Słyszeliście o tzw. Metodzie Tajemniczego Klienta? Nie, to nie jest kolejna próba oszukania staruszków, jak te na „wnuczka”, czy „policjanta”, lecz nader często praktykowane badanie mające na celu ocenę faktycznego poziomu procesu obsługi. Polega ono na przeprowadzeniu ukrytej obserwacji sposobu obsługi w różnych placówkach handlowych (sklepach, punktach sprzedaży, salonach itp.) poprzez wcielenie się w rolę typowego klienta danej firmy. O ile jednak taki „myk” pojawienia się incognito powinien bez większych problemów udać się w jakimś banku, czy salonie wyposażenia wnętrz, to już w przybytkach zajmujących się tematyką audio prawdopodobieństwo zdemaskowania wydawało się zbyt duże. Dlatego też nie przejawiając zdolności Aryi Stark do zmiany swojej dość rozpoznawalnej facjaty, ani nie dysponując czapką niewidką dałem sobie spokój z podchodami i kamuflażem. Wziąłem też pod uwagę Wasze uwagi sugerujące testy mniej, bądź bardziej budżetowych komponentów w możliwie naturalnym dla nich środowisku. Dlatego też, gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność a na horyzoncie pojawiły się jeszcze pachnące fabryką kolumny Wilson EL-8 postanowiłem nieco zmienić metodologię testu i na odsłuchy wybrać się do warszawskiego Salonu Marantz – flagowej placówki dystrybutora marki – stołecznego Horna.
Pytając nawet średnio rozgarniętego audiofila czy zna „Wilsony”, z pewnością zostaniemy poproszeni o doprecyzowanie, czy chodzi o amerykańskie Wilson Audio, czy też brytyjskie Wilson Benesche a zdziwienie na twarzy naszego interlokutora zagościć może, i z pewnością zagości, gdy okaże się, iż mamy na myśli trzeciego z Wilsonów – już bez żadnych dodatków. Kojarzycie markę? Ano właśnie, ja też nie miałem nawet bladego pojęcia o jej istnieniu, aż do momentu, gdy otrzymałem propozycję testu takowych wynalazków i to w dodatku w iście królewskiej, topowej odsłonie - Exclusive Line. Tak, tak, to nie żart - wycenione na prawie okrągłe pięć tysięcy PLN-ów EL-8 (pełna nazwa to Exclusive Line EL-8) stanowią, przynajmniej na razie szczyt możliwości i zwieńczenie oferty tego nad wyraz enigmatycznie opisanego bytu, który nie wydaje się niczym innym jak projektem zleconym przez krajowego dystrybutora któremuś z OEM-owych azjatyckich potentatów. Nie zagłębiając się jednak zbytnio w mało istotne szczegóły warto podkreślić, iż przynajmniej na pierwszy rzut oka wartość postrzegana 8-ek dość znacznie przekracza kwotę, jaką będziemy musieli wysupłać za nie przy kasie. Zgrabne, usadowione na niewielkich, lecz poprawiających stabilność cokołach, pokryte kruczoczarnym lakierem fortepianowym obudowy nie powinny przytłaczać swoim gabarytem nawet w 16-18 metrowych pomieszczeniach. To dość niewysokoe – ledwo dobijające do metra, trzygłośnikowe, dwudrożne konstrukcje z klasycznym układem drajwerów z tekstylną 25 mm kopułką na szczycie i dwoma 165 mm (6”) średnio-niskotonowcami poniżej. Biorąc pod uwagę zaskakująco wysoką, przynajmniej deklarowaną przez producenta, 90 dB skuteczność nie zabrakło, zlokalizowanego na tylnej ściance tuż nad pojedynczymi terminalami głośnikowymi, portu bas-refleks. Gniazda głośnikowe są usytuowane dość nisko, więc nie powinno być problemu z podłączeniem nawet masywnych i ciężkich przewodów.
Salonowe odsłuchy rozpocząłem dość nietypowo, gdyż od wymagającej przynajmniej odrobiny skupienia od odbiorcy i sporych umiejętności od samego systemu przepięknej norweskiej muzycznej opowieści „Kristin Lavransdatter” Arilda Andersena. Ten dość mroczny i kontemplacyjny repertuar obfituje jednak w pełen wachlarz nad wyraz intensywnie atakujących nasz zmysł słuchu wysokotonowych transjentów a odzywające się od czasu do czasu organy potrafią zejść naprawdę nisko. Jednak to, co w tym albumie jest zjawiskowe to przestrzeń i o dziwo, mając świadomość segmentu w jakim Wilsony egzystują wszystko było na swoim miejscu i podane jak należy. Lekko wypchnięta średnica przyjemnie podkreślała pierwszoplanowe wydarzenia a towarzysząca jej … finezyjna(?), ok niech będzie finezyjna, bo była naprawdę świetna – gładka a zarazem rozdzielcza, góra powodowała moje bardzo pozytywne zaskoczenie. Ogniskowanie źródeł pozornych, precyzja z jaką były umieszczone na wirtualnej scenie nie budziło moich najmniejszych zastrzeżeń i jeszcze bas. Potężny i zarazem niemalże zupełnie nieadekwatny do postury generujących go kolumn, całkiem dzielnie walczył o zachowanie równowagi pomiędzy ilością - wolumenem a kontrolą. W kategoriach bezwzględnych można byłoby mieć co prawda kilka „ale”, lecz po raz kolejny przypominam o półce cenowej po jakiej się poruszamy i co wydaje się być nawet bardziej istotne o tzw. „targecie”, czyli docelowej grupie odbiorców, gdzie bas w 99,9% być nie tyle powinien, co być musi. Warto też pamiętać o elektronice z jaką 8-ki będą najczęściej współpracowały, więc idrobne wspomaganie ze strony kolumn w tym wycinku pasma raczej nie zaszkodzi.
Rockową ścieżkę dźwiękową z „Songs of Anarchy, Vol. 1” Wilsony zagrały z werwą, dynamiką i niemalże spontanicznością jasno dając do zrozumienia, że właśnie w takich, zadziornych klimatach czują się jak przysłowiowa ryba w wodzie. Tutaj nie było żadnej kalkulacji, tylko pójście na żywioł, gdzie liczą się emocje i najzwyklejsza w świecie frajda ze słuchania ulubionej muzyki. A właśnie. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa wydawnictwa pełne drących się do mikrofonów długowłosych i wydzierganych jegomościów rzadko kiedy można określić mianem audiofilskich, więc delikatna tonizacja i wygładzenie najwyższych składowych jaką zafundowały niniejszemu albumowi tytułowe kolumny przemawiała ewidentnie na ich korzyść. Oczywiście ów rockowy pazur wcale nie oznaczał, że na eterycznym i niespiesznym „En el amor” Nataša Mirković brzmiała jak gulgocząca growlem Alissa White-Gluz na „War Eternal” Arch Enemy a uwaga słuchacza po raz kolejny kierowała się ku wielce sugestywnej przestrzeni, w jakiej zawieszone zostały dźwięki i w jakiej pozwolono im swobodnie wygasać.
Podobnie sprawy się miały na jedynym wśród zabranych przeze mnie do salonu hybrydowym krążku CD/SACD „From Heaven on Earth - Lute Music from Kremsmunster Abbey” Huberta Hoffmanna, gdzie przez bitą godzinę mamy niekłamaną przyjemność obserwować grę wybitnego lutnisty w podobno „najcichszym” studiu nagraniowym świata. I pomimo nad wyraz oszczędnego instrumentarium nie sposób się nudzić. Rozdzielczość, jaką właśnie na tym albumie pokazały Wilsony zasługiwała wyłącznie na komplementy. Wartym podkreślenia był również fakt z jaką łatwością udało im się „zniknąć” ze sklepowego pomieszczenia – wystarczyło je tylko dogiąć, ustawiając tak, aby tweetery skierowane były na nasze uszy a precyzja i holografia stawały się faktem.
Niejako na deser zostawiłem dwie dość wymagające, może nie tyle od odbiorcy, co przede wszystkim od kolumn, pozycje – pulsujące syntetycznymi brzmieniami „Blue Lines” Massive Attack i epickie, prog-metalowe „The Astonishing” Dream Theater. W pierwszym przypadku mamy bowiem nieprzebrane bogactwo syntetycznego basu, za to drugi, to prawdziwy dopust Boży i klęska urodzaju dosłownie wszystkiego. Zacznijmy jednak zgodnie z chronologią, czyli od Massive Attack. O ile przy konwencjonalnym instrumentarium zwracałem uwagę na lekko uproszczoną i ujednoliconą strukturę najniższych składowych, to przesiadka na dźwięki wygenerowane wyłącznie na komputerowej konsolecie już na wspomniane dolegliwości nie cierpiały, mogąc za to pochwalić się imponującym wolumenem i naprawdę niskim zejściem. W prog-metalu Wilsony też stawiały na spektakularność i rozmach, dzięki czemu spokojnie można było nieco zaszaleć z głośnością i korzystając z faktu iż w okolicznych butikach obsługa nieco przysypiała urządzić im małą pobudkę. Przez większą część pierwszego krążka „The Astonishing” (dość oczywiste limity czasowe) jedynie z czystej złośliwości krytyce mógłbym poddać, zauważalne w kulminacyjnych momentach, lekkie spłaszczenie sceny dźwiękowej, ale … i w tu dochodzimy do sedna … dokładnie na tych samych fragmentach potrafią się potocznie mówiąc „wyłożyć” typowo audiofilskie i czasem dziesięciokrotnie droższe konstrukcje, więc nie ma się czego wstydzić.
Prawdę powiedziawszy jadąc do warszawskiego Salonu Marantza zupełnie nie wiedziałem czego mogę się spodziewać. Oczywiście zarówno uzgodnioną elektronikę, jak i warunki lokalowe, czy to ze względu na testy, czy też mniej bądź bardziej oficjalne wizyty (jak np. spotkanie z Kenem Ishiwatą) mogłem uznać za elementy znane i stałe o tyle same kolumny pozostawały, aż do momentu rozpoczęcia odsłuchu, totalną zagadką. Niezbyt wygórowana cena i mało znany producent nie poprawiały obrazu sytuacji. Tymczasem okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują i że nie grają metki, tylko konkretne projekty a projekt Wilson Exclusive Line EL-8 ewidentnie grał i w dodatku robił to świetnie.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Horn
Cena: 4 998 PLN (para)
Dane techniczne:
- Pasmo przenoszenia (±3dB): 40 – 20 000 Hz
- Czułość (2,83V – 1m): 90 dB
- Impedancja: 4 – 8 Ω
- Maksymalna skuteczność (SPL): 108 dB
- Rekomendowana moc wzmacniacza: 40 – 150 W
- Częstotliwość podziału: 2 400 Hz
- Głośnik wysokotonowy: 1" (25mm) miękka kopułka
- Głośniki nisko-średniotonowe: 2x 6" (165mm) z piankowym korektorem fazy
- Typ obudowy: Bass Reflex
- Wykończenie: lakier czarny, high-gloss
- Wymiary (WxSxG): 985 x 195 x 295 mm
- Waga: 13,90 kg (szt)
System wykorzystany podczas testu:
- Źródło: Marantz SA-10
- Wzmacniacz zintegrowany: Marantz PM-10
- interkonekty RCA: QED QE2453
- Przewody głośnikowe: Dali SC RM230S