Jeśli do tej pory wydawało Wam się, że to nasi zachodni sąsiedzi słyną z porządku, dokładności i precyzji, to znaczy, iż najwidoczniej nie mieliście jeszcze przyjemności wypuścić się dosłownie kawałeczek dalej i zajrzeć do Austrii. Piszę to zupełnie bez złośliwości a jedynie na podstawie własnych, empirycznych doświadczeń, oraz poniekąd powoli przygotowując grunt pod dzisiejszy obiekt testu. W dodatku obiekt, którego wytwórca nie dość, że powinien być doskonale znany większości zainteresowanych wysokiej klasy dźwiękiem przedstawicieli homo sapiens, ale i mający u nas – w Polsce, przynajmniej pod względem dystrybucyjnym, niezwykle ustabilizowaną sytuację. Chodzi mianowicie o obecną w portfolio Sieci Salonów Top HiFi & Video Design od ponad dwudziestu lat austriacką markę Vienna Acoustics i jej najmniejszy z klasycznej linii model Haydn Grand SE.
Wbrew pozorom, wstępnym przypuszczeniom i powszechnym praktykom, w przypadku najnowszej inkarnacji Haydnów dopisek SE wcale nie oznacza Special Edition, lecz … Symphonic Edition. Różnica może niewielka, ale jakby nie patrzeć jakoś tak milej się robi na sercu, gdy sam producent niejako podpowiada w jakim repertuarze kolumienki mają szansę sprawdzić się najlepiej. Oczywiście od razu pojawia się pytanie, czy tylko miłośnicy Szostakowicza i Mahlera, o Haydnie nawet nie wspominając, mają szansę z tytułowymi monitorkami osiągnąć upragniona nirwanę, czy też i uzależnieni od skocznych melodii wygrywanych przez imć Timbalanda, bądź groźnych porykiwań Toma Araya mogą próbować z nimi szczęścia. Zanim jednak rozwieję powyższe wątpliwości pozwolę sobie pokrótce opisać aparycję Haydnów, która jakby nie patrzeć, pomimo tego iż niemalże otwierają katalog wiedeńskiej manufaktury, wcale nie nosi oznak zbytniej optymalizacji kosztów własnych, czyli mówiąc wprost oszczędności. Pomijając czarny lakier fortepianowy, w którym kolumny prezentują się nader atrakcyjnie, aczkolwiek i tak daleko mniej wysublimowanie do flagowego – po wielokroć lakierowanego palisandrowego (rosewood) forniru, spokojnie można je uznać za istny wzór elegancji i dobrego smaku. Delikatnie zaokrąglone krawędzie, przełamująca monotonie brył cieniutka dylatacja pomiędzy frontami a korpusami, praktyczne, ułatwiające montaż na dedykowanych standach nagwintowane otwory w podstawach i brak jakichkolwiek designerskich ekstrawagancji wydają się być kwintesencją austriackiego pragmatyzmu. Po co bowiem zmieniać coś, co od dekad nie tylko się sprawdza, ale i sprzedaje.
Trudno jednak uznać projekt Haydnów za zachowawczy, czy też nudny, bo taki wcale nie jest, tzn. przynajmniej po zdjęciu maskownic. A właśnie jedyna szpila jaką pozwolę sobie wbić projektantom dotyczyć będzie dość archaicznego a przy tym mało eleganckiego sposobu montażu owych maskownic. Gdyby bowiem Vienny kosztowały 2, bądź nawet trzy tysiące PLN, czyli tyle, za ile można je było wziąć ze sklepowej półki w 1998 roku, to pewnie machnąłbym ręką i nawet o tym nie wspomniał, lecz obecnie, przy cenie przekraczającej 8 kPLN, to bardzo mi przykro ale patrząc na to rozwiązanie aż skóra na plecach cierpnie. Nie sądzę bowiem, by zmiana mocowania na zupełnie niewidoczne, bo ukryte pod fornirem, magnesy w finalnym rozliczeniu spowodowała nadwyrężenie budżetu, tym bardziej, że jakoś w sporo tańszych a przy tym większych, ostatnio recenzowanych Trianglach http://www.klub.audiostereo.pl/artykuly/triangle-esprit-comete-ez-art652.html księgowość zaakceptowała taką „rozrzutność”. Całe szczęście to jedyny zgrzyt na jaki napotkałem podczas organoleptycznego z nimi kontaktu.
Przejdźmy zatem do szczegółów natury konstrukcyjnej. Na froncie 1” jedwabną kopułkę wysokotonową umieszczono na dedykowanym panelu dość nietypowo, gdyż dokładnie w centrum zaskakującego swoją średnicą wylotu układu bass-reflex, poniżej którego przewidziano miejscówkę dla wielce urodziwego 6” mid-wooferka o membranie Spider-Cone™ X3P, który prawdopodobnie na zamówienie Austriaków produkuje Seas. Na ścianie tylnej znajdziemy skromny, ale zarazem elegancki szyld z nazwą modelu i podstawowymi danymi technicznymi, oraz przeuroczo ergonomiczne pojedyncze okrągłe terminale głośnikowe zdolne przyjąć praktycznie każdy rodzaj konfekcji w nawet najbardziej nieprzyzwoitym rozmiarze, jaki szaleni audiofile są sobie w stanie wymarzyć. Jednym słowem bajka i ukłon w stronę tych, którzy ponad narzuconą przez unijnych urzędasów poprawność polityczną przekładają zdrowy rozsądek i kierują się słuchem a nie odpowiednimi dyrektywami. A skoro przy nausznych doświadczeniach mowa, to właśnie na nich opierali się konstruktorzy montując pojedyncze a nie podwójne terminale. Dowód? Proszę uprzejmie – w instrukcji jak byk stoi, iż lepiej Vienny spinać z posiadaną elektroniką pojedynczymi, za to lepszymi przewodami, aniżeli podwójnymi, za to gorszej jakości.
Ponieważ dostarczona przez dystrybutora parka nie wskazywała na zbyt długi, jeśli w ogóle jakiegokolwiek przebieg, więc zgodnie z zaleceniami producenta przez pierwsze 30 godzin od podłączenia starałem się zbytnio nie zwracać na nie uwagi a dopiero podczas kolejnych 70-ciu niezobowiązująco oswajać się z ich walorami brzmieniowymi. Jednak pomimo dość niewielkiej postury i niezaprzeczalnej filigranowości śmiało można było, nawet podczas fazy akomodacyjnej, stwierdzić, że Vienny serce do grania mają i gdy tylko jest ku temu okazja dwoją się i troją by podołać stawianym im wyzwaniom. Jest tylko jedno „ale”. Otóż aby rozwinąć skrzydła potrzebują porządnego pieca, gdyż przy swoich 4 Ω i 88.5 dB chłoną Waty i Ampery jak przysłowiowa gąbka. Tak przynajmniej było u mnie i summa summarum skończyło się na żonglerce pomiędzy wszystkomającym kombajnem Musical Fidelity M6 Encore 225 i potężną, dyżurną końcówką mocy Bryston 4B³. Czyli w obu przypadkach znacznie powyżej sugestii podanych w tabelce z danymi technicznymi. Nie wykluczam jednak, że w mniejszym aniżeli mój dwudziestometrowy pokój jakiś 50W wzmacniacz podoła wyzwaniu i spełni oczekiwania konkretnego słuchacza, ale tak jak zdążyłem już nadmienić w moim przypadku prawdziwa zabawa zaczynała się sporo powyżej 200 W. I właśnie w takich okolicznościach przyrody Haydny zaczęły zalotnie czarować niezwykle angażująca i wysyconą średnicą, oraz skalą dźwięku, jakiego po takich maluchach raczej nie powinno się spodziewać. Oczywiście podczas dłuższego, bardziej wnikliwego odsłuchu wyszło na jaw, iż efekt ten osiągają nieco naginając prawa fizyki a tak już zupełnie bez ogródek wykładając kawę na ławę zauważalnie podbijając wyższy bas i dociążając jego przełom ze średnicą, ale bądźmy szczerzy – akurat w ich przypadku liczy się efekt finalny i zadowolenie nabywcy a nie ortodoksyjne dążenie do prawdy i studyjna neutralność. Tak, tak – to diametralnie inne podejście do tematu reprodukcji dźwięku. Podejście, gdzie ładne jest to, co się komu podoba a ewentualne odstępstwa od totalnej transparentności są jak najbardziej akceptowalne, o ile tylko sprawiają, że na twarzy słuchacza maluje się błogi wyraz ukontentowania. A taki pojawia się zaskakująco często. Nie wierzycie? Cóż, najwidoczniej nie dane Wam było oddać się kontemplacji przy leniwych dźwiękach „Closing Time” Toma Waitsa, gdzie szorstki głos wokalisty otulają dyskretne dźwięki trąbki, perkusji, czy będącego stałym elementem akompaniującym fortepianu. Pochwały i w pełni zasłużone uznanie należy skierować w tym momencie ku świetnej gradacji planów i precyzji ogniskowania źródeł pozornych, które pomimo niezaprzeczalnej muzykalności potrafiły zachować świetną równowagę pomiędzy wypełnieniem a konturowością. I od razu kolejna uwaga natury użytkowej – tytułowe Vienny są zaskakująco wrażliwe zarówno na odpowiednie dogięcie, jak i wysokość, na jakiej znajdują się ich przetworniki wysokotonowe względem naszych uszu. Dlatego też warto zainwestować w jeśli nie firmowe, to jakieś solidne i przede wszystkim dość wysokie standy, tak aby siedzieć mniej więcej na osi wysokotonowców, gdyż nawet niewielkie wyjście ponad, lub na boki powoduje zauważalny spadek rozdzielczości a tym samym znaczące ograniczenie nie tylko aury otaczającej muzyków, ale i zubożenie informacji o akustyce pomieszczeń w jakich dokonywano nagrań.
Posłuchajcie tylko niezwykle eklektycznego projektu „MIUOSH | SMOLIK | NOSPR”, by zrozumieć o co chodzi. Akustyka katowickiej sali NOSPR to na naszym, rodzimym podwórku, swojego rodzaju referencja i gdy tylko wypełni ją rozentuzjazmowany tłum, to nawet największe gwiazdy potrafią poczuć tremę. I na Viennach tę przeogromną kubaturę można poczuć, podobnie z resztą jak i ustawienie muzyków na scenie, gdzie poszczególni soliści nad wyraz sugestywnie wychodzą przed kilkudziesięcioosobowy skład symfoniczny, w którym i tak z zamkniętymi oczami da się wskazać skąd odzywają się dęciaki a gdzie schował się lśniący krystalicznym dźwiękiem trójkąt. Jednak pal sześć instrumentarium, choć smyki potrafią zachwycić i przykuć o fotela na długie minuty, gdyż Haydny, pomimo swojej „symfonicznej” dedykacji praktycznie na każdym kroku starają się faworyzować partie wokalne i to bez zbytniego skupiania się na tym, jakiej płci jest istota „paszczowo” się udzielająca. Dzięki temu nawet osoby nieskażone bakcylem audiofilskości ilekroć miały okazję rzucić uchem na Vienny stwierdzały, iż grają one nawet nie tyle ładnie, co na tyle angażująco, że wreszcie rozumieją o co w tej całej zabawie w Hi-Fi i High-End chodzi. Jeśli bowiem są w stanie z pomocą takich maluchów poczuć jakby Piotr Rogucki, bądź Natalia Grosiak wraz z Miuoshem stali tuż obok nich i praktycznie tylko dla nich śpiewali, to coś jest na rzeczy i gra ewidentnie warta jest przysłowiowej świeczki. Nie potrafili być też ślepi i głusi na fenomenalną, sztandarową dla konstrukcji podstawkowych stereofonię i coś, w czym Austriacy osiągnęli prawdziwa perfekcję – kreowanie nie tyle przestrzeni, co nadrzestrzeni, bo takiej ilości powietrza i głębi dawno z konwencjonalnych, uzbrojonych w tekstylne wysokotonowce konstrukcji, na podobnych pułapach cenowych nie dane mi było słyszeć.
Co ciekawe do powyższych konkluzji część przewijających się przed moim systemem osób dochodziła nie tylko na symfoniczno-rap-owym i całe szczęście świetnie zrealizowanym mixie, lecz również na zdecydowanie bardziej mainstreamowym repertuarze. W końcu, jakby na to nie patrzeć „Liberation” Christiny Aguilery to najczystszej krwi komercha a na austriackich kolumienkach grała tak, że aż się chciało jej słuchać. Góra była rześka, niezwykle rozdzielcza a jednocześnie daleka od chropawej ofensywności. Środek pod żadnym aspektem nie ustępował jej intensywnością a dokładając do tego wspomniane faworyzowanie partii wokalnych nader skutecznie skupiał na sobie uwagę słuchaczy. No i jeszcze basik, bo przecież nie basisko, z wielką werwą nadający całości niezwykłego drajwu i motoryki. O masowaniu trzewi, z oczywistych względów, mowy być nie mogło, ale mając świadomość praw fizyki i wynikających z nich ograniczeń trudno mieć o to do naszych dzisiejszych bohaterek jakąkolwiek pretensje.
Vienna Acoustics Haydn Grand Seto kolumny będące nad wyraz namacalnym dowodem na to, że aby zaskarbić sobie przychylność słuchaczy i zdobyć sporą rzeszę szczęśliwych nabywców wcale nie trzeba przesadnie przestrzegać ortodoksyjnych dogmatów neutralności. Wystarczy bowiem zaoferować gruntownie przemyślaną, niezwykle spójną brzmieniowo i przede wszystkim uzależniająco muzykalną własną wizję. Wizję będącą spojrzeniem na szeroko rozumianą muzykę przez pryzmat emocji jej towarzyszącej, artystów ją tworzących i lekko różowawych okularów. A to, że efekt finalny okazuje się zdecydowanie bardziej atrakcyjny aniżeli byłby w rzeczywistości? Cóż, są tacy dla których prawda, nie ważne jak bolesna i nieprzyjemna staje się celem samym w sobie i są tacy, którzy słuchając muzyki chcą się nią delektować i przy niej odpoczywać i to właśnie im tytułowe kolumny są dedykowane. Jeśli zatem kochacie noworoczne transmisje z Wiednia a od własnego systemu oczekujecie soczystości i wyrafinowania a przy okazji szukacie kolumn do 15-18 metrowego pokoju koniecznie posłuchajcie najnowszej inkarnacji Haydnów.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 8198 PLN (para)
Dane techniczne:
Impedancja: 4 Ω
Pasmo przenoszenia: 40 Hz – 20 kHz
Efektywność: 88.5 dB
Rekomendowana moc wzmacniacza: 50 – 180 W
Wymiary (S x W x G): 174 x 361 x 265 mm
Waga: 20 kg (para)
Dostępne wersje wykończenia : Cherry, Premium Rosewood, Piano Black, Piano White
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
- All’in’One: Musical Fidelity M6 Encore 225
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF® /FI-50M NCF®
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS®
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips