O muzyce:
Rock po post-rocku? A może avant-pop?
Można by i tak i tak to nazwać, ale chrzanić etykietki - mamy na tej płycie do czynienia po prostu ze świetną muzyką. Na poprzednim albumie - "NYC Ghost & Flowers" Soniczna Młodzież (no, mocno juz podstarzała :) zaczęła już trochę przynudzać i obawiałem się, że ich muzyczny potencjał się niestety wyczerpał. Już chciałem na nich postawić krzyżyk... a tu proszę - trzecią dekadę działalności nowojorczycy rozpoczęli bardzo udanym albumem "Murray Street". Ba, powiedziałbym nawet, że to jedna z ich najlepszych płyt! I zarazem jedna z płyt zeszłego roku. Ci rockowi weterani już zaczęli siwieć, ale wciąż potrafią zaskakiwać.
"Murray Street" to moim zdaniem chyba najbardziej w ich karierze udany kompromis między muzycznymi "odjazdami", przesterami i dysonansami a chwytliwą, momentami wręcz uroczą melodyką. I nie da się ukryć, że wielką w tym zasługę ma, po raz pierwszy pojawiający się na tej płycie nowy "nabytek" Sonic Youth - Jim O'Rourke (tak tak, ten słynny kwartet od dwudziestu lat działający w niezmienionym składzie, w XXI wieku stał się kwintetem! :) O'Rourke to specjalista zarówno od bezkompromisowych eksperymentalnych elektronicznych ekstremów, jak i niebanalnych pięknych piosenek ocierających się prawie o pop, które spokojnie mogłyby lecieć w eremefach i innych zetkach (ale są chyba na to za dobre :) Na "Murray Street" bardziej daje znać o sobie własnie ta druga muzyczna natura Jima. Pod względem melodyki ta płyta to zupełnie nowa jakość SY.
Krzywdzące byłoby jednak stwierdzenie, że tylko O'Rourke przyłożył się do tego, że ten album jest tak dobry. To jak najbardziej "praca zespołowa" :) Charakterystyczne "sonikjufowe" odjazdy są tu na najwyższym poziomie i choć (czego raczej nie dało się uniknąć) zespół momentami się powtarza i autoplagiatuje, to jednak wciąż pojawiają się elementy zupełnie nowe i tripy w nieodwiedzane wcześniej muzyczne rejony. Rzecz jasna grupa na tej płycie Ameryki nie odkrywa, ale warto się wybrać w tą fascynującą podróż :)
Dodam jeszcze, że niewiele jest nowych płyt, które mogę przesłuchać za jednym "posiedzeniem" od początku do końca, a potem mieć jeszcze ochotę na "one more time"... i wciąż nie mieć dość :)
A już takich płyt z muzyką rockową nie ma dla mnie wcale.
"Murray Street" jest jednak wyjątkiem :)
A wszystkie te nowe, niby-odkrywcze modne zespoliki stylizujące się na "garażowy rock'n'roll" (daruję sobie nazwy:) są przy tym śmieszne i żalosne.
Na tym tle wyjątkowość takich starych wyjadaczy jak Sonic Youth potwierdza tylko regułę, że rock is dead.
O dźwięku:
Jim O'Rourke jest również realizatorem tego albumu.
Od razu mówię, ze nie jest to rzecz dla ortodoksyjnych audiofilów.
Choć jak na tego typu gatunek muzyczny jest całkiem całkiem.
Brzmienie jest raczej wygładzone i trochę przytłumione, "masywne", zwłaszcza jak się je porówna do wcześniejszych nagrań Sonic Youth.
Mamy tu do czynienia ze ścianą dźwięku, w której jednak od czasu do czasu pojawiają się jakieś fajne smaczki.
Ale to nie brzmienie przesądza o wielkości tej płyty :)