Odsłuchy, a tym bardziej testowanie kabli, z jednej strony przypomina walkę z wiatrakami, a z drugiej chodzenie po polu minowym. Już spieszę z wyjaśnieniem powyższego skrótu myślowego. Wiatraki to metafora frakcji niesłyszącej (o dziwo tylko kabli), ale całe szczęście je widzącej. W przeciwnym wypadku oprócz wizyty u laryngologa, należałoby przedstawicieli ww. grupy skierować również do okulisty. Polem minowym jest natomiast możliwość trafienia na ‘rebrandowany’ tani OEM za kosmiczne pieniądze. Z Neotechem przynajmniej to ostatnie możemy na dzień dobry wykluczyć. W końcu to właśnie ten producent dostarczał i nadal dostarcza swoje wyroby paru bardziej renomowanym markom kablarskim. Jakim? Cóż, polecam Google – nawet krótkie śledztwo powinno przynieść ciekawe rezultaty. Widocznie po latach pracy na konto innych nadszedł właściwy czas na to, żeby samemu powalczyć o kawałek audiofilskiego tortu. Co prawda od dawna w ofercie dostępne były przewody ze szpuli oraz terminowane zarówno przez samego producenta, jak i autoryzowanych dystrybutorów, lecz jakoś nikomu widocznie nie zależało na ich promocji. Ceny skalkulowane były z rozsądkiem i nie przyprawiały o zawrót głowy. Wprowadzając trzy linie produktów: Formosa, Sahara i Amazon, Neotech wyraźnie dał znać rywalom, że żarty się skończyły i zaczęła ostra walka o klienta. Tym ostrzejsza, że amatorów drutów wycenionych na ponad 10 tysięcy PLN za dwumetrowy set głośnikowy jest dość niewielu. Najbardziej wyrafinowanym odbiorcom dedykowany jest Amazon, w cenie niebezpiecznie zbliżającej się do 25 tysięcy PLN. Tak więc testowana Formosa (oznaczająca w języku portugalskim „piękna” lub będąca dawnym określeniem Tajwanu), to niejako wstęp, przedsionek do tego, co może czekać szczęśliwców mogących sobie pozwolić na zakup topowego modelu. Nie ma jednak co wybrzydzać i kręcić nosem, tylko trzeba zakasać rękawy i brać się do roboty. Proszę mi wierzyć, że nie łatwej, bo samo umieszczenie tych przewodów za stolikiem ze sprzętem przypominało dwurundową potyczkę z trzymetrowymi anakondami.
Rozgrzewkę rozpocząłem dość nietypowo. Kiedy tylko między kolumnami a wzmacniaczem udało mi się umieścić te azjatyckie monstra, w transporcie zagościła płyta „The Best of Bruce Dickinson”. Pierwsze kilka utworów nie wywarło na mnie zbyt wielkiego wrażenia, jednak już od „Tears of The Dragon” jad szarych węży zaczął działać. Perfidnie zaatakował zmysł słuchu i wzroku powodując zniknięcie testowanych przewodów. Po prostu kable przestały istnieć w torze. Nic nie dodając i nic nie zatrzymując dla siebie (a patrząc na ich gabaryty można sądzić, że sporo mogą pomieścić) były najbardziej transparentnym elementem mojego zestawu. Doskonale zdając sobie sprawę, że daleko tej realizacji do audiofilskich krążków, łapałem się na tym, że ten drobny szczegół zszedł na bardzo odległy plan. Po prostu moje uczestnictwo w rockowym spektaklu stało się faktem. Czyżby padł kolejny mit o tym, że im lepsze komponenty, tym mniej płyt do słuchania? Czas pokaże.
Podczas ostatniego Audio Show na zestawie złożonym z elektroniki Ayona i Avangardów usłyszałem ścieżkę dźwiękową z „Wiernego Ogrodnika”, którą od razu zamówiłem. Dostawa zbiegła się z testami Neotechów i kiedy tylko nadarzyła się ku temu sposobność umieściłem w transporcie ww. krążek, rozsiadłem się wygodnie na kanapie i wcisnąłem Play. Oczywiście o podobnej klasie dźwięku mogłem co najwyżej pomarzyć i nie będę pisał tutaj bajek, że u mnie zagrało „prawie” tak samo dobrze. Zagrało gorzej, ale nie na tyle, żebym miał rozdzierać szaty i rwać resztki włosów z głowy. Przykładowo w „Kothbiro” z fenomenalną partią wokalną Ayuba Ogady drugi głos odzywa się sporo poza bazą ustanowioną przez kolumny, ba lekko licząc na pewno ze dwa metry za oknem. Nie chciało mi się szukać „Amused to Death” Rogera Watersa, ale szczekający psiak miałby szansę dać głos co najmniej przecznicę dalej. Zamiast tego sięgnąłem po krążek „Ray of Light” Madonny, na którym ilość dźwięków dobiegających z tzw. „nienacka” i z zupełnie niespodziewanych miejsc potrafiła po prostu oszołomić. Strumień informacji docierających do uszu słuchacza był krystalicznie czysty i uporządkowany. Zero podbarwień, zapiaszczenia, nawet mikroskopijnego nalotu będącego sygnaturą przewodu. W referencyjnie zrealizowanym albumie „Flamenco Passion” Gino D’Auri (FIM XRCD K2) niemalże słychać było drobinki powietrza drgające wokół strun gitar i pył unoszący się podczas gry na caja. Wszystkie instrumenty miały swoje rzeczywiste wymiary i nie było mowy o jakimkolwiek wyolbrzymianiu. Jeśli ktoś liczy na to, że gitara będzie miała pudło w jednym głośniku a gryf w drugim może srodze się zawieść. Ewentualnie poszukać nagrań, gdzie realizator dał upust swoim dziwacznym upodobaniom. Podobnie sprawy się miały z ostatnią (i chyba najlepszą) reedycją „Kind of Blue” Milesa Davisa (Columbia). Takiej umiejętności przekazania bezpośredniości bez napastliwości, delikatności bez odchudzenia, zwiewności połączonej z namacalnością nie spodziewałem się po nawet tak drogim kablu. W końcu to tylko kawałek miedzianego drutu w cieszącej oko koszulce.
Czyżby kabel bez wad? Teoretycznie tak, ale każdą teorię wypada zweryfikować. Z pomocą przyszedł mój znajomy dysponujący zestawem ze zdecydowanie wyższej półki. Dopiero po wpięciu Neotechów między Bonassusa karmionego plikami przez Linna Klimax DS a ARMy (AVcon Reference Monitor) można było w pełni delektować się klasą testowanych przewodów. Skacząc po nagraniach od Phillipe’a Jarrouskiego przez Steve’go Vai’a po My Dying Bride można było w dość ekspresowym tempie zorientować się „co jest grane”. Od razu uprzedzę ewentualne pytania dotyczące „ułożenia się” Neotechów w gościnnym systemie. Aby dać kablom czas na akomodację magiczną walizkę przekazałem dzień wcześniej i do momentu krytycznego odsłuchu Formosy grały ładnych paręnaście godzin na gościnnych występach.
W ramach rozgrzewki włączyliśmy mocno niezobowiązujący „’Round M Monteverdi” z Robertą Mameli. Dość niekonwencjonalny mariaż barokowej muzyki wokalnej z jazzem w stylu Jana Garbarka zabrzmiał wprost fenomenalnie. Oddanie akustyki nagrania, powietrze otaczające uczestników, to wszystko wydawało się na wyciągnięcie ręki. Zmiana repertuaru na szalony utwór Steve’a Vai’a „Bangkok” z płyty „Fire Garden” spowodowała dość gwałtowne przebudzenie. Skąd na przełomie listopada i grudnia stada much w otulonej marznącą mżawką Warszawie? Całe szczęście to tylko wokół wstęgowych wysokotonowców krążyły „wirtualne” paskudztwa. Potem było jeszcze ciekawiej, szalone tempa, różnorodność instrumentów, zarówno wygenerowanych na komputerze jak i tych fizycznych, mogła przyprawić o zawrót głowy. Całe szczęście, w tym pozornym chaosie każdy dźwięk miał swoje ściśle określone miejsce i nie było mowy o jakimkolwiek, nawet najmniejszym bałaganie. Jednak jasnym stało się, że nie wszystko jest takie piękne, jakim się na początku się wydawało. O ile do przestrzeni, wysokich i średnich tonów oraz basu do ok. 50Hz nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń, o tyle słyszalne było odcięcie najniższych składowych. Oczywiście jeśli nie dysponuje się kolumnami potrafiącymi zejść do ok. 35 - 40 Hz zupełnie nie trzeba się tym przejmować. Po prostu się tego nie usłyszy. Całe szczęście pozostała część pasma została podana tak, że wydatek rzędu trzynastu tysięcy wydawał się całkiem zrozumiały i naturalny. Przestrzeń kreowana była z iście hollywoodzkim rozmachem, jednak lokalizacja poszczególnych solistów i instrumentów w orkiestrze nie nastręczała najmniejszych problemów. Dopiero przy tej klasie przewodów można zrozumieć, i co najważniejsze, usłyszeć co oznacza wieloplanowość. Odkryć, że prezentacja nie kończy się na trzecim, czy czwartym planie, lecz ma tych planów naście. Ułatwiało to śledzenie ruchu wokalistów po scenie podczas odtwarzania nagrań operowych. Porównanie z przewodami Furutecha z serii Reference i Gabriel Gold Revelation pokazało, że z basem można zejść niżej, natomiast odbywa się to kosztem jego kontroli, sprężystości i różnorodności. Warto również pamiętać, że graliśmy z niezbyt porażającego mocowo wzmacniacza lampowego i Formosy w torze złożonym np. z końcówki mocy Tenor Audio 175S oraz kolumn Hansen Audio Prince v2 mogły by zagrać zupełnie inaczej. Całe szczęście kabli za takie kwoty nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie kupował w ciemno, a sam dystrybutor poleca ich próbną aplikację we własnych systemach przed podjęciem ostatecznej decyzji. Muszę w tym momencie napisać, że wie co robi.
O ile samo wpięcie Neotechów w tor daje niezaprzeczalnie słyszalny skok jakościowy, o tyle powrót do dyżurnych drutów boli porównywalnie do upadku z wysokich schodów na twardą betonową posadzkę. Do dobrego bardzo szybko można się przyzwyczaić, a potem jest płacz i zgrzytanie zębów. Jeśli więc nie dysponujemy odpowiednią kwotą, lub nie spodziewamy się pokaźnego zastrzyku finansów, lepiej ograniczyć się do bardziej przystępnych przewodów, bądź zainteresować się dostępnymi na rynku kredytami konsumenckimi. Widok miny pracownika banku po poinformowaniu go na co przeznaczymy 15 tysięcy PLN – bezcenny.
Tekst i zdjęcia Marcin Olszewski
Neotech Formosa
Dystrybutor: This.pl Audio
Cena: 13 500 zł (2x3m), 12 000 zł (2x2,5m), 10 500 zł (2x2m)
Dane techniczne:
materiał: Miedź o monokrystaliczna o czystości 7N (99.99998% UP-OCC), kable dodatkowo poddawane procesowi kriogenizacji.
Izolator: Teflon FEP
Ekran: Aluminium-Mylar
System wykorzystany w teście:
Źródło sygnału cyfrowego: transport Stello CDT100, Linn Klimax DS
DAC: Stello DA 100 Signature
Wzmacniacz: Hegel H-100, RCM Bonassus
Kolumny: Neat Acoustics Motive One, AVcon Reference Monitor (wersja ze srebrnym okablowaniem solid core)
IC: Antipodes Audio Katipo
IC cyfrowe – Fadel art DigiLitz; Monster Cable Interlink LightSpeed 200; Apogee Wyde Eye
Kable głośnikowe: Gabriel Gold Revelation mk I; Harmonix CS-120
Kable zasilające: GigaWatt LC-1mk2; Supra Lo-Rad 3x2,5mm; Audionova Starpower Mk II
Listwa: GigaWatt PF-2 + kabel LC-2mk2