Noc Muzeów to dziwna impreza. Tysiące ludzi stoją w poskręcanych kolejkach do miejsc, które w dzień mogą odwiedzić bez najmniejszego problemu, takich jak Zachęta lub Zamek Królewski. Nie lubię kolejek, choć rozumiem, że dla powojennej młodzieży mogą one być fascynującą odmianą. Sam jednak, gdy widzę kolejkę na Placu Zamkowym, dla pewności przechodzę na drugą stronę, bo a nuż bydlę się rzuci. Z drugiej strony, jest to bardzo miła inicjatywa i szkoda byłoby z tej okazji czegoś nie zmalować. Z tą myślą, dla uczczenia Nocy Muzeów, udaliśmy się z Magdą w dwa kontrastowe miejsca.
Pierwszym był Dworzec Centralny w Warszawie, który bez obawy pomyłki można by określić jako interaktywne Muzeum Kolejnictwa PRL. Zgodnie z formułą, faktycznie dworzec był w nocy otwarty. Pełno w nim było zwiedzających, którzy pragnęli najwidoczniej zanurzyć się w niepowtarzalną atmosferę przeszłości, przesiąkniętą zapachem pekaowskich toalet, zastarzałych petów i warzonej strawy różnych, nadspodziewanie licznych, narodów. Całkiem lubię to miejsce, czego dowodem jest, że regularnie chodzę tam się strzyc u zaprzyjaźnionej fryzjerki z Kazachstanu, która opowiada o życiu, jednocześnie fedrując mi na głowie fryzurę „na pułkownika specnaza”. Jednak strzyżenie to zaledwie drobna pieszczota, tym razem postanowiliśmy zażyć pełnego programu muzealnego, czyli wejść w kontakt z pociągiem. Zejście w czeluście malowniczo poczerniałych peronów, po częściowo czynnych ruchomych schodach, w huku bełkotliwych nawoływań z głośników, to może nie impreza kulturalna na miarę Danta, ale utrzymana w podobnym klimacie. Przeciskaliśmy się wśród setek półprzytomnych zwiedzających czekających na solidnie opóźniony pociąg, podziwiając realizm scen jak z lat 50., kiedy to miliony nagle zapragnęły podróżować po świeżo wyzwolonym kraju paroma starymi szlepcugami. Realizmu dodawały spatynowane tablice informacyjne, najwidoczniej nieczynne. Znaczną część podróżnych (a raczej ekstremalnych wielbicieli kultury) stanowili zwiedzający z zagranicy, którzy wytrzeszczali oczy i szwargotali po angielsku czy niemiecku. Przyznam, że bardzo dawno nie widziałem tak patrzących Niemców. Miny mieli, jakby czekali na transport do Auszwic. Pewnie myśleli, że niechcący trafili do kolejowej filii IPN, gdzie dostanie im się za wszystkie czasy. Naiwni, myślałem, czy oni sądzą, że ekstremalne eksperymenty artystyczne w ich kraju odbywają się bardziej ulgowo? Oglądając zdezorientowane tłumy cisnące się na brudnych posadzkach, przypomniałem sobie niedawno czytany reportaż z czyjegoś pobytu na dworcu w Kalkucie, tam było podobnie, tylko jeszcze na dokładkę bez oświetlenia.
Obijanie się po pekaowskich podziemiach, poplątanych jak flaki w brzuchu, jedzenie dziwnych i chyba nieświeżych rzeczy (trudno o coś świeżego w środku nocy), nasłuchiwanie rzadkich i zwykle niezrozumiałych komunikatów z głośników, podziwianie nieaktualnych rozkładów jazdy (to chyba eksponaty z czasów inżyniera Karwowskiego?), obserwowanie miotających się w panice podróżnych, i jeszcze jeden kebabik, i jeszcze jeden pączek, druga kawa, trzecia cola…
W końcu wjechał jakiś pociąg, witany entuzjastycznym ożywieniem. Wraz z innymi amatorami wrażeń kulturalnych podjąłem próbę dzikiego szturmu do wagonu z przesyłkami konduktorskimi, który dla zwiększenia realizmu wpięto gdzieś byle gdzie. Nic tak nie nakręca, jak gorączkowe poszukiwania wzdłuż peronu, podczas gdy pociąg miał odjechać już godzinę temu. Zdrowo skotłowany i omal nie wywieziony do Lublina czy Terespola, wyrwałem się w końcu ze zentuzjazmowanego, wiwatującego tłumu wielbicieli mocnych wrażeń. Bolały mnie żebra, nogi od wcześniejszego czekania weszły mi do połowy z tyłek, głos miałem zdarty od wrzeszczenia „przepraszam, przepraszam!”, efekt łączny przypominał ten po koncercie rockowym, tylko stopień ogłuszenia był mniejszy. I bardzo dobrze, że był mniejszy, bo umożliwiło to realizację drugiej części planu kulturalnego na tę noc.
Uwolnieni z miazmatów popkultury kolejowej, potruchtaliśmy naszym wiernym kombi (jak to krewni z prowincji) w stronę Starego Miasta, gdzie w Muzeum Literatury miał się odbyć koncert pianistki Leny Ledoff, która prezentowała program Komeda-Chopin-Komeda. O pani Ledoff miałem już kiedyś przyjemność pisać (w felietonie w Hi-Fi i Muzyce), jest to świetna pianistka jazzowa z bardzo solidnym przygotowaniem klasycznym (absolwentka konserwatorium w Woroneżu), a przy tym miła osoba pełna uroku. W Polsce mieszka, gra i komponuje od kilkunastu lat, jest autorką wielu projektów artystycznych, często występuje na festiwalach, obecnie jest stypendystką Prezydenta Miasta Warszawy. Osobiście po raz pierwszy słuchałem jej muzyki jeszcze w starym klubie Akwarium na Emilii Plater (okolice obecnej portierni hotelu Intercontinental), pewnie już ponad 10 lat temu, i zawsze cieszę się, gdy mogę znowu posłuchać, jak gra.
Lena Ledoff grała muzykę stworzoną jako projekt, łączący utwory Chopina i Krzysztofa Komedy. Brzmi to może ryzykownie, ale warto wiedzieć, że powstał on przy poparciu Stowarzyszenie Miłośników Twórczości Krzysztofa Komedy "Astigmatic", a wykonywany jest w ramach obchodów Roku Chopinowskiego. Nie czuję się znawcą muzyki, jestem raczej amatorem, kimś kto stara się słuchać i czerpać z tego przyjemność. I z tego stanowiska mogę powiedzieć, że szopenowsko-komedowy koncert pani Ledoff był wydarzeniem pełnym muzycznego piękna, takim koncertem, po którym czuje się, że to dobrze, że się na nim było. Pani Ledoff jest także utalentowaną konferansjerką/zapowiadaczką podczas swoich koncertów, jej miłe, wypowiadane miękką polszczyzną komentarze i objaśnienia stanowią ważną część każdego wydarzenia muzycznego, w którym uczestniczy.
Ballady i preludia Chopina, splatane z kompozycjami Komedy (Rosemary’s Baby, Prawo i Pięść, Kattorna, Astigmatic, a także utwory mniej popularne) granymi w bardzo klasycznym stylu, wydawały się zaskakująco na swoim miejscu. Nie było w tym epatowania w zużytym stylu „Chopin na jazzowo”, to był raczej Komeda na klasycznie, jeśli by już koniecznie starać się o klasyfikację. Nie obyło się też bez niespodzianek. W jednym ze komentarzy pomiędzy utworami Lena Ledoff (która grała na starej Calisii) zauważyła, że Rok Chopinowski to piękna inicjatywa, jednak nie byłoby źle, gdyby Ministerstwo Kultury oprócz zapalania „zielonego światła” i budowania ławeczek z Chopinem, zechciało nabyć porządne instrumenty dla instytucji, w których gra się muzykę tego kompozytora. Niedługo potem wysłużony fortepian się zaciął. ..
Wyszliśmy z koncertu zamyśleni i pełni dobrej energii. Idąc przez Plac Zamkowy (gdzie wciąż jeszcze wił się ogonek) myślałem sobie, czy nie byłoby dobrze, gdyby rząd spróbował nieco odmiennie rozłożyć akcenty w finansowaniu kultury w Polsce. Mam wrażenie, że finansowanie turpistycznej kultury kolejarskiej (z Muzeum Dworca Centralnego na czele) jest ślepą uliczką. Użycie części tych sum na zakup instrumentów, na których grano by Chopina lub powiedzmy Wasowskiego, byłoby inwestycją, która na dłuższą metę przyniesie chyba większe zyski. A w najgorszym przypadku straty będą mniejsze.
Alek Rachwald
zdjęcie ze strony: