Po bardzo przyjemnym kontakcie z tanim USB DAC-em Audinsta, kontynuując eksplorację urządzeń umożliwiających uczynienie komputera pełnoprawnym elementem zestawu Hi-Fi, postanowiłem zająć się czymś poważniejszym – oto zatem Wavelength Audio Proton DAC.
Gabaryty nadal pozwalają uznać go za przenośny polepszacz brzmienia, jednak cena daje do zrozumienia, że żarty powoli się kończą i przynajmniej teoretycznie powinniśmy wejść na wyższy poziom. Co prawda, w porównaniu z recenzowaną już na łamach Audiostereo "cegłą" (czyli modelem Brick) Wavelengtha mamy do czynienia z budżetówką i początkiem katalogu, to jednak biorąc pod uwagę aspiracje firmy do bycia "najlepszym producentem USB DAC-ów", oczekiwania miałem dość spore.
Proton na pierwszy rzut oka niczym szczególnym się nie wyróżnia. Po prostu zgrabne aluminiowe pudełeczko, pozbawione przełączników i pokręteł. Obudowa to prawdopodobnie model 1457 Hammonda (http://www.hammondmfg.com/1457.htm). Cały przedni panel zajmuje ozdobne logo i próżno szukać jakiegoś "magicznego oczka” zaspokajającego ciekawość użytkownika co do stanu i trybu pracy urządzenia. Jeśli jednak skierujemy wzrok na tylną ściankę znajdziemy tam, oprócz czterech diod informujących o próbkowaniu sygnału wejściowego (44.1, 48, 88.2 i 96 kHz przy słowach o długości 24 bitów), szeroko rozstawione, solidne złocone gniazda RCA, gniazdo USB i nieopisaną dziurkę. W pierwszej chwili można spodziewać się, że jest to gniazdo zasilania, jednak bezowocna inspekcja pudełka w poszukiwaniu zasilacza powoduje konsternację. Skoro nie ma zasilacza, a po wpięciu Protona między laptopa i wzmacniacz z głośników popłynęła muzyka, to tajemniczy otwór musi pełnić inną funkcję. Z pomocą przychodzi instrukcja. Eureka! – dziwny otwór to gniazdo słuchawkowe. Pozostaje pytanie, dlaczego Gordon Rankin zdecydował się umieścić je w niewygodnym miejscu, a także w jaki sposób można regulować poziom głośności? Okazuje się, że głośność reguluje się z poziomu systemu operacyjnego/programu odtwarzającego, w którym Proton grzecznie melduje gotowość do pracy bez potrzeby instalacji jakichkolwiek sterowników. Takie rozwiązanie regulacji wzmocnienia wydaje się mało audiofilskie, gdyż odbywa się w domenie cyfrowej. Jednak w instrukcji można znaleźć informację, iż software służy tylko do kontroli analogowego regulatora głośności. Dodatkowo zalecane jest, aby w programie odtwarzającym ustawić maksymalny poziom głośności, a regulacji dokonywać jedynie z poziomu systemu operacyjnego.
Wracając do kwestii zasilania, myślą przewodnią konstruktora było zbudowanie DAC-a mogącego obejść się bez zewnętrznego zasilacza, a pomimo to świetnie brzmiącego. Jak widać na załączonym obrazku problem zasilania udało się rozwiązać. Konieczną do pracy energię DAC czerpie z interfejsu USB, przy czym kość przetwornika i układ wzmacniacza słuchawkowego mają zapewniony energetyczny komfort dzięki ukrytej wewnątrz urządzenia baterii LiIon. Oczywiście DAC pracuje w trybie asynchronicznym ("Asynchronous Mode USB Audio"), dzięki czemu jest niewrażliwy na różne anomalie występujące podczas transferu danych złączem USB, które nie było dedykowane do zastosowań audio. Ponadto wymieniony patent pozwala obniżyć jitter. Niestety nie udało mi się zajrzeć do trzewi Protona. Jednak z tego, co udało się wygooglać wynika, że na wyjściu liniowym zastosowano kondensatory Mundorfa a na słuchawkowym Black Gate BGN. Tyle teorii, a teraz o tym, jak inżynieria przekłada się na to, co najważniejsze, czyli na brzmienie.
W ramach rozgrzewki Proton grał w moim zestawie biurkowo - komputerowym z mini Kenwoodem R-SE7 i Sennheiserami HD 580. W odróżnieniu od testowanej wcześniej przez Alka "cegły" nie odnotowałem żadnych oznak ocieplenia, czy choćby śladu lampowego czaru. Wydaje się to logiczne, bo Proton jest urządzeniem na wskroś tranzystorowym, jednak z drugiej strony chciało by się mieć jakiś punkt zaczepienia w postaci "firmowego brzmienia". Również w porównaniu do testowanego wcześniej przeze mnie USB DAC-a Audinst nie ma mowy o upiększaniu, łagodzeniu co bardziej jazgotliwych partii, czy łaskawym traktowaniu spapranych nagrań. Próba przesłuchania całego krążka "Art of war" Sabatona zakończyła się już na trzecim utworze. Dalsze katowanie uszu dobiegającą z HD 580 kakofonią mogło skończyć się w najlepszym przypadku koszmarną migreną, a w najgorszym atakiem niekontrolowanej agresji. Również "audiofilsko" wydana Megadeth "Countdown To Extinction" (1st Japan edition - TOCP 7164) mogła posłużyć najwyżej pobliskiemu dentyście do usuwania kamienia nazębnego. Koszmar. Na bardziej cywilizowanych nagraniach (Cyndi Lauper "Memphis Blues") było znacznie lepiej. Separację poszczególnych instrumentów uznałem za wysoce satysfakcjonującą, głos wokalistki nie był słodki i gładki, bo takiego w rzeczywistości nigdy nie posiadała. I bardzo dobrze, bo gdybym chciał posłuchać dziewczęcego świergotu, to włączyłbym Katie Melua, zaś weteranka rocka snuła bluesowe opowieści głosem wskazującym, że nie samym górskim powietrzem i wodą człowiek żyje. Stosunkowo neutralny charakter Protona bardzo dobrze sprawdził się w wyśmienitej realizacji Guillaume Dufay "Mille Bonjours (Diabolus in Musica)". Skupienie i oszczędne środki wyrazu tego nagrania nie potrzebowały dodatkowych polepszaczy. Bez trudu można było śledzić ruch palców muzyków po strunach, czy wsłuchiwać się w pracę mechanizmu "clavicytherium". Podczas odsłuchu tego albumu na jaw wyszło pewne drobne ograniczenie Protona. 300-omowe Sennheisery HD 580 Precission okazały się zbyt trudnym obciążeniem, i aby komfortowo "wniknąć" w nagranie zmuszony byłem ustawić w laptopie głośność ma maksimum. Nie wróży to zbyt dobrze posiadaczom jeszcze trudniejszych do napędzenia nauszników. Całe szczęście nawet na maksymalnych obrotach dźwięk pozostawał czysty i klarowny. Po dłuższym obcowaniu z testowanym DAC-em stwierdziłem, że jego sposób prezentacji był zbyt mało angażujący (przynajmniej dla mnie). Muzyka sączyła się poza centrum mojej uwagi. Oczywiście tę manierę można łatwo obejść. Wystarczy włączyć wydany przez Deutsche Grammophon podwójny album "The Magic of Horowitz" i zapomnieć o bożym świecie. Liczy się tylko dźwięk fortepianu pod palcami mistrza. Lekko przyciemniony, lecz lśniący, podany na tle "analogowego" szumu, lecz niezwykle czytelny i (co najważniejsze) o słyszalnych naturalnych rozmiarach.
Przeprowadzka Protona do „dorosłego” systemu już od pierwszych minut była miłym zaskoczeniem. Wytykana wcześniej wstrzemięźliwość emocjonalna zniknęła, pojawiło się za to lekkie wygładzenie dźwięku. Cyndi Lauper zabrzmiała o drobinę ładniej niż powinna, ale akurat takie kłamstwo, zmierzające ku poprawie przyjemności odsłuchu, uznałem za dopuszczalne i miłe memu sercu. Chcąc sprawdzić, jak daleko w upiększaniu rzeczywistości posunie się DAC, nakarmiłem go „Every Grain Of Sand” Barb Jungr. Muszę przyznać, że album zabrzmiał niezwykle zmysłowo, jednakże bez trudu można było usłyszeć, że głos wokalistki jest naturalnie chropawy i zmatowiony.
Zmieniając repertuar wrzuciłem do Foobara japońską edycję „World Painted Blood” (SICP 2253) Slayera. Chłopcy zagrali bardzo, bardzo ładnie. Dziadek Szatan i babka Apokalipsa byliby z nich naprawdę dumni. Serio. Dawno nie słyszałem jednego z najbardziej brutalnych gatunków muzycznych, odtworzonego w tak miły memu uchu sposób. Opętańcze gitarowe łojenie, pełne nienawiści teksty wykrzykiwane przez Arayę i mogąca kruszyć żelbetowe ściany perkusja stworzyły prawdziwą thrash metalową ucztę. Można co prawda pokręcić nosem na zbyt płytką scenę, jednak konia z rzędem temu, po włączeniu tego krążka będzie zastanawiał się nad audiofilskimi dogmatami dłużej, niż do pierwszego machnięcia (nieraz już mocno łysawą) łepetyną. Kontynuując tematykę umartwiania ciała i ducha, odsłuch zakończyłem „Sacrificium” Cecilii Bartoli. Lekkie przyciemnienie przekazu faworyzowało popisy wokalne solistki, resztę zespołu pozostawiając w delikatnym oddaleniu. Efekt był porównywalny do tego, co zapamiętałem z kilkukrotnych odsłuchów DAC-a Audionemesis. Słodycz i gładkość zamiast hiperdetaliczności i laboratoryjnej dokładności. Poszczególne instrumenty były swoistymi plamami dźwięku, bez wyraźnie zarysowanych krawędzi i precyzyjnie określonego miejsca w orkiestrze.
Czy taki sposób prezentacji może się podobać? Owszem. Bardzo często nasze pliki nie są najwyższej jakości, wracając do domu marzymy tylko o zimnym piwie, wygodnym fotelu i chwili wytchnienia przy ulubionej muzyce. Proton idealnie wpisuje się w ten sielankowy obraz, z jednym tylko „ale”. Trzeba mu zapewnić odpowiednie towarzystwo, bo ani ze słuchawkami, ani z beztrosko skompletowanymi zestawami „nabiurkowymi” nie wykorzystamy w pełni drzemiącego w nim potencjału. Rozsądnym wydaje się zbudowanie systemu składającego się na przykład z Protona i Mini MAC-a. Oba elementy zajmą mniej miejsca niż standardowy odtwarzacz, a komfort obsługi i jakość dźwięku na pewno nie będzie gorsza, niż porównywalnego cenowo dyskofonu.
Tekst i zdjęcia Marcin Olszewski
Cena: 3200 PLN
Dystrybutor: Soundclub
Pasmo przenoszenia: 5 - 20 kHz (+/-1 dB)
Impedancja wyjściowa: < 100 Ohm
Wejście cyfrowe: 24 bit / 44.1, 48, 88.2, 96 kHz
Napięcie wyjściowe: 1,8 V
Zalecana impedancja słuchawek: 32 - 300 Ohm
Wymiary (mm):140x115x55 (GxSxW)
System wykorzystany w teście:
Źródło sygnału cyfrowego: Dell Inspiron 1764
DAC: Stello DA 100 Signature
Wzmacniacz: Densen DM-10; Anthem Integrated 225
Słuchawki: Sennheiser HD 580 Precision; Koss Porta Pro
Kolumny: Neat Acoustics Motive One
IC: Antipodes Audio Katipo; Neotech NA-12260 UP-OCC (NEI-3001)
Kable głośnikowe: Slinkylinks S1; Gabriel Gold Revelation mk I
Kable zasilające: Audionova Starpower Mk II
Listwa : GigaWatt PF-1 + kabel LC-1