Od momentu swojego powstania Devialet zdążył przyzwyczaić zarówno swoich nabywców, jak i postronnych obserwatorów do niebanalnych, stricte lifestyle’owych form, high-endowych cen i wyżyłowanych parametrów technicznych. Mówiąc wprost – decydując się na wytwory francuskich mistrzów lutownicy można było liczyć na wielce atrakcyjną aparycję, ogrom technologicznych nowinek i może nie tyle „paragon grozy”, co rachunek potwierdzający wstęp na wyższy poziom zaawansowania. I gdy wydawało się, że paryska ekipa po okopaniu się na zdobytych pozycjach swą działalność ograniczy do rozwijania dotychczasowych linii produktowych futurystycznych Phantomów (vide Reactor 600) i „wagopodobnych” Expertów ni stąd ni zowąd w ich portfolio zaczęły pojawiać się najpierw słuchawki (Gemini), później soundbary (Dione) a obecnie przenośne głośniki bezprzewodowe. I tym oto sposobem doszliśmy do bohatera niniejszej recenzji, czyli dostarczonego przez dystrybutora marki – stołeczną Sieć Salonów Top HiFi & Video Design, wielce atrakcyjnego kulistego głośnika Devialet Mania.
Zanim przejdę do konkretów pozwolę sobie na małą dygresję, bowiem tytułowy głośniczek oprócz standardowych umaszczeń, czyli deep black i light grey dostępny jest również w 1kPLN droższej – ekskluzywnej wersji Opéra de Paris, która to, poza widocznymi złoceniami ma w zestawie podstawę ładującą Devialet Mania Station, w wersjach standardowych dostępną jako dodatkowo płatna (drobne 79€) opcja.
Sama Mania prezentuje się zarazem futurystycznie, jak i na swój sposób nieco oldschoolowo, gdyż jej kulista bryła przywodzi na myśl nie tylko akcesorium rodem z klasyka Stanleya Kubricka („2001: A Space Odyssey”), lecz i nieco bardziej przyziemny zestaw zapalonego miłośnika a zarazem czynnego akolity kręglarstwa, który bez swojej ulubionej „kulki” na kręgielni się nie pojawia. Lwią część korpusu pokrywa tekstylna maskownica kryjąca ulokowane wewnątrz cztery aluminiowe szerokopasmowce – po jednym na każdą „ćwiartkę” obudowy. Z kolei umieszczone naprzeciw siebie woofery pozostają na widoku. Na poprowadzonym po jej obwodzie gumowym pasie na wierzchołku przechodzącym w ułatwiającą przenoszenie rączkę umieszczono wszelkie stosowne manipulatory. I tak po lewej, patrząc od podstawy znajdziemy gniazdo zasilające USB-C, aktywator mikrofonu (przydatnego podczas komunikacji z Alexą), pozwalający na weryfikację poziomu naładowania Devialet button, aktywator komunikacji – parowania Bluetooth i włącznik główny. Z kolei po prawej na użytkownika łypie niebieska dioda statusu, przycisk Play/Pause i dwuprzyciskowa regulacja głośności w towarzystwie czterodiodowego wskaźnika stanu baterii. Całość charakteryzuje się odpornością na kurz i zachlapanie zgodną z normą Ipx4. Komunikację z tytułowym głośnikiem możemy prowadzić w dwójnasób. W bardziej cywilizowanych okolicznościach przyrody – w domu, przydomowym ogródku, etc., Devalet korzysta z dobrodziejstw Wi-Fi a w tzw. dziczy z Bluetooth 5.0.
Główną cechą tytułowej nowości jest zdolność generowania 360° dostosowującej się do otoczenia sceny dźwiękowej, za którą odpowiada autorska technologia mapowania akustycznego w czasie rzeczywistym ASC (Active Stereo Calibration) korzystająca z czterech mikrofonów kalibrujących urządzenie pod kątem zastanych warunków akustycznych. Nie zabrakło też firmowego SAM-a, czyli systemu Speaker Active Matching, który harmonizuje dźwięki w całym zakresie przetwarzanych przez głośniki częstotliwości. Pieczę nad całością ma 4-rdzeniowy procesor ARM Cortex-A53 1.4GHz
Znając możliwości brzmieniowe starszego rodzeństwa i otrzymawszy na testy dobrze wygrzany egzemplarz, na co poniekąd wskazywał stan kartonu w jakim do mnie dotarł bohater niniejszego spotkania, uznałem za stosowne i w pełni zrozumiałe pominięcie kurtuazyjnych podchodów i sukcesywne zwiększanie skali trudności. Dlatego też zamiast asekuracyjnego plumkania na playliście wylądował obfitujący w połamane linie melodyczne oraz karkołomne spiętrzenia dźwięków album „Sacred Cargo” formacji MMXX wzbogaconej o gościnne występy nader licznego grona wyjców zazwyczaj operujących w klimatach doom/death metalu. Jak się jednak miało okazać ciężkie gitarowe riffy i potężne nawałnice perkusji były przysłowiową wodą na młyn „francuskiej kulki, która niezależnie od ustawienia (używałem jej zarówno na ciężkim palisandrowym stoku kawowym, jak i swoim dyżurnym audiofilskim Solid Tech-u Radius Duo 3) z zaskakującą swobodą i zaangażowaniem oddawała impet każdego z utworów oferując dźwięk gęsty, niezwykle koherentny i świetnie osadzony w basowym fundamencie. Oczywiście z racji gabarytów dół pasma był zauważalnie „zrobiony”, czyli sugestywnie podbity sprawiając wrażenie większego i niżej schodzącego aniżeli byłby w stanie to osiągnąć fizycznie, jednak uczciwie trzeba przyznać, że wszystko było na tyle przemyślane, że trudno byłoby zarzucić mu boomboxową manierę dudnienia wszędzie i zawsze. O nie, tu gradacja intensywności, konsystencji i grubości kreślonych konturów były na tyle czytelne, że nie trzeba było się domyślać, czy w danym momencie odezwała się pojedyncza, czy tez podwójna stopa i czy przypadkiem unisono nie grał z nią akurat bas. Z kolei średnica zachwyca soczystością i komunikatywnością, które płynnie i bezszwowo przechodzą w przyjemną górę pasma. I tu kolejna ciekawostka, gdyż choć góry nie brakuje, a nawet można uznać ją za nader odważną, to nawet w ciężkich rockowych klimatach ani razu nie udało mi się przyłapać jej na zbytniej ofensywności, czy zapiaszczeniu o ile tylko nie stanowiło to zamierzonego środka artystycznego wyrazu.
Powyższa cecha procentuje również na bardziej cywilizowanym repertuarze, jak daleko nie szukając „Child Of Sin” Kovacs, której głos do najbardziej jedwabistych w historii damskiej wokalistyki nader trudno zaliczyć. Tymczasem Devialet zamiast podkreślać psujące zabawę sybilanty skupił się na akcentowaniu świetnej, swingującej melodyki, uroczych orkiestracjach z właściwą im wieloplanowością, czy wręcz niespotykanej na tym pułapie cenowym zmysłowości, uzyskanej poprzez lekkie dopalenie i dosaturowanie przekazu, oraz dyskretne przybliżenie pierwszego planu. Ponadto Mania nie zapominała o swoim iście wybuchowym DNA, więc gdy tylko nadarzała się ku temu okazja z radością grała pełną piersią budując zaskakująco obszerną scenę i dynamiczny spektakl z łatwością wypełniając 25 pokój pulsującym energią dźwiękiem.
Może na przenośno-podróżnicze standardy Devialet Mania nie jest najmniejszą i najbardziej poręczną propozycją, choć do takiego JBL Boombox 3 jeszcze sporo mu brakuje, to nie da się ukryć, że z jego pomocą nie tylko nagłośnimy nawet spory salon, co i na otwartej przestrzeni (basen?) jego obecności nie da się przeoczyć. Uważam jednak, że krzywdzącym byłoby kwalifikowanie go li tylko jako akcesorium stricte wyjazdowe, gdyż jego walory brzmieniowe predestynują go jako jeśli nie główne, to przynajmniej pomocnicze źródło dźwięków wszelakich we własnych czterech kątach, czy to w roli standardowego głośnika, czy też a może przede wszystkim nader udanej alternatywy dla budżetowych soundbarów. Tak, tak – soundbarów nad którymi Mania ma m.in. tę przewagę, że do osiągnięcia pełnopasmowego dźwięku nie potrzebuje subwoofera, gdyż dwa woofery, którymi dysponuje naprawdę dają radę. Nie wierzycie? Posłuchajcie.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 3 699 PLN
Dane techniczne
Typ: Bezprzewodowy głośnik przenośny
Zastosowane przetworniki: 4 aluminiowe przetworniki szerokopasmowe + 2 woofery
Wbudowane wzmacniacze: 2 x 38W klasy D dla wooferów; 4 x 25W klasy D dla przetworników szerokopasmowych
Procesor: 4 rdzeniowy ARM Cortex-A53 1.4GHz
Max SPL: 95dB
Pasmo przenoszenia: 30Hz – 20kHz
Łączność: Wi-Fi Dual-band (802.11a/b/g/n/ac 2.4 GHz & 5 GHz); Bluetooth 5.0 (profile A2DP i AVRCP; kodeki AAC, SBC)
Wsparcie: AirPlay 2; Spotify Connect
Sterowanie: Devialet App (iOS, Android); Amazon Alexa
Czas pracy: do 10h
Czas ładowania: 3h
Zasilanie: bateria 3200mAh
Pobór mocy: <2W
Odporność mechaniczna: Ipx4
Wymiary (S x W x G): 176 x x193 x 139 mm
Waga: 2,3 kg