Marzenia o sprzęcie, pomyślałem sobie raz niedawno – kto ich nie miał? I zaraz w mózgu, wytrenowanym przez lata spędzone na Audiostereo, zapaliła się opozycyjna odpowiedź, że na pewno jest sporo osób, które nie mają takich marzeń i nie są przez to mniej godne szacunku. Bene. Ponieważ jednak te osoby łączy jedno: raczej tu nie zaglądają, mogę śmiało kontynuować myśl wiedząc, że jesteśmy tutaj we własnym gronie marzycieli.
Marzenia to piękna rzecz i wcale nie uważam, że marzenie o przedmiotach jest koniecznie czymś niskim. Wykpiwał je przed wielu laty Hamilton, pisząc pogardliwy felieton o związku marzeń z fotelem jugosłowiańskim – ówczesnym symbolem luksusu. Niestety, moc jego moralnych argumentów osłabiało, że pisał w latach 60., kiedy o przedmioty ogólnie było trudno. Wykpiwanie w wysokonakładowej gazecie marzenia o wygodnym fotelu było wtedy dość niskie, niezależnie od powoływania się na Conrada. Na użytek tych, którzy byli już wówczas na świecie nie muszę chyba dodawać, że marzenie o znośnej choćby jakości systemie grającym należało wówczas do tej samej kategorii, co marzenie o ładnym i wygodnym fotelu, czyli do marzeń tzw. ściętej głowy.
W kontekście niskiego statusu moralnego gromadzenia rzeczy, ze sprzętem audio sprawa jest o tyle złożona, że jest on niewątpliwie przedmiotem, a więc czymś fizycznym i o konkretnej wartości materialnej, ale też dostarczycielem muzyki, a więc czegoś uważanego za niematerialne dobro najwyższej próby kulturalnej. Marzyć o kupce kolorowych koralików w metalowej skrzynce – nieładnie, marzyć o głosie Marii Callas wydobywającym się z tej skrzynki – już ładnie. Kto nas obroni przed pułapkami naszego pokrętnego umysłu?
Odsuwając dylematy moralne do późniejszego zastanowienia (przy szklance czegoś bardzo mocnego), wspomniałem swoje najwcześniejsze marzenia audio. Pierwszym takim marzeniem było radio stereofoniczne. Wychowany przez ładnych kilkanaście lat na małym skrzynkowym aparacie Atut 2 (Polskie Radio, fale długie, „..łaaaa!!!! ..kronika ..łaaaa!!!! ..sportowa!!!! Ta da da da daaam”), widywałem przecież i słyszałem u kolegów takie cuda techniki jak Elizabeth Stereo albo jamniory z Peweksu. W końcu stało się: rodzice kupili specjalnie z myślą o mnie szanowane wówczas radio Amator Stereo, które nie dość, że miało dwa głośniki na kablach, to jeszcze pozwalało na podłączenie zewnętrznych źródeł, takich jak gramofon i magnetofon – o których zacząłem niezwłocznie marzyć. Tych dalszych dóbr dorobiłem się dopiero po studiach: gramofonem była eksportowa inkarnacja fonikowskiego Bernarda, o nazwie Tsuba (licho wie czemu, bo słowo to oznacza gardę japońskiego miecza), zaś magnetofon pochodził od Kasprzaka i był to świeżo skonstruowany model 9115, z „serii technologicznej”, co oznaczało, że miał prawo się popsuć i żeby w razie czego nie mieć pretensji.
W międzyczasie zdobyłem jeszcze tuner i wzmacniacz z łódzkiej Foniki, a za głośniki pracowały stare Zg15 od poczciwego Amatora. Z tym systemem marzeń żyłem długo, oczywiście marząc o czymś lepszym. Dlaczego marzyłem? Ano, bo w międzyczasie posłuchało się tego czy owego, poza tym pojawiły się już odtwarzacze CD i (używając terminologii medycznej) przepuklina dobrego odźwięku na dobre mi uwięzła. Czy to było marzenie o przedmiotach? Poniekąd tak: marzyłem wówczas na przykład, żeby mieć ogromną kolekcję wspaniale nagranych kaset, tak ze sto, i ciągle ich słuchać. Kaseta to w końcu przedmiot, chociaż pełen zaklętej muzyki. Całą ówczesną kolekcją mam wciąż na półce.
Czy wspominam nostalgicznie ten mój stary system? Tak. Uczucie triumfu i spełnienia, towarzyszące dotaszczeniu do domu magnetofonu kasetowego, który zwieńczył moją wieżę, nie da się porównać chyba z niczym z dziedziny nabywczej w czasach współczesnych. Kiedy pierwszy raz usiadłem i nagrałem z porządnego tunera na porządny deck „Wieczór z płytą kompaktową”, czułem się jakimś cholernym królem. Komuna jeszcze nóżką ruszała, koniec studiów, dziecko w drodze, a tu Vangelis, chata, szkło. .. Rany! I to na autentyczną peweksowską TDK A-90! Dzisiaj dalekie wspomnienie tego uczucia może ewentualnie dać uruchomienie bardzo wysokiej klasy gramofonu z super wkładką (na talerzu dziewiczy winyl 180g). Być może.
Przyznam się całkiem szczerze do kolejnego (obok pragnienia posiadania) niskiego uczucia: zazdroszczę młodym kolegom i koleżankom, czytelnikom, którzy zdobywają dziś swoje pierwsze wymarzone systemy. Chociaż zdobycz nie pachnie już kurzem bitewnym, ale radość z przyniesienia kloca do domu, zainstalowania i włączenia ulubionej muzyki, jest chyba wciąż ta sama. Nie dajcie jej sobie odebrać malkontentom, którzy będą piszczeć, ze to niskie, głupie, niszowe czy jakieś tam. Że najpierw trzeba zadbać o poważne sprawy, kupić kanapę albo wesprzeć dzieci w Ubangi. Posłuchacie muzyki i wesprzecie z lżejszym sercem. Na kanape też przyjdzie pora, bo na czymś trzeba siedzieć słuchając muzyki. Nie dajcie sobie też wmówić, że to wszystko szajs, bo „dobrzy koledzy” maja lepsze. Oni to oni, a wy to wy. To jest wasz pierwszy system i wyciśnijcie z niego tyle radości, ile tylko się da. Amen.
Alek Rachwald.