Świat wciąż jest pełen dobrego sprzętu, tylko my o tym mało wiemy. Na co dzień wiele osób posługuje się stereotypami: sprzęt i brzmienie angielskie, francuskie, niemieckie czy amerykańskie. Padają przy tym nazwy kilku najbardziej znanych firm, zawsze tych samych, i na tym zainteresowanie się kończy. Do czasu, gdy ktoś na wystawie, w sklepie lub u znajomych natknie się na urządzenie nieznanej sobie firmy, którego brzmienie nie będzie mieściło się w stereotypie.
Wzmacniacze marki Aaron nie były dotąd szerzej znane w Polsce. Firma powstała w 1985 roku, a więc dosyć dawno, produkując pierwotnie pod nazwą Markus Neumann. Markę Aaron wprowadzono w 1989 roku, a bezpośredni poprzednik testowanego wzmacniacza (pod nazwą No. 1), był pierwszym produktem wypuszczonym pod tym znakiem. Jak z tego wynika, nasz wzmacniacz jest produktem raczej konserwatywnym, co w obecnych czasach stanowi znakomitą rekomendację. Producent (High End GmbH) ma w ofercie również markę Sovereign, z zupełnie innego zakresu cenowego. Jako Sovereign firmowany jest referencyjny wzmacniacz mocy z przedwzmacniaczem, których słuchałem raz i krótko, ale powiem tylko, że warto było. Może kiedyś będę miał możliwość bliższego zapoznania się z tym sprzętem, wówczas zdam pełniejszą relację. Wracając do Aarona, oferta obejmuje dwa wzmacniacze zintegrowane (modelowi No. 1a przybył niedawno mniejszy brat w postaci modelu XX, wypuszczonego z okazji 20-lecia marki), przedwzmacniacz i dwie końcówki mocy – stereo i trzykanałową. Nie ma źródeł, nie ma kolumn, chyba nawet nie ma kabli. Skromność i specjalizacja na najwyższym poziomie.
Zewnętrznie wzmacniacz prezentuje się skromnie, choć wcale nieubogo. Na froncie widnieje obowiązkowy ostatnio wyświetlacz, jednak w przeciwieństwie do wielu innych konstrukcji tutaj akurat się przydaje, bowiem potencjometr elektroniczny pracuje „na okrągło” i konieczne jest informowanie słuchacza o poziomie wzmocnienia. Poza tym wyświetlacz pokazuje, które wejście pracuje w danym momencie, zawiadamia o wyciszeniu oraz o statusie wejść (regulowana czułość). Front z masywnego szczotkowanego aluminium zdobią dwie gałki, o kształcie budzącym skojarzenie z biustonoszem Madonny zaprojektowanym przez Jean-Paul Gaultiera. Nie jest to złe skojarzenie, ale trochę oryginalne jak na sprzęt audio. Piramidalne pokrętła są wielofunkcyjne, jedno z nich służy jednocześnie jako przycisk stand-by. Górną płytę wzmacniacza zdobi fest aluminiowa plakieta z nazwą firmy. Tylna ścianka dźwiga siedem wejść, wyjście rejestratora, wyjście zewnętrznego procesora i wyjście pre. Całość uzupełniają dość porządne gniazda głośnikowe (wykorzystałem je w trybie bananowym, nie wiem zatem, jak się sprawdzają z widełkami). Do urządzenia dołączany jest ładny, solidny i prosty pilot, pozwalający na wykonywanie podstawowych operacji. Jak to czasem bywa z rodzinnymi manufakturami, producent oferuje też sporo indywidualnych modyfikacji, między innymi w postaci innych materiałów i kolorów wykończenia. Dostępne są miedzy innymi płyty czołowe z polerowanej stali. Można również zafundować sobie osobistą plakietkę, z własnym nazwiskiem, w celu imponowania kolegom.
Wnętrze wzmacniacza stanowi obraz solidności i porządku. Uwagę zwraca duży, dokumentnie zapuszkowany transformator. Zapuszkowanie jest naprawdę idealne, a głuchy odgłos ostukiwania świadczy, że puszka jest dodatkowo wypełniona, co sprzyja wytłumieniu wibracji trafa. W zasilaczu znalazło się sześć stosunkowo niewielkich kondensatorów elektrolitycznych, o łącznej pojemności 60 000 uF. Nie udało mi się zidentyfikować ich producenta. Przedwzmacniacz jest rozdzielony na dwa kanały i zasilany z oddzielnych zasilaczy stabilizowanych. Tworzą go układy scalone AD. Końcówki mocy zajmują każda oddzielną płytkę, tranzystory stopnia końcowego zamknięte są w charakterystycznych obudowach TO-3. W tego typu obudowach widywało się tranzystory Motoroli. Końcówki mocy pracują w klasie AB. Ciepło z końcówek przenoszone jest na jeden duży radiator aluminiowy, umieszczony po przeciwnej stronie obudowy, co transformator. Zresztą wzmacniacz nie nagrzewa się szczególnie mocno. Dodatkowa płytka przy przedniej ściance zawiera układy sterowania. Warto dodać przy okazji, że producent twierdzi, że jego wzmacniacz wytrzyma nawet obciążenie poniżej 1 Ohma, a także, że model No. 1a stanowi całkowicie nowy projekt w stosunku do swego poprzednika. Ogólnie, skrzynka zapełniona jest schludnie, ale dość szczelnie, i spora masa urządzenia nie pochodzi tylko od grubych blach. Skromny, lecz budzący zaufanie wygląd zewnętrzny znajduje potwierdzenie w budowie tego wzmacniacza. To nie jest produkt masowy i raczej nie księgowi go projektowali.
Odsłuch... Ponieważ miałem do czynienia z mocnym wzmacniaczem tranzystorowym i dużymi kolumnami, na pierwszy ogień poszedł repertuar subtelny do obrzydzenia, czyli tak zwane smaczki. Ale przynajmniej nie oszczędziłam na dynamice. Pierwsze zabrzmiało „All’Improviso” Christiny Pluhar. W odtwarzaniu nagrań najłatwiej chyba zepsuć właśnie mikrodynamikę, ciekaw więc byłem, jak wzmacniacz napędzający dwie wielkie pralki wywiąże się z trudnego zadania. Nie zawiodłem się, chociaż muszę przyznać, że pewnych podejrzeń nabrałem już wcześniej, podczas rozgrzewki niemieckiego piecyka. Aaron Jedynka wysterowuje niezbyt łatwe zestawy z odczuwalną swobodą. Skala makro, którą ta delikatna płyta ma nad podziw dobrze rozwiniętą, w mojej opinii została oddana bez zarzutu. To pierwsze wrażenie na kolejnych płytach tylko się potwierdzało. Aaron to wzmacniacz o imponującej sile. Od razu widać, że tu nie oszczędzano na zasilaniu.
Niskie tony, których nie brak w muzyce akustycznej, są głębokie, zróżnicowane i pełne życia. Kontrola tego zakresu bardzo dobra, a warto pamiętać, że chodzi tu o 30-centymetrowe profesjonalne woofery i z pozoru skromny zintegrowany wzmacniacz. Martixy w dziedzinie basu mają co pokazać, pod warunkiem, ze wzmacniacz dotrzyma im pola. Aaron dotrzymuje. Średnica, reprezentowana przez ludzkie głosy i liczne instrumenty akustyczne, okazała się również powyżej przeciętnej. Brzmienie średnich tonów było przejmujące, nasycone barwą i głębokie. Wokalom nie towarzyszyły miliony mlaśnięć i przełknięć, zamiast tego była realna barwa, namacalność i szczegółowość. Dokładność dźwięku była właśnie taka, jak potrzeba – obecność szczegółów i wszelkich mikroodgłosów dawała się odczuć bez nachalnego pchania przed oczy i uszy. Dźwiękom towarzyszyła aura pogłosowa, przeniesiony do pokoju odsłuchowego dźwięk pomieszczenia, w którym grali muzycy. Wybrzmienia poszczególnych tonów były długie, bez stłamszenia i przyszarzenia. Wiedziałem już wcześniej, że ten wzmacniacz cieszy się sporą renomą, ale co innego słyszeć plotki, a co innego posłuchać samemu. Dźwięk Aarona ma zdecydowanie wysoką klasę, mimo że to „tylko” wzmacniacz zintegrowany i nie wygląda jak sztaba złota.
Mozartowskeigo „Requiem” (Herreweghe) użyłem później już tylko głównie dla sprawdzenia rozdzielczości układu Martix-Aaron. Wysłuchałem całej płyty nie dlatego, że były jakieś obiekcje, tylko dlatego, że była muzyka. Zdolność tego wzmacniacza do przejrzystego oddania pracy orkiestry symfonicznej ustępuje tylko możliwościom wielkich tranzystorowych końcówek mocy, które inne aspekty brzmienia wcale niekoniecznie mają na równie wyśrubowanym poziomie. Przy okazji, znowu dała o sobie znać bogata średnica, głosy chórów i solistów były przejmujące. Od najwyższego poziomu odbiegała tylko głębokość sceny, kolejne plany położone były bliżej siebie niż u niektórych dobrych wzmacniaczy w tej cenie. Jednak nie zaburzało to odbioru muzyki, o której trzeba powiedzieć, że była nieziemska, albo zbliżona do nieziemskiej. A przy tym Aaron potrafił oddać co bardziej efektowne pasaże orkiestry tak, aż okna wyskakiwały.
Dla odmiany wziąłem na warsztat crash-test stereofonii – „Amused to Death” Watersa. Wykazała ona zdolność wzmacniacza do kreślenia diablo szerokiej sceny, głosy rozlegały się z kuchni, a i głębokość sceny była większa, niż to wynikało z wcześniejszych odsłuchów muzyki akustycznej. Ale takie to już nagranie. Dodatkowym efektem, raczej niespodziewanym, było, że wysłuchałem całości płyty, którą zasadniczo uważam za nudną. Sprawiła to głównie przejrzystość połączona z plastycznością brzmienia systemu. Warto też wspomnieć o basie, który był mocno ponad średnią.
Zachęcony tym, zwróciłem się następnie ku płytom, których dotąd słuchało mi się trudno, na których przekazie trudno mi było się skupić, które często wydawały mi się z lekka nijakie. „Sky Piece” przedwcześnie zmarłego Thomasa Chapina odkryło przede mną swój hipnotyczny urok, flety i saksofony lidera, wsparte basem i perkusją, okazały się subtelną ucztą dla ucha melomana. Podobnie wypadł test na violę da gamba. Wspomniałem kiedyś, że ten trudny instrument wymaga dla pozytywnego odbioru bardzo dymanicznego, realistycznego systemu. Z Aaronem za kierownicą niektóre rzadziej słuchane płyty Savalla odkryły przede mną swą istotną wartość.
Testowanie tego wzmacniacza było autentyczną muzyczną przyjemnością. Świetny, uniwersalny sprzęt, nie nadmiernie „tranzystorowy”, nie nadmiernie „lampowy”, w mojej opinii zadowoli zarówno melomanów, jak i technokratów.
Tekst: Alek Rachwald
Zdjęcia: Marcin Olszewski
Szczegółowe dane:
Dystrybutor: Soundclub
Cena: 3490 EUR (po aktualnym kursie)
Moc: 2 x 95 W/8 Ω, 2 x 160 W/8 Ω, 2 x 250 W/8 Ω
Wymiary (SxGxW): 43,8x39,4x11,4 cm
Masa: ok. 13 kg
System odsłuchowy: gramofon VPI Aries 3 upgrade/ Zu Denon 103, przedwzmacniacz korekcyjny RCM Prelude, odtwarzacz CD Amplifikator BitoFon, kolumny B&W 801 Matrix, przewody sygnałowe Argentum 6/4 Silver, Zu Wylde, przewody głośnikowe Argentum 6/4, przewody zasilające Zu Mother, IsoTek Optimum, filtr sieciowy IsoTek Sigmas