogich podzespołów, mimo to nie kosztujące majątku, a przy tym grające naprawdę dobrze. I tak się dziwnie składało, że nie były to produkty marek, określanych jako hi-endowe.
Może przesadzam ze swoim proroctwem, ale uważam, że właściciele dużych logos powinni wreszcie poczuć się zagrożeni. W ciągu ostatnich paru tygodni, nie wysilając się zbytnio, natrafiłem na trzy bardzo dobre źródła, jedno od wytwórcy masowego, który widać postanowił wrócić do szlachetnych korzeni, drugie polskie, trzecie zaś on firmy kompletnie mi nieznanej, produkującej w Chinach. Cechą wspólną tych urządzeń była cena grubo poniżej 10 kzł, wykonanie z użyciem mnóstwa wysokiej jakości elementów oraz pietyzm wykończenia obcy dziś wielu legendom. Oraz dźwięk – na poziomie bardzo dobrym.
Stwierdziłem ostatnio, że jakoś spokojniej śpię. Zastanawiałem się nad tym zjawiskiem i doszedłem do wniosku, że to dlatego, iż mniej się niepokoję o hi-fi. Sądząc po powyższych przykładach, najwyraźniej sobie poradzi. Nie powiedziałbym jednak tego o niektórych markach, zapatrzonych ślepo w swoją chwałę. Gdyż, ponieważ, albowiem, wpatrując się we własny wieniec laurowy, można się paskudnie potknąć.
Alek Rachwald