W latach, gdy starannie wybierałem swój pierwszy „poważny” system audio, życie miało jakby wiecej uroku. Nie wiem, co mnie dopadło, ale pomimo lepszej niż wówczas znajomości rynku, kiedy myślę o nowych klockach w cenie poniżej 5000 pln za sztukę, nadal jakoś łatwiej mi poruszać się wśród sprzętu z lat 90., niż tego produkowanego dzisiaj.
15 lat temu właśnie rozstawałem się ze wzmacniaczem zintegrowanym marki popularnej, który grał szaro. Oczywiście, gdy go nabyłem, myślałem, że gra bardzo dobrze, ale apetyt rośnie niepomiernie w miarę słuchania i bardzo szybko rozpocząłem poszukiwania klocka w cenie około 3500 pln, który byłby o kilka klas lepszy od integry Technics ze środka katalogu. Nie o jedną klasę, ale od razu o kilka! Nie chciałem NAD-a i Cambridge, które wtedy miały status nieco bardziej egzotyczny niż dziś, jednak stanowiły swego rodzaju audiofilski entry level, a poza tym wizualnie nie za bardzo mi odpowiadały. Chciałem czegoś jeszcze lepszego, a przy tym ładniejszego. Przerzuciłem wtedy sporo klocków. Był tam zintegrowany Cairn, jakiś Arcam, był wzmacniacz Kuleszy & Mierzwiaka Sound Project Model 2, była pierwsza lampowa integra Amplifona (WL-36), był Struss 140, CR Developments Orpheus i pierwsza na naszym rynku integra Sparka (później znanego jako Cayin). Co łączyło te wzmacniacze? Wydaje mi się, że cechą wspólną był pewien zew indywidualizmu, każdy z tych klocków stanowił indywidualność. Cairn występował w Polsce od niedawna i kojarzono go z „francuskim dźwiękiem za znośne pieniądze”. Sound Project debiutował niedługo wcześniej i zaliczano go do „polskich objawień” za niedużą kwotę, Struss podobnie (znakomite recenzje w całej prasie, plus opinia „elektrowni”, która wysteruje nawet deskę sedesową), Amplifon, wiadomo, pierwsza polska cenowo dostępna lampa, w dodatku o pięknym wzornictwie. Orpheus kojarzył się z zasłużoną dla audiofili angielską manufakturą (bardzo wówczas ceniony model Romulus!), poza tym piękne chromowane wykończenie wyglądało jednocześnie ekskluzywnie i garażowo. Zaś Spark to było coś zupełnie nowego, chińskie lampy nie kojarzyły się wtedy z masówką, tylko z powiewem egzotyki, mało kto wówczas decydował się na zakup czegoś aż tak nietypowego. Najmniej emocji budził chyba Arcam, może dlatego dość wcześnie przestałem brać go pod uwagę.
Wymienione wzmacniacze należały do urządzeń, o których sporo się wówczas mówiło, uważano je za warte zainteresowania, to był taki mainstream dla audiofila-indywidualisty, który nie myśli o cenie późniejszej odsprzedaży, ale tylko o dźwięku swojego systemu. No i trochę o tym, jak klocek będzie się prezentował na półce. Podobały mi się złote gały Sound-Projecta, wyjątkowo zachwycał mnie projekt graficzny Strussa, chrom Orpheusa i gorejące lampy EL-34 Amplifona i Sparka. Nie były to urządzenia z długiej listy modeli wielkiego koncernu, ułożonej przez specjalistę do spraw sprzedaży. Często w ogóle były to jedyne urządzenia ze stajni swoich producentów. Słowem, odlot dla początkującego audiofila.
Ostatecznie, po miesiącach prób i odsłuchów, zdecydowałem się na lampę, ale do dziś mam sentyment do wszystkich wzmacniaczy, które brałem wówczas pod uwagę. Często jestem pytany o radę przez kolegów, znajdujących się w podobnej sytuacji, co ja wówczas. W takich razach odnoszę wrażenie (być może mylne), że pomimo rozwoju rynku i większej oferty, trudniej mi wybierać. Po pierwsze, szanujący się hi-endowi wytwórcy nie mają już tak tanich modeli, jak swego czasu Orpheus w ofercie CRD. Hi-end stał się bardziej „butikowy” i ceny przeniosły się wyżej. W tej chwili wybór jest raczej między tańszym a droższym modelem firmy masowej. Dobrym przykładem jest Cambridge Audio, którego najwyższe, zaawansowane technicznie modele dawno przekroczyły granicę 5 kzł. Wzmacniacz Strussa to dziś 12 kzł, Amplifon podobnie. Ancient Audio produkowało kiedyś niezbyt drogie wzmacniacze hybrydowe, a dziś bez połowy dużej setki nie warto podchodzić do lady. Nadal są na rynku małe polskie firmy, oferujące stosunkowo niedrogie urządzenia zapewne dobrej jakości, ale odnoszę wrażenie, że komunikacja między tymi wytwórcami a prasą jest słabsza niż dawniej. Świetnie pamiętam, że w latach 90. nie było polskiego czasopisma, które nie zamieściłoby testu Sound Project czy Strussa. Z kolei wcześniejszy czar chińskiej lampy bardzo zbladł, i przy gigantycznej podaży i ogromnej ilości marek ranga wzmacniacza lampowego jako takiego wyraźnie spadła, a przy tym nie bardzo wiadomo, co wybrać. Po prostu za dużo tego, a praktyka produkowania tych samych wyrobów pod różnymi brandami ostatecznie położyła i tak dopiero budowany prestiż wytwórców. Gdybym miał dziś wytypować „pewniaka” spośród chińskich lamp, byłbym w dużym kłopocie. Prawdopodobnie wskazałbym na coś ze stajni Opera Consonance, ale akurat te urządzenia nie są specjalnie tanie. Są też solidne europejskie firmy w rodzaju Primare, jednak długie serie i bogaty katalog paradoksalnie zbliżył ten sprzęt do wyrobów koncernów w rodzaju (skądinąd bardzo solidnego) Denona. Czyli wszystko w porządku, ale nie ma już dawnej poezji. A może to ja nie wiem, czego chcę?
Warto by podsumować te spostrzeżenia, ale mam z tym kłopot. Czy moje zapiski to tylko jęki mamuta, któremu nie odpowiada klimat XXI wieku? Nie chciałbym, aby emocje audiofila wywoływał dopiero sprzęt kosztujący 10-20 kzł, zaś urządzenia poniżej tej sumy stanowiły słabo zindywidualizowaną masę. Czy rzeczywiście tak jest? Co o tym sądzą czytelnicy?
Alek Rachwald