O muzyce:
’C’mon, c’mon’ , rok 2002, to czwarta z glownych plyt Sheryl Crow (jezeli pominiemy koncerty, skladanki czy przeddebiuty). Z mojego punktu widzenia ‘C’mon, c’mon’ jest krokiem w bok ale takze plyta oczekiwana. Na ‘Tuesday Night Music Club’, ‘Sheryl Crow’ i ‘The Globe Sessions’ Crow eksloatowala swe upadki, niepowodzenie sercowe, ciemne strony zycia. Jej zawily zyciorys znaczony smiercia bliskich osob oraz trudna droga na szczyty wypalil pietno na pierwszych plytach, ktore sa ciemne i powazne. Bylo oczywiste, ze kiedys nastapi odreagowanie skoro Sheryl Crow jest kobieta sukcesu i tak naprawde potrafi przeciez cieszyc sie zyciem jak kazdy.
‘C’mon, c’mom’ jest gladka, wypolerowana, glos Sheryl jest czysty, jakby spiewala dzieciom w poczatkach swej pracy jeszcze jako anonimowa dziewczyna z St. Louis. Piosenki sa oszlifowane a aranzacje zblizone do oczekiwan przypadkowych sluchaczy radia hit. Urok tej plyty jest oczywisty a przeboje ‘Soak Up The Sun’, ‘Steve McQueen’ czy tytulowa piosenka zagarniaja gawiedz. Mimo to czegos brakuje. Ow radosny nastroj zabawy chwilami traci banalem i muzyczna wata. Sa piosenki, ktora niby graja ale trudno jest je sobie przypomiec nawet po chwili. Wole Sheryl Crow z ‘The Globe Session’.
Prosze, wezcie poprawke - w porownaniu z cukrem wszechobecnym na antenach rozglosni Sheryl to wciaz perla. Tylko w porownaniu z sama soba moze wypasc gorzej w uszach starego marudy ;-)
O dźwięku:
Realizacja jest znakomita ale takze to tylko rock u korzeni. Nawet zabarwienie popowe dosc slabo eksploatowane - brak latajacych talerzy w pokoju. :-)