Skocz do zawartości

Ranking

  1. audiostereo.pl

    audiostereo.pl

    Administratorzy


    • Punkty

      6

    • Postów

      1 514


  2. Fr@ntz

    Fr@ntz

    Redaktorzy


    • Punkty

      3

    • Postów

      2 812


  3. AudioNews

    AudioNews

    Redaktorzy


    • Punkty

      2

    • Postów

      84


Popularna zawartość

Zawartość, która uzyskała najwyższe oceny od 30.03.2025 w Artykułów

  1. Wchodzisz do kawiarni – w głośnikach leci „coś”, czego nie rozpoznajesz, ale rytm buja. Włączasz Spotify – ładujesz playlistę „Chill Beats to Study/Work/Exist To”. Jedziesz autobusem – ktoś obok słucha lo-fi przez słuchawki z przeciekającym basem. Słuchamy więcej niż kiedykolwiek, ale... czy naprawdę słuchamy? Jeszcze dwie dekady temu kupowało się płytę po długim oczekiwaniu na premierę. Otwieranie opakowania, czytanie wkładki, poznawanie tekstów – to był rytuał. Dziś? Kliknięcie „play” i skip po 30 sekundach, jeśli numer nie wciągnie od razu. Muzyka z produktu stała się usługą. Streaming miał być wyzwoleniem. I był – uwolnił słuchaczy od fizycznych ograniczeń, dał dostęp do niemal każdego utworu w historii. Ale ta dostępność niesie też pułapkę: zanik koncentracji, znużenie nadmiarem, brak głębszego kontaktu z twórczością. Playlisty tworzone przez algorytmy rzadko uwzględniają opowieść, jaką niesie cały album. A przecież wiele płyt to koncepty – muzyczne powieści, które warto poznać w całości. Obecny sposób konsumpcji muzyki przypomina przeglądanie memów: krótka ekspozycja, szybka decyzja, czy coś się podoba, i natychmiastowe przejście dalej. Nawet jeśli słuchamy kilku godzin dziennie, trudno mówić o jakimkolwiek zaangażowaniu. Tracimy nie tylko kontakt z muzyką, ale i z jej twórcami. Kiedyś znało się nazwiska muzyków sesyjnych, dziś często nie znamy nawet imion wokalistów z listy Top 50. Nawet koncerty, które kiedyś były świętem muzyki, coraz częściej stają się tłem dla stories i reelsów. Telefon w górze, nie po to, by zadzwonić, ale by udokumentować moment, którego... nie przeżywamy w pełni. W pogoni za doświadczeniem zapominamy, że muzyka to nie tylko dźwięk, ale emocja, obecność, kontekst. To nie znaczy, że dziś muzyka nie ma siły. Ma – ale by ją poczuć, trzeba przestać traktować ją jak tapetę dźwiękową. Spróbuj usiąść i posłuchać całej płyty. Bez scrollowania, bez powiadomień. Po prostu: muzyka i Ty. W dobie playlist, poleceń i „piosenek dla nastroju”, to może być akt buntu. A może – ratunku. I może nie trzeba od razu rzucać Spotify. Wystarczy raz na jakiś czas świadomie wybrać album, założyć dobre słuchawki i po prostu zanurzyć się w muzyce. Może właśnie wtedy przypomnimy sobie, dlaczego kochamy dźwięki – nie jako tło, ale jako centrum przeżycia.
    3 punkty
  2. Choć zaokienna aura na to nie wskazuje a i pesymistyczne prognozy meteorologów o czających się tu i ówdzie arktycznych wirach mogą nieco pokrzyżować wyjazdowe plany, fakt nadchodzącej wielkimi krokami majówki jest niepodważalny, więc trudno się dziwić, iż co bardziej niecierpliwi już zaczynają ustawiać się w blokach startowych. Dlatego też jak co roku jednostki niewyobrażające sobie odstawienia muzyki nerwowo rozglądają się za akcesoriami takowy kontakt z ulubionymi dźwiękami zapewniającymi. Na listach zakupowych lądują wszelakiej maści bezprzewodowe głośniki i słuchawki począwszy od pełnowymiarowych modeli wokółusznych, po mieszczące się w małej kieszonce („watch pocket”) jeansów pchełki. I właśnie z ostatniej z ww. grup, dzięki uprzejmości Sieci Salonów Top HiFi & Video Design udało nam się pozyskać przeuroczo kompaktowe Audio-Technica ATH-CKS30TW+. Zwrócenie uwagi na nad wyraz mało absorbujące gabaryty naszych gościń nie wzięło się znikąd, bowiem nawet na tle operującej na podobnym pułapie konkurencji 30-ki są naprawdę mikroskopijne. Wystarczy bowiem wspomnieć, iż każda z „pchełek” waży zaledwie 4,5g a pełniące rolę dodatkowego magazynu energii etui 28g. Dlatego też decydując się na ich zakup warto zastanowić się, czy przypadkiem, zamiast zachowawczej czerni (jest jeszcze wersja semi-transparentna), nie rozważyć nieco bardziej rzucającej się w oczy zielonej opcji. W zestawie, oprócz samych słuchawek znajdziemy również przewód zasilający USB oraz zestaw gumek w czterech rozmiarach (XS, S, M i L). Od strony technicznej jest jeszcze lepiej, bowiem ATH-CKS30TW+ wyposażono 9mm i uzbrojono w nad wyraz szeroki wachlarz ułatwiających życie i poprawiających komfort użytkowania funkcji. Na pokładzie znajdziemy zatem redukcję hałasu ANC i to w wersji ze sprzężeniem w przód (od ang. feed-forward), Ambience Control i Talk-through, tryby korekcji dźwięku, alerty o braku zasięgu i funkcję pozwalającą na wskazanie ostatniej lokalizacji słuchawek (coś dla zapominalskich i roztrzepanych), funkcję Sidetone umożliwiającą użytkownikowi słyszenie własnego głosu podczas rozmów za pośrednictwem większości smartfonów. Z kolei miłośników filmów i gamingu ucieszy niska latencja a z rzeczy bardziej „fizycznych” konfigurowany panel dotykowy z regulowaną czułością działania dotyku, wodoodporność i pyłoszczelność na poziomie IP55. Warto również skomplementować funkcję Fast Pair, która z urządzeniami pracującymi pod kontrolą Androida działa wprost rewelacyjnie a sam proces odnajdywania i parowania słuchawek odbywa się błyskawicznie. W dodatku wzbogacono ją o multiparowanie, dzięki czemu możliwe jest szybkie przełączanie pomiędzy dwoma urządzeniami. Choć mało poważne gabaryty i „wesołe” umaszczenie przy bardzo niewygórowanej cenie mogą sugerować próbę złapania za oko i portfel mało wymagających odbiorców, to nie dajcie się zwieść pozorom, bowiem ATH-CKS30TW+z pomocą firmowej apki Audio-Technica Connect dosłownie kilkoma kliknięciami jesteśmy w stanie przemienić prawdziwe bestie. Tzn. żeby była jasność – już na standardowych, fabrycznych ustawieniach 30-ki grają zaskakująco dojrzale – z głębokimi niskimi tonami, soczystą średnicą i perlistą górą jasno dając do zrozumienia, że absolutnie nic w nich nie wskazuje na budżetowość. I to nawet na tak wymagającym materiale, jak brutalny „Mass VI” formacji Amenra, czy operujący w iście infradźwiękowych zakamarkach „Ghosts” 潘PAN. No i właśnie na tego typu ekstremach okazuje się, że nawet miłośnicy potężnych dawek najniższych składowych mogą znaleźć coś dla siebie, bo Audio-Technici nawet przez moment niczego nie próbują upraszczać, czy przycinać. Co jednak istotne pomimo swojej mocy i bezkompromisowości bas nie próbuje zawłaszczać średnicy, więc tej nie brak komunikatywności i swobody, choć uczciwie trzeba przyznać, iż zestrojono ją po cieplejszej, bardziej soczystej stronie neutralności. Czy to źle? Moim skromnym zdaniem absolutnie nie, gdyż po pierwsze doskonale służy to nie do końca referencyjnym nagraniom a po drugie sprawia, że nawet szeleszcząca 潘PAN nie męczy podczas dłuższych sesji. A jak wypada góra? Cóż, jeśli ktoś liczył na to, że chociaż tutaj Japończycy jeśli się nie potkną, to chociaż pójdą na skróty, to bardzo mi przykro, ale nic takiego nie ma miejsca. Jak już zdążyłem wspomnieć jest uroczo perlista i delikatnie ozłocona, więc nie tracąc nic a nic z rozdzielczości jednocześnie nie męczy i nie rani nazbyt podkreślonymi sybilantami, czy też psującymi przyjemność odbioru szklistością i ziarnistością. Niedowiarkom polecę nasiadówkę z Robertą Mameli, która m.in. na „'Round M: Monteverdi Meets Jazz” zapuszcza się w rejestry krytyczne dla rodowych kryształów a na 30-kach wypada wprost urzekająco. Efekty przestrzenne i gradacja planów oddawane są przez nasze bohaterki nad wyraz poprawnie, acz nienachalnie. Mamy zatem komfort obcowania ze źródłami pozornymi rozmieszczonymi przed nami a nie usilnie wpychanymi w naszą przestrzeń międzyuszną, lecz odbywa się to nad wyraz dyskretnie i naturalnie, bez próby oszołomienia słuchacza hektarami bezkresnej otchłani uaktywniającej się w momencie wciśnięcia play. Nie da się również ukryć, iż na głębię sceny wpływa nieco działanie ANC, jednak mając do wyboru delikatne przybliżenie dalszych planów przy niemalże absolutnej ciszy tła a niezbyt optymalne dla słuchu podgłaśnianie, by tylko zagłuszyć hałas ruchu ulicznego, bądź rozgardiasz panujący w zbiorkomie bez chwili zastanowienia i żalu wybieram pierwszą opcję. W ramach podsumowania pozwolę sobie jedynie (czysto subiektywnie) stwierdzić, że Audio-Technici ATH-CKS30TW+ nie mają absolutnie żadnych słabych punktów. Są bogato wyposażone, świetnie wykonane, bardzo wygodne i w dodatku grają na poziomie, jaki do niedawna zarezerwowany był dla konstrukcji za 3, bądź 4 razy tyle. Dlatego też jeśli do tej pory jeszcze nie zaopatrzyliście się w porządne TWS-y, to teraz właśnie jest ten moment i to właśnie do 30-ek powinniście się w trybie ekspresowym przymierzyć, bo drugiej takiej okazji może nie być. Marcin Olszewski Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 379 PLN Dane techniczne Zastosowane przetworniki: 9mm Impedancja: 20Ω Pasmo przenoszenia: 5 - 20000 Hz Czułość: 110 dB/mW Wodoodporność i pyłoszczelność: IP55 Czas pracy: do 6,5h z ANC (17,5h z wykorzystaniem etui); do 7,5h bez ANC (20 godz. z wykorzystaniem etui) Waga: 4,5g (lewa/prawa), 28g (case)
    2 punkty
  3. W świecie współczesnej produkcji muzycznej od dekad toczy się cicha wojna – taka, która nie angażuje żołnierzy ani broni, lecz kompresory, limitery i decybele. Znana jako "wojna o głośność", zjawisko to odnosi się do trwającego trendu zwiększania postrzeganej głośności nagrań audio, często kosztem zakresu dynamiki, klarowności i przyjemności słuchania. To, co zaczęło się jako taktyka konkurencyjna w przemyśle muzycznym, przekształciło się w wszechobecny standard, pozostawiając audiofilów, producentów i zwykłych słuchaczy zastanawiających się, czy głośniejsze naprawdę oznacza lepsze. Początki wojny o głośność Korzenie wojny o głośność sięgają połowy XX wieku, kiedy to szafy grające i stacje radiowe dominowały w konsumpcji muzyki. Wytwórnie płytowe odkryły, że głośniejsze utwory bardziej wyróżniały się na tych platformach, przyciągając uwagę słuchaczy w porównaniu z cichszymi konkurentami. Wczesne techniki polegały na cięciu płyt winylowych z większą amplitudą lub stosowaniu podstawowej kompresji, by zwiększyć postrzeganą głośność. Jednak wojna naprawdę nabrała tempa wraz z pojawieniem się cyfrowego dźwięku w latach 80. i 90. Wprowadzenie płyty kompaktowej (CD) przyniosło teoretyczny maksymalny limit głośności, określony przez pułap 0 dBFS (decybeli pełnej skali). W przeciwieństwie do formatów analogowych, cyfrowe audio nie mogło przekroczyć tego progu bez obcinania – zniekształcenia spowodowanego odcinaniem szczytów fal dźwiękowych. Jednak producenci znaleźli sposoby, by przesuwać granice, używając kompresji dynamiki i limiterów – narzędzi, które zmniejszają różnicę między najcichszymi a najgłośniejszymi fragmentami utworu, sprawiając, że wszystko brzmi jednolicie głośniej. Era cyfrowa: Głośność sięga ekstremów Pod koniec lat 90. i na początku 2000., wojna o głośność osiągnęła apogeum. Albumy takie jak Death Magnetic Metalliki (2008) czy Californication Red Hot Chili Peppers (1999) stały się niesławnymi przykładami nadmiernej kompresji, gdzie dążenie do głośności skutkowało zniekształconymi, męczącymi pejzażami dźwiękowymi. Fani zauważyli, że te wydania brakowały mocy i niuansów wcześniejszych nagrań, co wywołało debatę, czy przemysł nie posunął się za daleko. Rozwój cyfrowych platform muzycznych, takich jak iTunes, oraz serwisów streamingowych, jak Spotify, jeszcze bardziej podsycił ogień. Na zatłoczonym cyfrowym rynku artyści i wytwórnie czuli presję, by ich utwory nie brzmiały ciszej niż konkurencja, gdy odtwarzane były jeden po drugim. To doprowadziło do błędnego koła: gdy jeden utwór stawał się głośniejszy, inne podążały za nim, podnosząc średnie poziomy głośności coraz wyżej. Koszt podkręcania głośności Choć głośniejsze utwory mogą początkowo przyciągać uwagę, kompromisy są znaczące. Zakres dynamiki – różnica między cichymi a głośnymi momentami – to coś, co nadaje muzyce emocjonalną głębię i ekscytację. Szeptana zwrotka przechodząca w grzmiący refren czy delikatny fragment fortepianowy budujący się do kulminacji orkiestrowej opiera się na kontraście. W wojnie o głośność ten kontrast zostaje poświęcony. Utwory stają się płaską ścianą dźwięku, pozostawiając słuchaczy z "zmęczeniem uszu" po dłuższym słuchaniu. Co więcej, nadmierna kompresja wprowadza artefakty, takie jak zniekształcenia i obcinanie, pogarszając jakość dźwięku. Dla audiofilów, którzy inwestują w wysokiej klasy sprzęt, to prawdziwa tragedia – po co wydawać tysiące na głośniki, jeśli materiał źródłowy jest zamazaną masą? Nawet zwykli słuchacze, korzystający ze słuchawek dousznych podczas streamingu, mogą wyczuć, że coś jest nie tak, gdy utwory wydają się nieustępliwe zamiast angażujące. Odwrót: Powrót do dynamiki? W ostatnich latach narasta opór wobec wojny o głośność. Opracowanie standardów normalizacji głośności, takich jak rekomendacje EBU R128 i ATSC A/85, zachęciło do odejścia od hiperkompresowanego dźwięku. Platformy streamingowe, takie jak Spotify, YouTube czy Apple Music, stosują teraz domyślnie normalizację głośności, dostosowując poziomy odtwarzania do docelowej głośności (mierzonej w LUFS, czyli jednostkach głośności pełnej skali). Oznacza to, że utwór zmasterowany na poziomie -6 LUFS nie będzie brzmiał drastycznie głośniej niż ten na -14 LUFS, co zmniejsza motywację do nadmiernej kompresji. Artyści i producenci również zaczynają to zauważać. Niektórzy, jak Taylor Swift z albumem Evermore (2020), przyjęli bardziej dynamiczne masteringi, stawiając na muzykalność ponad samą głośność. Z kolei zremasterowane wydania klasycznych albumów często przywracają oryginalną dynamikę, utraconą w wcześniejszych, zafiksowanych na głośności reedycjach. Przyszłość dźwięku Wojna o głośność jeszcze się nie skończyła, ale fala może się odwracać. W miarę jak słuchacze stają się bardziej wyedukowani na temat jakości dźwięku – dzięki między innymi społecznościom online i narzędziom takim jak mierniki głośności – pojawia się nadzieja na rozejm. Wyzwanie polega na zrównoważeniu presji komercyjnych z artystyczną integralnością. W końcu muzyka nie polega tylko na wyróżnianiu się na playliście; chodzi o poruszenie ludzi, opowiadanie historii i tworzenie chwil piękna lub katharsis. Na razie, gdy następnym razem podkręcisz swoją ulubioną piosenkę, zastanów się, co słyszysz. Czy jest głośna, bo jest potężna, czy głośna, bo walczy o to, by ją usłyszano? Ostatecznie prawdziwym zwycięzcą wojny o głośność może nie być najgłośniejszy utwór, lecz ten, który szanuje sztukę dźwięku samą w sobie.
    2 punkty
  4. O ile w High-Endzie sky is the limit, czyli ceny już dawno poszybowały daleko poza Układ Słoneczny, tak w tzw. budżetówce da się zaobserwować zdecydowanie bardziej optymistycznie nastawiający do życia trend. Otóż okazuje się, iż wbrew pozorom i rozsiewanemu defetyzmowi o dramatycznym spadku jakości dostępnych na rynku towarów parafrazując szkoleniowców naszych boiskowych kopaczy nawet w segmencie zaskakująco niskich cen „nie ma słabych drużyn”. Po czym wnoszę? A po reprezentantkach do teraz zupełnie nieznanej mi marki Laudberg. Mowa bowiem o aktywnych i zarazem wszystkomających kolumnach podstawkowych M1, na których test serdecznie zapraszam. Prawdę powiedziawszy uzgadniając z dystrybutorem ww. marki dostawę tytułowych monitorków nie miałem absolutnie żadnych oczekiwań a jedynie pewne obawy, czy przypadkiem nie dotrze do mnie coś, co niezbyt przypomina obiekt widoczny w materiałach promocyjnych. No bo bądźmy szczerzy – za 900 PLN (bez złotówki) cudów spodziewać się nie wypada. A tymczasem M1-ki już od progu prezentują się podejrzanie dobrze. Pierwsze wrażenie? Śmiem twierdzić, że o niebo lepsze od lwiej części zdecydowanie bardziej utytułowanej i po wielokroć droższej konkurencji. Bowiem zamiast sypiącego się styropianu kolumny w estetycznym kartonie dodatkowo zabezpieczono piankowymi profilami, więc już sam unboxing pozytywnie nastraja. A dalej jest tylko lepiej – za sprawą wykonanych z MDF-u obudów same kolumny sprawiają bardzo solidne wrażenie, które potęgują okleinowane orzechem boczne ścianki (czyżby inspiracja włoskimi Chario?), atrakcyjne wzorniczo bryły, magnetycznie mocowane maskownice i bogactwo przyłączy. Do tego solidne, zabezpieczające tak przed przesuwaniem, jak i rysowaniem stopki, kompletny zestaw okablowania, zasilacz i estetyczny pilot zdalnego sterowania. Jednym słowem wszystko czego dusza zapragnie. Chociaż od razu zaznaczę, że przewód zasilający mógłby być tak przynajmniej o metr dłuższy, gdyż o ile w zastosowaniach desktopowych jeszcze jakoś da się wszystko rozplanować tak, by listwa zasilająca /gniazdko było w zasięgu Laudbergów, tak chcąc rozstawić M1-ki nieco szerzej np. na stoliku RTV może być „krótko”. Nieco uważniej przyglądając się naszym gościniom, po zdjęciu maskownic (które najdelikatniej rzecz ujmując dźwiękowi niespecjalnie służą, więc jeśli jest ku temu sposobność najlepiej zostawić je w spokoju w kartonie, z łatwością zauważymy całkiem pokaźne przetworniki na jakie zdecydował się producent. I tak, za reprodukcję góry odpowiada 3” kopułka tekstylna a średnicą i basem opiekuje się 6,5” mid-woofer. Z kolei na plecach jednostki głównej umieszczono oprócz ujścia kanału bas refleks intuicyjny panel przyłączeniowo-sterujacy z regulacją głośności, podstawową regulacją wysokich i niskich tonów, przyciskami umożliwiającymi nawigację oraz bogatym zestawem wszelakiej maści wejść. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem HDMI ARC, USB (obsługa pamięci masowych), optyczne, koaksjalne, parę RCA oraz wyjście na drugą kolumnę w standardzie 5-pinowego DIN-a. Listę zamyka gniazdo zasilające DC. I jeszcze drobiazg. Otóż pod zaślepką czujnika IR ukryto niewielką diodę informującą swym umaszczeniem o stanie pracy kolumn oraz wybranym źródle. Co do bardziej smakowitych technikaliów, to niestety nic oprócz deklarowanej mocy 120W RMS i pasma przenoszenia 40Hz – 20kHz nie wiadomo, więc na otarcie łez pozostaje nam jedynie przyjąć do wiadomości, że w trzewiach zaimplementowano czuwające nad optymalizacją dźwięku DSP. Jak łatwo się domyślić kolumna „satelitarna” dysponuje jedynie portem BR i wejściem sygnałowym. A jak Laudberg M1 grają? W telegraficznym skrócie? Równie atrakcyjnie jak wyglądają. Potrafią bowiem zaoferować kawał potężnego dźwięku o zaskakująco satysfakcjonującej jakości. Nie silą się przy tym na jakieś tanie, kuglarskie sztuczki i próby udawanie bardziej audiofilskich aniżeli w rzeczywistości są. Góra jest komunikatywna i delikatnie zaokrąglona, przez co nawet na dość ofensywnych nagraniach nie powinna zbytnio ranić naszych uszu a jednoczenie nie sprawia wrażenia wycofanej, bądź wręcz przyciętej. Ot chociażby na „Personal Jesus” Niny Hagen słychać było zarówno natywną chropawość wokalu artystki, płaczliwość syczków, jak i dźwięczność gitarowych partii. Przy średnicy zatrzymam się dłuższą chwilkę, gdyż właśnie ten podzakres najdłużej po wyjęciu kolumn z kartonów „dochodzi” do pełni swoich możliwości, więc jeśli tylko mamy ku temu okazję dajmy mu czas na osiągnięcie właściwych walorów. Nie ma jednak co przesadzać, gdyż przynajmniej u mnie po ok.25-30h osiągnął pełną stabilność. A to w jego przypadku oznacza przyjemną mięsistość idącą w parze z lekkim faworyzowaniem rozgrywających się tamże wydarzeń. K.d. lang na „makeover” została nieco przysunięta do słuchaczy, podkręcona została zmysłowość jej partii a całość dyskretnie podryfowała w stronę karmelowej słodyczy z jaką zazwyczaj kojarzy mi się „Trav'lin' Light” Queen Latifah. Czy to źle? W żadnym wypadku, gdyż mając na uwadze segment w jakim operują tytułowe kolumny a tym samym „target” w jaki celują śmiem twierdzić, iż lwia część ich użytkowników karmić je będzie kontentem dostępnym na YouTube, bądź w co najwyżej Spotify, więc szanse na referencyjny pod jakościowo-realizatorskim względem wsad są nad wyraz znikome. A tak zazwyczaj otrzymamy dźwięk przyjemnie jedwabisty, delikatnie dosłodzony i mówiąc wprost bardziej atrakcyjny aniżeli moglibyśmy się spodziewać. Bas jest zaskakująco potężny, zróżnicowany i kontrolowany, więc nawet przy odsłuchu w 24 metrowym pokoju „The Beautiful Liar” X Ambassadors najniższych składowych nie brakowało. Ba, śmiem twierdzić, iż na tle naszych gościń większość podobnie, bądź nawet wyżej wycenionych wzbogaconych o subwoofer soundbarów nie ma za bardzo czym się pochwalić. A tu jest drajw, mięcho – soczysta tkanka, i choć kreska konturów prowadzona jest nieco grubszym mazakiem, to M1-kom udało się uniknąć zbytniej misiowatości i impresjonistycznego rozlania źródeł pozornych. Laudberg M1 przywracają wiarę w zdroworozsądkowe Hi-Fi dla przysłowiowego „Kowalskiego”. Są wzorowo wykonane, niezwykle atrakcyjne wzorniczo, bogato wyposażone i przede wszystkim świetnie grające, więc jeśli tylko nie zależy Wam na „modnej metce” z czym prędzej powinniście się nimi zainteresować. Marcin Olszewski Dystrybucja: Manta Producent: Laudberg Cena: 899 PLN Dane techniczne Moc RMS: 120W Pasmo przenoszenia: 40Hz – 20kHz Zastosowane przetworniki - Wysokotonowy: 3″ - Śrenio-niskotonowy: 6,5″ SNR ≥80dB Wejścia: - HDMI ARC - Optyczne - Koaksjalne - RCA - USB Łączność bezprzewodowa: Bluetooth 5.3 Zasilanie: 24V 2A Wymiary (W x G x S): 370 x 260 x 225 mm
    1 punkt
  5. Pisaliśmy już wcześniej o fenomenie Wardruny – zespole, który w naszym odczuciu nie tyle gra muzykę, co tworzy mosty między światem dawnym a współczesnym, między tym co duchowe, a tym co głęboko osadzone w naturze. I oto niespodzianka: ten wyjątkowy projekt znów zagra w Polsce! Czwartek, 27 listopada 2025 / Hala Stulecia, Wrocław Po dwóch latach przerwy norweska Wardruna powraca do naszego kraju, by w zabytkowej Hali Stulecia zaprezentować materiał ze swojego najnowszego albumu Birna. To już szósta płyta zespołu, a inspiracją do jej powstania był… głos budzącego się z zimowej hibernacji niedźwiedzia. Ten obraz doskonale oddaje charakter muzyki Wardruny – potężnej, pierwotnej i pełnej ukrytej mocy. Einar Selvik i jego projekt zapowiadają, że tego lata i jesieni europejscy oraz amerykańscy słuchacze będą mogli „doświadczyć przebudzenia śpiącego niedźwiedzia” na żywo. Trasa obejmie m.in. legendarne miejsca takie jak Amfiteatr w Pompejach, a wśród starannie wybranych lokalizacji znalazła się również wrocławska Hala Stulecia – przestrzeń, która idealnie rezonuje z duchową i historyczną głębią muzyki Wardruny. To będzie nie tylko koncert – to będzie rytuał, przeżycie, podróż do korzeni. 🎟 Bilety: dostępne wyłącznie na TicketClub.pl W przedsprzedaży czekają na Was pakiety VIP oraz ograniczona pula biletów early bird w promocyjnej cenie. 📅 Nie przegapcie tej daty – 27 listopada 2025! Organizatorem wydarzenia jest Iron Realm Productions.
    1 punkt
  6. Kiedyś symbol ulicznej kultury hip-hopowej, a dziś? Czy boomboxy to sprzęt dla bumerów, czy może jednak przeżywają drugą młodość? Jeśli kojarzycie je głównie z teledysków z lat 80. i 90., to warto spojrzeć na nie jeszcze raz, bo okazuje się, że moda na te potężne głośniki powraca! Albo i nie? No właśnie, sprawdźmy, jak to wygląda naprawdę. Jeszcze kilkanaście lat temu boombox był królem ulicy. Im większy, tym lepszy – noszony na ramieniu, ustawiany na chodniku i dający wszystkim dookoła jasny sygnał: „Tu leci dobra muzyka!”. To był prawdziwy manifest stylu i niezależności. Dzisiaj sytuacja wygląda nieco inaczej. Możemy co prawda zobaczyć boomboxy na festiwalach, plażach czy w skateparkach, ale raczej nie zdarza się już, by ktoś maszerował z ogromnym głośnikiem na ramieniu przez centrum miasta. A szkoda, bo dodałoby to nieco charakteru szarym ulicom! Nie oznacza to jednak, że boomboxy całkowicie zniknęły. Owszem, klasyczne modele działające na kasety i baterie wielkości cegłówki to już bardziej eksponaty kolekcjonerskie niż codzienny sprzęt. Ale nowoczesne wersje wciąż mają swoich zwolenników. Firmy takie jak JBL, Sony czy Sharp wypuszczają sprzęt, który wygląda oldschoolowo, ale w środku kryje Bluetooth, porty USB i akumulatory pozwalające grać przez długie godziny. Dzięki temu boomboxy wciąż znajdują swoje miejsce, choć raczej jako głośniki imprezowe niż symbol ulicznej kultury. Więc jak to jest – czy boomboxy są nadal modne? No cóż, jeśli zapytacie kogoś, kto pamięta, jak trzeba było przewijać kasety długopisem, to powie, że to kawał pięknej historii i zawsze warto go mieć. Jeśli zapytacie kogoś, kto na co dzień używa słuchawek bezprzewodowych i Spotify, pewnie stwierdzi, że to raczej gadżet retro niż realnie używany sprzęt. Prawda leży gdzieś pośrodku. To trochę jak z winylami – nie każdy ich słucha, ale mają swoją magię i wierne grono fanów. Boombox to dziś bardziej nostalgia niż dominujący trend, ale nie da się ukryć – gdy ktoś wyciąga go na domówce albo imprezie w plenerze, to od razu robi się klimat. Może więc nie wróciły na ulice w pełnej glorii, ale na pewno nie można powiedzieć, że zniknęły całkowicie. W końcu klasyka zawsze wraca – tylko w nieco unowocześnionej formie. A Wy? Macie swój boombox, czy raczej zostajecie przy głośnikach Bluetooth? A może kiedyś planujecie rozkręcić imprezę w prawdziwie oldschoolowym stylu?
    1 punkt
  7. Brytyjski Musical Fidelity w 1985 roku wprowadził na rynek wzmacniacz zintegrowany oznaczony prostym i krótkim symbolem A1. Wzmacniacz ten okazał się być olbrzymim rynkowym przebojem, sprzedano ponad 100 000 egzemplarzy (sic!) - następnie produkowany był w niezmienionej formie przez kolejnych dwadzieścia kilka lat (choć został lekko zmodernizowany około roku 2008). A1 w połowie lat 80-tych XX wieku prezentował się niczym przybysz z kosmosu. Niesamowicie oryginalna, geometryczna obudowa - wówczas na wskroś nowatorska, nietypowa. Ekscentryczna. Nie mniej A1 wyróżniał się nie tylko ze względu na obudowę, ale także doskonałym projektem amplifikacji zorientowanym na czystą klasę A. Wzmacniacz ten brzmiał niczym bardzo dobry wzmacniacz lampowy. To nie był jednak przypadek, a celowe działanie. Albowiem za jego projektem stał pan Tim de Paravicini, inżynier-elektronik, który był najbardziej znany ze swoich projektów wzmacniaczy lampowych i niestandardowych prac dla wielu profesjonalnych studio nagrań. W istocie rzeczy, taki a nie inny projekt / kształt obudowy wzmacniacza, był wymuszony przez specyficzne wewnętrzne obwody klasy A1, które pobierają sporo mocy i generują bardzo dużo ciepła. A1 grzał się dosłownie jak żelazko (temperatura obudowy sięgała 65 st. C), potrzebował więc skutecznej obudowy/radiatora, który by owo ciepło efektywnie rozproszył / odprowadził na zewnątrz. Ożebrowana obudowa jest więc tak naprawdę zintegrowanym radiatorem. Lecz dzięki temu, że A1 był wzmacniaczem klasy A wytwarzał bardzo małe zniekształcenia, brzmiał bardzo plastycznie i, nomen omen, ciepło. Melodyjnie i bardzo atrakcyjnie. Hipnotycznie. Brzmienie wzmacniacza A1 na lata zdeterminowało firmowy sound Musical Fidelity, już zawsze był kojarzony z ciepłym, gładkim i fizjologicznym dźwiękiem o słodkiej średnicy, czyli z ogólnie powabnym i przyjemnym brzmieniem. Super-muzykalnym. Równolegle z drugą wersją wzmacniacza A1, czyli na początku roku 2008, Musical Fidelity zaproponował do kompletu odtwarzacz płyt kompaktowych, nazwany, a jakże - A1 CD-Pro. Wizualnie i wzorniczo całkowicie bazujący na stylistyce wzmacniacza A1. Dodam, że w tamtych latach kupiłem dla siebie odtwarzacz płyt A1 CD Pro, ale wzmacniacza A1 już nie zdążyłem. Odtwarzacz A1 CD-Pro mam do dziś i jest on moim jedynym odtwarzaczem CD. Ulubionym. Zresztą na Stereo i Kolorowo dość dokładnie go kiedyś opisałem (czytaj moją recenzję TUTAJ). Ale wracając do przedmiotowego wzmacniacza. Po 38. latach od premiery pierwszej wersji wzmacniacza A1 oraz po 15. latach od wprowadzenia drugiej wersji, Musical Fidelity (dziś wchodzący w skład Audio Tuning Vertriebs GmbH) zdecydował się zaproponować kolejną, czyli trzecią. Właśnie trwa rynkowa premiera "nowego" wzmacniacza Musical Fidelity A1 (zobacz TUTAJ i TUTAJ). Stylistycznie i konstrukcyjnie wzmacniacz został oparty na oryginalnej wersji z 1985 roku, lecz rozmiar obudowy jest nieco większy (jest szersza i głębsza) - dokładnie tak, jak to było w wersji z 2008 roku. Zmieniono także kolor diody sieciowej z czerwonej na niebieską. Współczesny "A1 modern-classic" został też wyposażony w wygodne zdalne sterowanie, pozostawiono pokładowy przedwzmacniacz gramofonowy. Dokładna lista modernizacji została wypunktowana bezpośrednio pod poniższymi zdjęciami dwóch wersji A1. A1 na przestrzeni czasu, czyli aktualnie wprowadzone ulepszenia w stosunku do pierwotnego wzmacniacza z 1985 roku to: - Zaktualizowany transformator do bardziej wydajnych uzwojeń "dual mono split rail" - Wysokiej jakości i zaktualizowany potencjometr ALPS serii RK do regulacji głośności - Pilot zdalnego sterowania na podczerwień dodany do regulacji głośności - Blok wzmocnienia przed regulacją głośności całkowicie przełączalny za pomocą przełącznika "direct" (- 10 dB) - Wszystkie tranzystory, w tym wyjściowe, są starannie dobranymi nowoczesnymi odpowiednikami - Wszystkie kondensatory w ścieżce sygnału są typu polipropylenowego (PP) - Rezystory są nowoczesnymi niskoszumnymi metalowymi foliami - Zadbano o to, aby nie zmieniać specyfikacji żadnych komponentów w stosunku do oryginału, ale zaktualizować je do nowoczesnych odpowiedników o długiej żywotności - Układ wiernie podąża za oryginałem w obrębie sekcji obwodów na płytce drukowanej - Lepiej rozplanowane sekcje obwodów, w szczególności oddzielne zasilacze i wzmacniacze mocy - Ulepszono stopień gramofonowy i przedwzmacniacz w celu zmniejszenia szumów i przydźwięków A1 jest zbudowany w oparciu o całkowicie dyskretną i symetryczną topologię klasy A. Jest w stanie dostarczyć 25 W czystej mocy w klasie A przy obciążeniu 8 omów i 25 A maksymalnego prądu wyjściowego. Chociaż liczby te mogą wydawać się raczej niskie, zdolność stopnia wyjściowego do napędzania trudnych głośników jest małym cudem samym w sobie. Wzmacniacz pracuje w dynamicznej klasie A i jeśli prąd stały klasy A zostanie przekroczony, automatycznie pozwoli na więcej. Dlatego też "przesuwa się" (NIE "przełącza") płynnie do pracy w klasie B, tymczasowo pozwalając na dalszy wymagany pobór prądu. Nowy A1 otrzymał zaktualizowany transformator z dzielonego (oryginał z 1985 roku) do bardziej wydajnych uzwojeń "dual mono split rail". Stopnie wzmacniające są zasilane przez w pełni niezależne lewy i prawy zasilacz, co zapewnia lepszą obsługę mocy i obrazowanie stereo, a każdy wzmacniacz mocy ma teraz podwójną pojemność zasilania, co skutkuje zmniejszeniem tętnień i szumów. Szum transformatora i rozpraszanie ciepła zostały zredukowane dzięki lepszej wydajności i zmodernizowanym komponentom. Główne zasilacze są filtrowane w celu lepszej regulacji i zmniejszenia przepięć przy włączaniu. Układ przedwzmacniacza o niskim poziomie szumów jest taki sam jak w oryginalnym projekcie z 1985 roku i, jak podkreśliliśmy powyżej, w znacznym stopniu korzysta z ulepszonych, w pełni wygładzonych i regulowanych zasilaczy. Wśród zauważalnych zmian, jedną, która natychmiast rzuca się w oczy, jest dodanie nowego przełącznika "direct" na etapie przedwzmacniacza. Za pomocą tego przełącznika można całkowicie ominąć blok wzmocnienia przed regulacją głośności, co skutkuje mniejszym o około 10 dB wzmocnieniem. Funkcja ta okazuje się szczególnie korzystna podczas pracy z nowoczesnymi źródłami cyfrowymi o wysokiej mocy, umożliwiając precyzyjne dostrojenie zakresu potencjometru głośności i dostosowanie do wrażliwych głośników. Co więcej, dokonano znaczącego ulepszenia samego potencjometru głośności, który został teraz zastąpiony wysokiej jakości potencjometrem z serii ALPS RK. Ten wysokiej jakości komponent zapewnia doskonałą wydajność i zwiększoną precyzję. Dodatkowo, potencjometr jest teraz zmotoryzowany, zapewniając wygodę regulacji głośności z wygodnej kanapy, dzięki nowemu dołączonemu pilotowi zdalnego sterowania. Przedwzmacniacz gramofonowy. A1 wykorzystuje dyskretny stopień wejściowy pracujący w trybie prądowym, zapewniający najniższy poziom szumów przy wzmacnianiu wkładek MC i MM. Niskoszumowy stopień konwersji prądu na napięcie jest wykorzystywany do dalszego wzmocnienia i korekcji RIAA. Automatyczne dopasowanie impedancji wejściowej dla wybranego wejścia MC wraz ze zwiększonym wzmocnieniem zwiększa wszechstronność przedwzmacniacza gramofonowego A1 (kursywą cytat za Musical Fidelity) Dane techniczne Moc: 25 W na kanał przy 8 omach Napięcie: szczytowe 42,5 V Prąd: 25 A między szczytami Współczynnik tłumienia: 150 Wzmocnienie (maks. głośność): 32 dB (tryb bezpośredni), 42 dB (tryb normalny) Stosunek sygnał/szum: 82 dB Separacja kanałów: 85 dB Pasmo przenoszenia: + 0, -1 dB, 10 Hz do 40 kHz Czułość na poziomie liniowym: 300 mV rms nominalnie, 8 V rms maks. Impedancja wejść liniowych: 25 kOhm Impedancja wyjścia "tape-out": 220 Ohm Impedancja wyjścia przedwzmacniacza: 100 omów Przedwzmacniacz gramofonowy Odpowiedź Phono RIAA: +/- 1 dB Czułość MM: 5 mV nominalnie Pojemność / impedancja / wzmocnienie MM: 100pF / 50 kOhm / 40 dB Stosunek sygnał/szum MM: 75 dB Czułość MC: 450 μV nominalnie Impedancja / wzmocnienie MC: 1 kOhm / 60 dB Stosunek sygnał/szum MC: 70 dB Wejścia 1 x phono RCA MM/MC, 5 x liniowe RCA Wyjścia 1 x wyjście liniowe RCA fix TAPE OUT 1 x poziom liniowy RCA var PRE OUT 1 x 4 mm banan/słupki wiążące SPEAKER OUT Informacje ogólne Wymiary (szer. x wys. x gł.): 440 x 68,3 x 283,3 mm Główne napięcia: 230 V/115 V ustawione wewnętrznie lub 100 V opcjonalnie Maks. zużycie energii: 130 W, 0 W w trybie gotowości (= wyłącznik zasilania wyłączony) Masa: 10,5 kg Wrażenia dźwiękowe Do wzmacniacza A1 podłączałem głośniki podłogowe Living Voice Auditorium R3 (o wysokiej skuteczności 94 dB) przewodami XLO UltraPLUS U6-10. Wzmacniacze porównawcze to Pathos Classic One MKIII, Cyrus Classic AMP i Cyrus Classic PRE / Cyrus Classic POWER (przedwzmacniacz i końcówka mocy). Źródła cyfrowe to streamer Rose RS150 i odtwarzacz Musical Fidelity A1 CD-Pro, a analogowe to gramofon Pro-Ject Automat A2 z wkładką Ortofon 2M Red. Pełna lista sprzętu towarzyszącego wymieniona została na końcu niniejszego tekstu. Nowy wzmacniacz A1 "na papierze", czyli nominalnie dysponuje mocą raczej niepozorną, bo jedynie 2 x 25 Watów, co przy dzisiejszych amplifikacjach klasy D, często osiągających gigantyczną moc 2 x 200, 2 x 250 lub nawet 2 x 300 Watów, wydaje się być wartością niedużą. Słabą. Jednakże te "anemiczne" parametry prądowe 2 x 25 Watów klasy A (płynnie przechodzącej w klasę B) okazały się być nadzwyczajnie silne, wzorcowe w rozbiciu na każdy pojedynczy Wat! Nie omieszkam napisać - high-endowe. Zaraz rozwinę to śmiałe twierdzenie. Dźwięk wzmacniacza można określić następującymi przymiotnikami: napełniony, dość gęsty i substancjalny. Dociążony, ale nie przeciążony. Cielesny i materialny. Organiczny. Dzięki takiej charakterystyce dźwięku instrumenty i wokale brzmią super-sugestywnie, dźwięcznie oraz efektywnie. Można stwierdzić, że na wskroś widowiskowo. Performatywnie. Z urzekającą średnicą. Lecz przy całym tym ekspresyjnym stylu gry Musical Fidelity w ogóle nie brzmi efekciarsko czy pretensjonalnie (barokowo?), bo jego dźwięk jest odbierany zupełnie naturalnie i niewymuszenie. Płynie swobodnie i żywo. Równo. Bez napięć, bez zawirowań, bez twardości. Lekko i miękko. Po stokroć fascynująco. Poetycko. Powiem to jasno i wyraźnie. Skala rozmachu, siła ekspresji oraz stopień kontroli dźwięku przez Musical Fidelity A1 są zdumiewająco fenomenalne. Wprost genialne, a nawet - referencyjne. Bowiem wzmacniacz dostarcza realistyczny dźwięk - starannie portretuje instrumenty i ich zdolność do przekazywania zmian intensywności dynamicznej i akustycznej oraz zapewnia spory ciężar gatunkowy dźwięku. A także rzetelnie dba o barwę i klimat przekazu oraz zabiega o całokształt wymiaru muzyki i jej rzeczywisty koloryt. Jak napisałem, A1 gra muzykalnym, soczystym i ekspresyjnym dźwiękiem o wysokim stopniu płynności oraz namacalności. Ale też szybkim, plastycznym i energetycznym, jak również bardzo przejrzystym / sugestywnym / wyrazistym. W przekazie czuć i słychać sporo ciepła - przy czym jest to dźwięk nie tyle podgrzany czy ocieplony, co nieomal gorący! W dźwięku jest więcej ciepła, gładkości i fizyczności niżli to nakazuje współczesna norma i kanon amplifikacji. Na pewno nie jest to zjawisko neutralne lub wstrzemięźliwe, ale równolegle bardzo, bardzo przyjemne w odbiorze. Albowiem namiętnie odwzorowujące istotę i sens muzyki. Jej temperament oraz głębię. Autentyczną tonalność. Wspomnianą ciepłotę brzmienia A1 najprecyzyjniej by było przyrównać bezpośrednio do barwy znanej ze wzmacniaczy lampowych, gdzie rozpalone żarniki baniek EL34 bądź KT88 dość silnie implikują dźwięk podgrzewając i słodząc go (choć to wcale nie jest regułą) ujawniając multum parzystych harmonicznych. Jednakże A1 w ogóle pozbawiony jest "lampowej" miękkości czy krągłości, gra wyjątkowo precyzyjnie i dokładnie. Uważnie. Dokumentnie wyciąga szczegóły z nagrań i wnikliwie je analizuje, choć wcale nie przesadnie. Nadmiernie. Jest średnio-selektywny i umiarkowanie rozdzielczy, ale w zupełności wystarczający, by skrupulatnie i rzetelnie opisywać nawet gęste nagrania typu klasyczna symfonika europejska czy rozbudowana muzyka barokowa z wieloma partiami smyczków, powyciąganymi nutami, meandrującymi pogłosami itp. Pozytywne emocje i uczucie dreszczy na skórze w czasie odsłuchów gwarantowane. A1 zapewnia rytmiczne uderzenie basu, stabilny jego napęd i solidne wypełnienie. To z pewnością jest dobra kontrola - zdrowa i optymalna, choć same niskie są raczej jednowymiarowe. Nie za bardzo zróżnicowane. Z kolei soprany są lekko ścięte, przytłumione, zaokrąglone. Nie istnieją na pierwszym planie, a chowają się na drugim, czasem nawet na trzecim. Nie jest to wada, a cecha przekazu wzmacniacza. Najbardziej eksponowanym pasmem jest średnica, to tutaj najwięcej się dzieje, odbywa prawdziwy spektakl, toczy się przedstawienie. Wzmacniacz charakternie trzyma głośniki na uwięzi kontroli, stanowczo je pilnuje i nadzoruje. Podporządkowuje je sobie. Co istotne, A1 generuje dźwięk o dużym natężeniu i sporym rozmachu, ale zapewniane jest to jedynie do określonego natężenia głośności. Na wzmacniaczu Musical Fidelity można grać dość głośno, ale nie bardzo głośno. Do poziomu jakichś 2/3 skali potencjometru jest OK - potem zaczyna robić się lekki bałagan. Pojawiają się przesterowania i buczenie (szczególnie na basie). Dlatego warto do przedmiotowego wzmacniacza wybierać wysokoskuteczne głośniki. Najlepiej o skuteczności powyżej 90 dB. Z moimi testowymi Living Voice Auditorium R3 (94 dB) dźwięk był doskonały oraz kompletny, a niekiedy grałem naprawdę głośno! No tak, Ludwik Hegel zwariował, niechybnie pomyśli Czytelnik. Najpierw pod niebiosa wychwala tytułowy wzmacniacz pisząc, że gra wyjątkowo muzykalnym, soczystym oraz ekspresyjnym dźwiękiem o wysokim stopniu płynności, ale i dokładności. A zaraz potem smaruje inwektywy, iż A1 znacząco odbiega od neutralności, jest mało rozdzielczy, buczący na basie kiedy zrobić głośniej i że ma wypchniętą (oraz zbyt gorącą) średnicę. To nie tak. Albowiem do Musical Fidelity A1 nie można przykładać współczesnej miary / kryterium brzmienia - on więcej pasuje do dawnych lat złotej ery muzyki lat 70-tych i 80-tych XX wieku, kiedy w dźwięku (muzyce) bardziej liczyły się emocje i sensualność, autentyczne przeżycia, niźli wyśrubowane parametry techniczne i akrobatyczne umiejętności wzmacniacza. Tymczasem A1 ma w sobie to, czego nie ma wiele współczesnych konstrukcji - ma głęboko muzykalną duszę i olbrzymie serce do grania. Musical Fidelity A1 na pokładzie ma zainstalowany wysokiej jakości przedwzmacniacz gramofonowy. Na pewno jest to znakomity stopień gramofonowy dla wkładek typu MM (czyli z ruchomym magnesem), bo ten testowałem - nie wykorzystywałem przedwzmacniacza dla wkładek MC (z ruchomym rdzeniem), więc na ten temat się nie wypowiadam. Używałem dwie wkładki MM: Ortofon 2M Red i Ortofon 2M Black. Dźwięk okazał się być cudownie gładki, aksamitny oraz wysmukły. Głęboki, namacalny i barwny. Kształtny. To brzmienie z dużym wolumenem, soczystym miąższem oraz dopełnione ciepłem. Analogowe do potęgi trzeciej. Konkluzja Musical Fidelity A1 to wzmacniacz zintegrowany czystej klasy A zbudowany na wzór i podobieństwo pierwotnej wersji z 1985 roku. Dziś rozwiązania amplifikacyjne stosowane przed 40. laty mogą wydawać się anachroniczne, nie przystające do nowoczesnych, ale Musical Fidelity budując "staro-nowy" wzmacniacz dokonał rzeczy wielkiej. Przypomniał audiofilom, że audio high-fidelity to nie tylko wyśrubowane parametry techniczne, różne liczby przekładane na czyste waty i ampery, współczynnik THD etc., bo w życiu melomana liczą się przede wszystkim emocje związane z odbiorem dźwięku, głębokie muzyczne przeżycia, eufoniczna autentyczność grania. Rozbudowane i satysfakcjonujące wrażenia odsłuchowe. Musical Fidelty A1 zapewnia realistyczne brzmienie, w którym czuć i słychać tchnienie high-endu, co przy jego umiarkowanej cenie wydaje się być niemożliwe. Tymczasem to najczystsza prawda. 100% mojej subiektywnej rekomendacji dla Musical Fidelity A1! Cena w Polsce - 7 499 PLN. Moja najwyższa rekomendacja dla wzmacniacza Musical Fidelity A1 Anno Domini 2023! Cały artykuł tutaj "Stereo i Kolorowo - Underground: Musical Fidelity A1, wzmacniacz zintegrowany"
    1 punkt
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+02:00
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat oraz na ukrycie połowy reklam wyświetlanych na forum.