Zanim przejdziemy do niniejszej recenzji warto uświadomić sobie jeden fakt. Otóż żyjemy w erze wszechobecnej bezprzewodowości. Najprzeróżniejszej maści kable coraz szybciej tracą rację bytu i nawet w ambitnym Hi-Fi, czy nawet High-Endzie granie po Wi-Fi / Bluetooth zaczyna stawać się oczywiste i ze wstydliwego dodatku ewoluuje do rangi koniecznej funkcjonalności. Wystarczy tylko wspomnieć Avantgarde Acoustic Zero 1 Pro, serię Discreet Audiovectora, Devialeta, Dynaudio Xeo, czy Elac Air-X. O ile jednak powyższe „rodzynki” pozwolę sobie zostawić na później, to ze względu na właśnie rozpoczynające się wakacje zajmę się czymś nie tylko zdecydowanie bardziej mobilnym, ale rzekłbym, że również niezobowiązującym a przede wszystkim typowo lifestylowym. Wszystkich tych, którym na słowo lifestyle zapala się ostrzegawcza lampka i profilaktycznie wciskają głębiej swoje portfele pragnę od razu uspokoić, że tym razem intrygujący design i świetna jakość wykonania nie idą w parze z przyprawiającymi o zawrót głowy cenami. Chodzi bowiem o produkt nazwijmy go może nie masowym, ale na pewno pochodzący od renomowanego, acz oferującego swoje wyroby w całkiem umiarkowanych przedziałach cenowych popularnego na światowych rynkach potentata mającego w swojej ofercie zarówno urządzenia A/V, sprzęt studyjny, instrumenty muzyczne i … całkiem spore portfolio dwuśladów, oraz silników. Mam nadzieję, że nawet średnio zorientowani czytelnicy zdołali w drodze dedukcji prawidłowo wytypować producenta przedmiotu niniejszej recenzji a jeśli nie, to już spieszę z wyjaśnieniami. Chodzi mianowicie o Yamahę i jej najświeższą, bezprzewodową serię Relit a dokładnie o środkowy, przynajmniej jeśli chodzi o numerację, model LSX-170.
Z premedytacją wspomniałem o środkowej pozycji bohatera tego testu w firmowej hierarchii, gdyż patrząc na online’owy cennik można dojść do wniosku, że jest to model topowy. Jednak zgodnie z firmową nomenklaturą na szczycie zasiada podłogowy LSX-700 a ofertę otwiera w pełni przenośny, wyposażony w budowany akumulator LSX-70. Jeśli jednak uporządkujemy japońskie głośniczki wg. aktualnych cen zmuszeni będziemy dokonać drobnej roszady, gdyż LSX-170 wyceniono na 1 999PLN, LSX-700 na 1 899 PLN a LSX-70 na 1 299 PLN. Mniejsza jednak z porządkiem sortowania, czy aspiracjami do miana flagowca w swojej kategorii. Grunt, że do wyboru mamy trzy modele i tylko od własnych potrzeb, wymagań i warunków lokalowych zależeć będzie, na który z nich przyjdzie nam ochota.
LSX-170 można określić mianem dwudrożnej, wentylowanej od spodu, konstrukcji omnipolarnej, czyli krótko mówiąc dwugłośnikowej i oferującej dźwięk dookólny. Pod metalową siatką maskownicy ukształtowanej na kształt klasycznego abażura ukryto nie tylko korpus zawierający układy wejściowe, w tym umożliwiające komunikację bezprzewodową, i wzmacniające, ale i horyzontalnie, umieszczone piętrowo - jeden nad drugim przetworniki. Za reprodukcję dolnego pasma i średnicy odpowiada 9cm głośnik a za górę, również stożkowa 3cm membrana. Oba drivery otoczono eleganckimi aureolami diód, a intensywność iluminacji można regulować zarówno przyciskami umieszczonymi w podstawie, jak i z poziomu mikroskopijnego pilota. W celu podkreślenia, wyodrębnienia bryły 170-ki z otaczającego ją mroku, podczas wieczorno-nocnych odsłuchów, diody umieszczono również w podstawie i co warte podkreślenia zarówno górne ringi, jak i dolne, punktowe źródła światła nie rażą, oślepiają, czy po prostu irytują, lecz generują jedynie delikatną poświatę. Szkoda, że podobnym smakiem i wyczuciem nie wykazują się producenci nieraz horrendalnie drogich urządzeń pakując gdzie tylko się da wielce irytujące swą intensywnością diody (z reguły obłędnie błękitne). Jak widać lifestyle zobowiązuje. Plus dla Yamahy. Oprócz oczywistej bezprzewodowości dostępnej dzięki technologii Bluetooth w podstawie umieszczono również wejście liniowe w standardzie mini jack. O parowaniu odbiornika, czyli LSX-170 z dowolnym urządzeniem przenośnym raczej nie ma sensu się rozpisywać i tylko wspomnę, że Yamaha nie grymasi i nie wybrzydza łącząc się w przysłowiowym okamgnieniu ze smartfonami, tabletami, etc. pracującymi pod kontrolą trzech najpopularniejszych systemów operacyjnych (Android, iOs, Windows). Jednak jeśli chcemy w pełni wykorzystać możliwości jakie oferuje dedykowana appka – „DTA CONTROLLER” lepiej zdecydować się na coś z nadgryzionym jabłkiem, bądź zielonym robotem, bo przynajmniej na razie „okienka” nie doczekały się stosownej aktualizacji ani od Yamahy, ani od np. TIDALa. A aplikacją przynajmniej przy pierwszej konfiguracji Relita zainteresować się warto, gdyż dzięki niej zyskujemy dostęp do tak przydatnych funkcji jak timer/budzik czy odtwarzacz multimediów (o regulacji głośności nawet nie wspominam), lecz również do equalizera i natężenia iluminacji.
A teraz najważniejsze - brzmienie. Uczciwie przyznam, że ilekroć widzę reakcje nie tylko postronnych obserwatorów, ale i mniej, bądź bardziej świadomych użytkowników/posiadaczy tego typu wynalazków odnoszę wrażenie, że już sam fakt wydobywania się z nich (oczywiście z urządzeń, nie osób) dźwięków wydaje się być podstawą do zachwytu. Coś w stylu klasycznego okrzyku triumfu z dowolnej ekranizacji Frankensteina – „It’s alive!”. Niestety z reguły zdolność generowania decybeli nie jest od razu tożsama z odtwarzaniem muzyki, bo muzyka to „trochę” więcej niż zbitek dość podłej jakości piskliwych tonów. Całe szczęście przedstawiciel dystrybutora Yamahy – warszawskiego Audio Klanu widocznie wiedział co robi, gdyż po prostu powiedział, żebym włączył 170-kę i spokojnie jej posłuchał. W tym celu w ramach działań prewencyjnych zainstalowałem na działającym pod kontrolą Androida tablecie aplikację TIDALa i … przez blisko dwa tygodnie „grający abażur”, jak Relita ochrzciła moja rodzina, stał sięokazjonalnie główną atrakcją podczas przyjmowania (niekoniecznie zainteresowanych audiofilskimi dogmatami) gości, oraz zdecydowanie częściej głównym źródłem muzyki grającej w tle podczas codziennej, domowej krzątaniny. Oczywiście muszę rozczarować czytelników liczących na iście high-endowe, bądź chociaż „hajfajowe” (przynajmniej w moim rozumieniu pojęcia High-Fidelity) brzmienie, bo takiego z Yamahy uzyskać nie sposób. W zamian za to otrzymujemy przyjemne w barwie, sugestywne pod względem przestrzenności i całkiem nieźle sugerujące zdecydowanie większy gabaryt generującego je źródła granie. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć. Nie chodzi mi o deprecjonowanie Yamahy a jedynie prawidłowe umieszczenie jej na skali może umownej a przy tym niezaprzeczalnie subiektywnej jakości dźwięku. Do tej samej kategorii zaliczyć przecież można równie lifestylowe „samograje” jak produkty Brion Vega, Tivoli Audio, czy nawet Podseakers. Dodatkowo Relit stanowi niezaprzeczalną ozdobę wnętrza w jakim się znajdzie - element czysto dekoracyjny a przy tym użytkowy, gdyż oprócz źródła dźwięku będący również niezwykle wygodną, bo obsługiwaną z poziomu telefonu i pilota lampką. Wróćmy jednak do jego możliwości sonicznych. Jeśli tylko pozbędziemy się zbyt wygórowanych i całkowicie nieadekwatnych do jego ceny oczekiwań, to gwarantuję, że będziemy z niego zadowoleni i to w stopniu zdecydowanie większym niżbyśmy na początku nawet przypuszczali.
Po pierwsze w dźwięku Relita próżno szukać jakiejkolwiek maniery wskazującej na krzykliwość, czy też zbytnią ofensywność reprodukowanego dźwięku. Wręcz przeciwnie. Na ustawieniach fabrycznych, z wyłączanym/wyzerowanym equalizerem uwaga słuchaczy kierowana jest najpierw na całkiem solidną podstawę basową, sugestywnie faworyzowaną średnicę i gładkie, złociste, dystyngowanie zaokrąglone wysokie tony. Dzięki takiemu balansowi tonalnemu gorzej zrealizowany materiał nie razi swoją mizerną jakością a po prostu nie pokazuje zdolności zestawu, szczególnie jeśli chodzi o budowę sceny, za to nagrania po prostu lepsze zarówno pod względem jakości, jak i zawartości merytorycznej potrafią wypaść nad wyraz angażująco. Przykładem niech będą dostępne na TIDALu remastery Franka Sinatry, czy Nat King Cole’a, gdzie głosy wokalistów zostały nader zgrabnie „podkręcone” tonalnie i emocjonalnie. Podobnie sprawy się miały z przedstawicielkami płci pięknej. Queen Latifah, Diana Krall i Beth Hart czarowały jakby w torze znajdowała się jakaś klasyczna lampa i wcale nie chodzi o zaimplementowane w 170-ce LEDy. Czuć było swobodę i najzwyklejszą, spontaniczną chęć grania bez obarczonych znamionami „pudełkowatości” sygnatur konwencjonalnej i podobnie wycenionej konkurencji.
Yamaha Relit LSX-170 wydaje się być niezwykle ciekawą propozycją dla osób poszukujących rozwiązania intrygującego i eleganckiego a przy tym całkowicie bezobsługowego, pozwalającego na codzienny kontakt z muzyką. Dodatkowo walory natury czysto estetycznej, jeśli chodzi o wygląd, oraz jakość wykonania idą w parze z równie przyjemnym i kulturalnym dźwiękiem stanowiącym idealny sposób na ukojenie skołatanych codzienną bieganiną nerwów. Jest też wartą rozważenia alternatywą dla konwencjonalnych zestawów micro i mini, z których i tak poprawnej stereofonii uzyskać nie sposób a wykonane z taniego plastiku dołączane kolumienki nie mają najmniejszych szans aby zbliżyć się do brzmienia tytułowej Yamahy.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Audio Klan
Cena: 1 999 PLN
Dane techniczne:
Bluetooth: Ver. 2.1 + EDR / A2DP
Codec Audio: SBC, AAC, aptX®
Maksymalny zasięg: 10m
Wejścia: 3,5mm Stereo Mini Jack
Zastosowane przetworniki: 90-mm średnio-niskotonowy, 30-mm wysokotonowy
Oświetlenie: 11 diod LED
Wymiary (S x W x G): 271 x 290 x 271mm
Waga: 3.3 kg
Dostępne kolory: Czarny, Złoty, Brązowy