Skocz do zawartości

1057 opinie płyty

Dire Straits - Dire Straits

W całej rozciągłości zgadzam się z poprzednią opinią. Nie wiem jak często zdarza się aby debiutancka płyta była jedną z najlepszych o ile nie najlepszą w całej dyskografii zespołu. Słychać, że członkowie grupy to muzycy z krwi i kości, a sama muzyka zajmuje w ich życiu szczególne miejsce. Płyta ponadczasowa. Radosna, żywiołowa i spontaniczna. Słucha się jej jednym "tchem" zarówno po raz pierwszy jak i sto pierwszy.

Dire Straits - Dire Straits

Pierwsza, najbardziej szczera i oddana płyta DS. Mark jeszcze razem z bratem wydali praktycznie własnym sumptem, nagrany w małym studio w Londynie, sprawnie zagrany i całkiem poprawnie zrealizowany melodyjny album. Co ciekawe, nagrany w czasach, gdy w Londynie słuchano punk rocka... Na tej płycie słychać, czym inspirowali się Knopflerowie: Shadowsi, JJ Cale (Setting Me Up, Southbound Again), Clapton (Water of Love, Lions) i trochę czarnego bluesa (Six Blade Knife). Tekstowo album jest równie szczery i prosty, co muzyka: brak jeszcze tego wielkiego ego muzyków rockowych. Oprócz Sułtanów znakomite kawałki to...cała płyta! Dla fanów DS pozycja kluczowa i podstawowa: dla fanów dobrej, gitarowej muzyki środka: rzecz godna uwagi. Do dziś to moja ulubiona płyta DS! PS. Bardzo lubię też okładkę tej płyty!

Dire Straits - Communique

Druga i ostatnia płyta w klasycznym, pierwszym składzie DS (Mark, David, John, Pick). Chłopcy tym razem odetchnęli od londyńskiego smogu i na miejsce nagrań wybrali dalekie wysypy Bahama. Tematy utworów mniej angielskie: płyta traktuje o braku zrozumienia i miłości w związku dwojga. Muzycznie płyta kontynuuje debiutancki krążek, ale tego poziomu już nie osiąga: większość utworów to pozycje już klasyczne w dorobku DS. Dalej jest to oparty na bluesie gitarowy popis Marka i pozbawione przejaskrawienia, proste i czytelne kompozycje. Proste, sugestywne i co najważniejsze komunikatywne granie. Jak w tytule. Do tego ładna okładka i dobry miks nagrań. Pozycja klasyczna

Dire Straits - Communique

Opinia broy'a w duzej mierze oddaje moje wrazenia na temat muzycznej (za)wartosci tej plyty. Powielanie pomysow z debiutanckiego, wspanialego krazka jest bardzo czytelne.... i przez to odbieram ta plyte troche mniej entuzjastycznie. Nadal jednak poziom jest wysoki. Zagrane z pelnym luzem, ale juz troche bez tej emocji, szczerosci... Moze po prostu po pierwszym sukcesie panowie okrzepli, tak, to slychac. Konczacy plyte, instrumentalny Follow Me Home, z szumem oceanu w tle, jest rownie "zwisowy", co niebanalny. Mimo pewnych zarzutow jest to bardzo dobra plyta. konczaca jednak pewien etap. Nastepna "Making Movies" to juz w sporej czesci zupelnien inne granie, ktore mialo dac nam genialna, wspaniala "Love Over Gold".... ale o tym juz bylo.....

Dire Straits - On The Night

Druga i ostatnia płyta Live zespołu, dokumentująca ostatnią trasę koncertową w historii DS. Na jednym tym razem CD zebrano reprezentatywne utwory z koncertów z Holandii i Francji. Od poprzedniej dzieli ją cała epoka: niestety, płyta nosi typowe znamiona produkcji koncertowych z ostatnich lat: utwory są prawie identyczne w brzmieniu do wersji studyjnych. Płyta nie wnosi nic nowego do wizerunku grupy, w odróżnieniu od swojej poprzedniczki nie zostaje w głowie na dłużej. Ma momenty lepsze i gorsze, ale kamieniem milowym płyt Live nie jest. Dla fanów

Dire Straits - Live at The BBC

Na fali popularności wydawania materiału z koncertów w studiach BBC, wydano również i te nagrania. I bardzo dobrze, bo ta płyta pokazuje, czym był zespół na samym początku kariery. Płyta zawiera utwory z pierwszej, najlepszej płyty zespołu, w wersjach live (w tym jedno nagranie, które nie zmieściło się na płycie studyjnej). Nie jest to kamień milowy w nagraniach live, ani nawet w serii Live at the BBC, ale dla fanów jest to pozycja obowiązkowa. Szkoda, że takich koncertów już się dzisiaj nie gra.

Dead Can Dance - Into the labirynth

Plyta utrzymana w klimacie typowo Dead Can Dance`u z domieszkami kultury arabskiej. Wspaniała płyta, troche mroczna, klimatyczna a przede wszystkim wciagajaca. im wiecej się słucha tym bardziej się ją docenia. Najlepsza plyta nieistniejacego juz australijskiego duetu.

Dire Straits - Sultans of Swing - The Very Best Of

Na koniec chronologiczny debeściak, niestety nadmiernie reprezentujący dwie ostatnie płyty studyjne zespołu. Na płycie nie ma niestety żadnych utworów nieznanych, a szkoda. W zamian całkowicie przewidywalna i dobrze znana całość. Wewnątrz okładki ciekawe zdjęcia i esej o zespole. Szkoda, że to już naprawdę koniec. Dobre wydawnictwo do samochodu. Dla prawdziwych fanów obraza, ale dość wygodne dla puszczania gościom w tle.

Eric Clapton - Me and Mr Johnson

Clapton jaki jest każdy widzi ; ) Nigdy nie kojarzył mi się z klasycznym bluesmanem a jego związki z Johnem Mayallem i Alexisem Kornerem traktowałem jedynie jako odskocznię do zupełnie innego grania. To z resztą zastanawiające, iż muzyk który bluesmanem nigdy nie był, jest kojarzony jako wręcz ikona pojęcia białego muzyka bluesowego... Dlatego tez nie traktuję tej płyty w kategoriach powrotu przez Mr C. do jego korzeni. Po prostu jest to inna płyta Claptona niż te które były wcześniej. No może da się zauważyć podobieństwo do Unplugged. Wrzucamy płytę do odtwarzacza i... W jakiś niewypowiedziany sposób otacza nas melancholia i pragnienie powrotu do czasów kiedy wszystko było prostsze... Chciało by się wręcz powiedzieć za nieśmiertelnym Philipem Marlowe, iż do czasów kiedy „kobiety były kobietami a faceci gdy było tego potrzeba brali sprawy w swoje ręce i walili prosto w mordę”. Jest smutek, jest melancholia bo przecież Robert Johnson - a on jest autorem wszystkich czternastu utworów na płycie - jest jednym z najczęściej powoływanych Ojców Założycieli bluesa, a przy okazji jazzu, rocka i czego tak jeszcze chcecie / no może za wyjątkiem ponurego łubudu spod znaku dres-tans-trash-techno-hard-disco słuchanego przez dzisiejsze pokolenie spod znaku kiepskiej familii /. Z resztą życie czarnego bluesmana żyjącego w czasach wielkiego kryzysu na błotach Missisipi nie mogło być lekkie... Sami pomyślcie z resztą. Aligatory, gentlemani w białych prześcieradłach z płonącymi krzyżami, bieda a wokoło tylko błota i pola bawełny. A tu do tego prohibicja i do wypicia jest tylko spirytus drzewny… Ale jak to śpiewał Blind Lemon mniej więcej w tych samych czasach co autor utworów z opisywanej płyty – „nad moim ogródkiem też kiedyś zaświeci słońce”. I tak tez jest. Bo przecież blues to nie tylko smutek ale po prostu życie. Na płycie jest jeszcze swing….. Clapton otoczył dość chropowate ze swej natury swingującym rytmem. I tak jest przez cała płytę. Daje to efekt jakby nie zagrano tego na serio. Ale cóż w życiu jest na serio? ; ) Coż… Pan Eryk nie wybitnym wokalistą nie jest - czego niniejsza płyta jest przykładem, ale cóż trzeba mu ta niedoskonałość wybaczyć bo to nie jego wina że urodził się białym. Trochę to może razić zwłaszcza w utworze piątym gdzie trochę próbuje śpiewać nieco za bardzo zachrypniętym głosem. Solówki na płycie są niezwykle precyzyjne i obmyślone. Trzeba przyznać iż nasz bohater błyszczy niebywałą wręcz erudycją jeżeli chodzi o znajomość gitarowego bluesa a cała płyta wręcz skrzy cytatami i nawiązaniami na największych. Mnie szczególnie podoba się nawiązanie do B.B. Kinga w solówce w utworze Little Quen Of Spades. Bardzo precyzyjny zaśpiew gitary rewelacyjne wręcz wygaszenie dźwięków. Jest super. Clapton trochę przypomina o sobie – jakim był kiedyś na początku kariery - w utworze Me And The Devil Blues, znakomicie z resztą nawiązując do Elmora Jamesa. Bardzo podoba mi się utwór jedenasty / If I Had Possesion Oper Judgment Day / aż prosi się o Johny Wintera na wokalu, ale i tak jest fantastycznie. Zwracam uwagę Szanownych Państwa na fenomenalne wręcz aranże i genialne prowadzenie hammonda przez Pana Billego Prestona. I tak przez całą płytę. Nie ma nieciekawych utworów i dłużyzn. Dodatkowo trzeba powiedzieć, iż płyta ma wiele z tego ciepełka, które znajdujemy na płytach J.J. Cale. Nie jest to może płyta bluesowa dla ortodoksów, jest może podana bardziej elegancko wręcz salonowo. Ale cóż w tym złego skoro słucha się wybornie? Polecam. Polecam. Bardzo nadaje się na ciepłe letnie wieczory i nie tylko.

Dire Straits - Sultans of Swing - The Very Best Of

\"The Best\" jak to \"The Best\" po prostu zbiór hitów. Cieszę się bardzo, że na płycie znalazły sie niektóre utwory w wersji koncertowej. Czego by nie mówić o Dire Straits to zespół ten prezentował się na koncertach rewelacyjnie. Tak jak napisał Broy trochę za wiele jest utworów z ostatniej studyjnej płyty zespołu. Zamiast niektórych z nich mogły by się znaleźć kawałki np. z \"Communique\". Dobrze jest jednak mieć taką płytę, żeby nie żognlować całą dyskografią w poszukiwaniu ulubionych utworów. Dla tych, którzy lubią zarówno Dire Straits jak i solową twórzczość Marka Knopflera polecam wersję \"Limited Edition\" gdzie na drugiej, bonusowej płycie znajduje się koncert Marka.

Dire Straits - Live at The BBC

Płyta spontaniczna i różniąca się od późniejszych wystąpień Dire Straits na żywo. Nie znajdziemy tutaj rozbudowanych wstępów, iprowizatorskich aranżacji czy popisów solowych, które zdarzały się zespołowi praktycznie zawsze podczas "dużych" koncertów. Płyty słucha się tak jakby się było na koncercie jakiegoś młodego zespołu w klubie muzycznym czy innym miejscu. Nie mam tutaj na myśli młodych "Boys Bandów" czy innych tego typu "wynalazków". Na tej płycie "zespół wszechczasów" gra rockowo i to gra bardzo dobrze.

Dire Straits - Communique

Moim zdaniem płyta bardzo dobra. Pierwszy album ustawił poprzeczkę bardzo wysoko i o ile "Communique" nie jest ani odkrywcza ani rewolucyjna ale napewno oryginalna i przemyślana. Zawarte na niej utwory stanowią zwartą rytmicznie całość, której słucha się przyjemnie i bez znużenia. To chyba jedyny tak równy album Dire Straits, gdzie znajdziemy 9 średniej wielkości "perełek" ale bez jakiegoś wielkiego "okazu", który zdecydownie przyćmił by inne.

Dire Straits - On The Night

Dire Straits często określani byli jako grupa koncertowa. Jest to niezaprzeczalny fakt ale trudno dojść do takiego wniosku tylko na podstawie "On The Night". Nie jest to album na miarę "Alchemy" i jest to sprawa oczywista. Z resztą nie mógł taki być ponieważ zespół brzmiał już inaczej, a sam koncert (koncerty) były częścią trasy promującej "On Every Street". Jeśli komuś podoba się ta płyta to z pewnością przypadnie mu do gustu również album koncertowy. Ja jestem na tak.

Lonestar - I’m already there

Lonestar to aktualnie kwintet , nagrywający od początku swojej kariery dla wytwórni BNA Records należącej do koncernu BMG Music . Zaczynali w składzie pięcioosobowym , ale pod dwóch albumach zespół opuścił jeden z wokalistów – John Rich . Albumy - debiutancki ( „Lonestar” – 1995 ) oraz drugi ( „Crazy nights” – 1997 ) zawierały materiał countrowy typowy dla II połowy lat 90 – tych . Zespół na swoim koncie ma pięć albumów z premierowym repertuarem - najnowszy album „Let be Us Again” ukazał się pod koniec maja 2004 r. Dyskografię grupy uzupełniają : kompilacja typu „The best of” oraz obowiązkowa pozycja dla wykonawców z Nashville , czyli płyta z nagraniami Bożonarodzeniowymi .. Zdecydowaną zmianę brzmienia przyniósł wydany w 1999 r. album „Lonely grill” promowany singlem „Amazed” . Odniósł on oszałamiający sukces i to po obu stronach Atlantyku . Piosenka była notowana na wysokich miejscach list przebojów w całej Europie , a nawet można było usłyszeć ją w polskich rozgłośniach . Pewnie wielcy speczaliści ( literówki zamierzone ) od wyboru utworów na antenę zauważyli sukces piosenki np. w Anglii i postanowili ją nadawać . Niejedno zebranie , czy kolegium redakcyjne zostało pewnie poświęcone temu , czy „wpuścić” ten utwór na antenę . Bez wątpienia współautorem sukcesu był producent Dann Huff , który wyprodukował nie tylko w/wym. piosenkę , ale także pozostałe utwory z „Lonely grill” . Dann Huff również siedział za konsoletą przy nagrywaniu omawianego albumu – „I’m already there” i nie da się ukryć , że słychać to w każdym utworze . Fani tradycyjnego country mogą zgrzytać zębami , ale mi ta płyta bardzo się podoba . Płyta stanowi przykład udanego mariażu country i muzyki pop . Album otwiera utwór piosenka „Out of the light” , której współautorem jest wokalista grupy Richie McDonald . Utwór szybki , dynamiczny z bezkompromisowymi gitarami . Po nim następuje „Unusually unusual” znakomita kompozycja Marka McGuinna - bardzo ciekawa aranżacja , z jednej strony rozpoczynające piosenkę skrzypki , a z drugiej samplowana perkusja – na szczęście w rozsądnych dawkach , ponieważ w refrenach ustępuje miejsca żywemu perkusiście . „Not a day goes by” typowa ballada dla grupy - może nie wnosząca wiele nowego , ale bardzo miła w odbiorze , z rozbudowanymi partiami orkiestrowymi wykonywanymi przez Nashville String Machine i niewątpliwie budząca skojarzenia z „Amazed” . „I wanna be the one” – utwór w średnim tempie bardzo melodyjny , którego współautorem jest Chuck Cannon , autor wczesnych hitów Toby Keitha . „With me” to z kolei bardzo dynamiczny utwór skomponowany przez Bretta Jamesa . „Without you” - jedna z ciekawej zaaranżowanych piosenek na płycie , z wstawkami w środkowej partii piosenki ( specyficzne chórki ) chyba słusznie kojarzącymi mi się z brzmieniem lekko psychodelicznym .”I’m already there” – kolejna ballada , chyba muzycznie mniej porywająca od „Not a day goes by” , ale za to zawierająca ciekawszy tekst . Po kilku przesłuchaniach zostaje w pamięci . „Let’s bring it back” – jedna z bardziej przebojowych kompozycji na albumie , nie wiem czemu nie był to utwór promowany . Wstęp i cały utwór ( charakterystyczne harmonie głosowe ) nie pozostawia wątpliwości , że i w Nashville słyszeli muzykę najsłynniejszej grupy z Liverpoolu . Piosenkę napisali niezawodni : Annie Roboff i Jeffrey Steele . „Must be love” – chyba najbardziej agresywny utwór nagrany przez Lonestar . Praktycznie piosenka rockowa z atakującą w ostatniej części utworu gitarą basową . W podobnym klimacie , choć może trochę spokojniejszy jest „Like good cowboy” . „Softly” - znowu ballada , chyba najsłabsza z płyty , co nie znaczy , że zła . Pozostałe są tak znakomite , że ta zasługuje jedynie na taką ocenę . „Every little thing she does” - dla mnie przebój . Najbardziej countrowy numer na płycie , wpadający w ucho po pierwszym przesłuchaniu . Płytę zamyka ballada „No greater love” . Krótko ? Bardzo dobra . Podsumowanie – zdecydowanie najlepszy album w dotychczasowej historii grupy .

Mark Knopfler - Local Hero

"Local Hero" to pierwszy album z muzyką filmową lidera Dire Straits. Pierwszy i zarazem chyba najbardziej znany i uznany. Nie pamiętam niestety jak muzyka komponuje się z obrazem ale sama w sobie jest łagodna, ciepła, momentami wesoła bądź też skłaniająca do refleksji, po prostu piękna. Mark jest zarówno kompozytorem jak i "naczelnym" gitarzystą (w nagraniu udział wzięli również inni cżłonkowie grupy) skupiając się jednak tylko na grze. Jedyny śpiewany utwór wykonuje Gerry Rafferty. Najbardziej rozpoznawalne utwory to "Going Home" - temat przewodni i "Wild Theme" - przepiękna instrumentalna ballada, oba wykonywane później przez Dire Straits jako utwory kończące koncert. Tą płytą Mark Knopfler z pewnością udowodnił, po raz kolejny, że jest nie tylko świetnym gitarzystą i autorem tekstów ale również kompozytorem.

Eva Cassidy - Songbird

Mówiąc o muzyce E.C. należy zacząć od cytatu ze Stinga: "Jednym z największych nieszczęść mojego życia jest to, że nie zdążyłem usłyszeć "Fields of Gold" w Jej wykonaniu na żywo". Od tej rewelacyjnej piosenki płyta się rozpoczyna, a dalej jest jeszcze lepiej. Klimaty folkowo/bluesowo/jazzowe(?), przede wszystkim dominujący wokal. Dominujący, a jednocześnie łagodny. Jeżeli ktoś lubi śpiewające w tym stylu Panie nie będzie zawiedziony!

Marillion - Marbles

(to moja pierwsza recenzja, więc proszę o wyrozumiałość ;-) Zachęcony przez Piotra Kaczkowskiego w jednym z czerwcowych „Minimaxów” kupiłem tę płytę. W pudełku znajduje się kupon, „uprawniający” do zakupu pełnej 2-płytowej wersji tego albumu, która nie jest dostępna w tradycyjnych sklepach, ale o tym później… Powiem krótko: to jest naprawdę dobra płyta - muzycy Marillionu są w świetnej formie, mają pomysły, grają świeży, nowoczesny i melodyjny rock progresywny, a momentami słychać wpływy różnych innych - często odległych ich twórczości - gatunków muzycznych (otwierający płytę „The Invisible Man” zaczyna się niczym Massive Attack z płyty „100th Window”, przechodzący potem w 13-minutowy typowy „marillionowy” utwór). Płyta „przedzielona” jest krótkimi wstawkami „Marbles I-IV”, no i tu mamy prawdziwy Marillion ze S. Hogarthem. Jest to bardzo spójny i zagrany równo album, nie trzeba tak, jak np. w przypadku „Up” Petera Gabriela wsłuchiwać w nią kilka razy, aby płytę polubić: „wchodzi od razu”. Jednocześnie jest ona też w pewnym sensie „przebojowa”, każdy utwór mógłby być singlem. Nie usłyszałem na „Marbles” słabego, czy przeciętnego utworu; mogę powiedzieć, że wszystkie są świetne, jest jednak kilka perełek, np. wspomniany już „The Invisible Man”, najlepszy - moim zdaniem - na całej płycie „Angelina”, Don’t Hurt Yourself, Fantastic Place… i mógłbym tak wpisać tu wszystkie tytuły z okładki płyty. Przez ponad godzinę (dokładnie 68 minut) z albumu emanuje spokojny, wyciszający klimat, ale nie brak jednocześnie momentów dynamicznych; uroku dodaje też ciepła gitara S. Rotherego, słyszymy dużo (czasem niemal „ambientowych”) klawiszy; nie ma tu wielkiego dramatyzmu i rockowego łojenia, jakie można usłyszeć na „Brave”, czy chłodniejszych elektronicznych brzmień z „Anoraknophobii”. Ale jest to Marillion w zwyżkującej formie, oby tak dalej. „Marbles” to jeden z moich tegorocznych „best buy’ów”, stawiam ją na równi z „Suspended Night” Tomasza Stańki, to jest tak samo dobra muzyka. Najnowszy album Marillionu podoba mi się tak bardzo, że chyba skorzystam ze wspomnianego na początku kuponu i zamówię jego 2-płytową wersję ;-D

Jacintha - HERE'S TO BEN

Jak dotąd najlepiej zrealizowana płyta w mojej kolekcji z małym składem jazzowym. Można odnieść wrażenie, iż wokalistce nie są potrzebne instrumenty, jednak ich wejścia są BEZBŁĘDNE. Na późny wieczór, lub spokojne popołudnie. Polecam wszystkim tym, którym osłuchała się nieco D. Krall. Posłuchajcie utworów: 7,8,9 ,1 i innych. Dla odmiany. Płyta pod każdym względem audiofilska. Tematem sa standardy jazzowe.

Sławek Jaskułke - Sugarfree

Płyta Sławka Jaskułke 3yo została wydana przez BCD Records. Wszystkie kompozycje i aranżancje lidera. Skład: SJ-piano, K.Pacan-bass, K.Dziedzic-drums. Wiele obiecywałem sobie po tej płycie, mając w pamięci znakomity koncert z JJ. Płyta, mimo dobrego poziomu wykonawczego i nagrania, mnie osobiście rozczarowuje. Kompozycje, utrzymane w modnym nurcie okołoklubowego jazzu, niestety odbiegają od poziomu znanego z płyt znakomitego tria E.S.T., The Bad Plus czy choćby fenomenalnego Jasona Morana. Irytuje mnie zwłaszcza grająca na jedno rockowe \'kopyto\' sekcja i mało wyszukane granie \'pod groove\' Jaskułke. Takie granie może się podobać mniej osłuchanym słuchaczom, jednak po pewnym czasie jest po prostu nudne. Ten znakomity pianista może powinien, śladem Możdżera, przemyśleć co tak naprawdę chce grać i doskonalić własne brzmienie. W zamian powstała dobra, ale tak naprawdę nikomu niepotrzebna płyta, o której za pół roku mało kto będzie pamiętał. Szkoda, może następnym razem będzie lepiej.

Arild Andersen - Triangle

Druga solowa płyta AA dla ECM. Skład ten sam, czyli międzynarodowy: Duńczyk-Anglik-Grek. Triangle to znakomita, świetnie nagrana i doskonale zaprezentowana porcja klasycznego grania w trio. Zachwyca mnie zwłaszcza gra lidera: znakomite, 'szarpane' granie z doskonałym wyczuciem rytmu i czasu. Pianista: klasycznie wykształcony muzyk, znakomicie grający i czujący jazz. No i bębniarz: zawsze na miejscu i w tempo. Doskonały team. Kompozycje są bardzo melodyjne, a jednocześnie bardzo jazzowe. Znakomitej interpretacji Pavane Ravela i innych utwory słucha się z prawdziwą przyjemnością, a gra zespołu nie jest ani przez moment nużąca. Płyta z cyklu 'nieodkrywczego' grania mainstreamowego jazzu na najwyższym ECM-owskim poziomie, ale wierzcie mi: dajcie jej parę przesłuchań, a nie opuści Was na długo. Obok Suspended Night najlepsza jazzowa płyta ECM w tym roku!

Tomasz Stańko - Music 81

W ramach wznowionych nagrań z serii Polish Jazz to jedna z najciekawszych płyt. Skład: Lider, Kulpowicz-piano, "Mały" Bartkowski - dr., VRekSzczurek-db. Dobrze się stało, że płyta została wydana prawie razem z Suspended Night. W ten sposób moża znakomicie sprawdzić, jak długą drogę przeszedł Stańko od szarych produkcji muzycznych lat stanu wojennego do prefekcyjnie zrealizowanych produkcji ECM-u. Jednak ta płyta ma generalną przewagę nad późniejszymi płytami: Stańko gra na niej dużo i ostro. Trąbka jest rozwibrowana Stańkowym soundem i przez cały czas jest granie 'do przodu'. Ciekawym utworem jest Third Heavy Ballad, nagrana powtórnie kilka lat później. Zespół dobrze czuje intencje lidera i wiernie podąża jego śladem. Jest i intuicyjne granie, jest free, jest też melodia i liryka. Jest to jednym słowem dobre i potrzebne nagranie, zwłaszcza dla tych słuchaczy, którzy znajomość z genialnym muzykiem rozpoczęli od Litanii.

Faith Hill - Faith

This kiss - to utwór , który nie tylko rozpoczyna omawianą płytę , lecz również przyczynił się do wielkiego wzrostu popularności piosenkarki . Przesadą byłoby stwierdzenie , ze poprzednie dwa albumu nie były znane , ale dopiero ta płyta rozpoczęła wielką karierę Faith . Album został wydany w 1998 nakładem wytwórni WB Nashville . Album zawiera 12 utworów i żaden nie zasługuje na miano wypełniacza . Oprócz w/wym. piosenki na uwagę zasługuje porywająco zaśpiewana i zaaranżowana ( wspaniała sekcja dęta ) piosenka „I love you” autorstwa Aldo Novy . Inne mocne momenty to min. „Just to hear that you love me” duet z Timem McGraw ( mężem wokalistki ) - znakomita kompozycja Diane Warren . Na uwagę również zasługują „The secret of Life” ( ciekawy i mądry tekst ) , czy lekko gospelowa „Somebody stand by me” autorstwa Sheryl Crow . I tak właściwie możnaby wymieniać po kolei każdy utwór z tej płyty . Mamy bowiem do czynienia z rzadkim zjawiskiem , kolekcją 12 znakomitych , ponadczasowych nagrań , wynoszących nie tylko muzykę country , lecz ogólnie muzykę popularną na rzadko osiągany przez nią poziom . Poziom wykonawczy i realizacyjny to I liga . Nieraz już pisałem , że muzycy studyjni z Nashville to wielcy artyści i ten album to po raz kolejny potwierdza . Do tego dochodzi znakomity głos Faith Hill , która nagrywając ten album musiała być w znakomitej formie . Zasłużone 5 gwiazdek . Faith była współproducentką wszystkich nagrań , a pomagali jej Byron Gallimore i Dann Huff . Jeśli chodzi o country pop to są w/wym. producenci i dłuuuugo nikt . W naszym kraju album ten nie znajduje się w regularnej dystrybucji . Można kupić go w niektórych sklepach sprowadzających płyty za granicy , oczywiście za bajońską sumę. Ukazał się przeznaczony specjalnie na rynek europejski album „Love will always win” - kompilacja nagrań z omawianego płyty i dwóch poprzednich . Zdecydowanie odradzam zakup. Nie można bowiem z zestawu znajdującego się na płycie „Faith” uronić żadnego nagrania .

Keith Urban - Golden Road

Zyskać popularność w muzyce country , nie będąc Amerykaninem jest trudno . Niektórym jednak to się udaje . Na pewno trzeba pojechać do Nashville - do stolicy tego stylu muzyki . Zrobił tak kilka lat temu Keith Urban i obecnie należy do czołówki wokalistów country . Nie ma na razie statusu mega gwiazdy jak np. Kenny Chesney , czy Toby Keith , ale zaczyna już im deptać po piętach . Keith pochodzi z Australii i tam nagrywał swoje pierwsze piosenki . Ile tam dokładnie płyt wydał nie wiem , ale obecnie można kupić jeden album nagrany w tamtym okresie . Po przeprowadzce do USA nagrywał z dwoma innymi muzykami w zespole „The Ranch” . Wydał jeden album , taki o których jak to zwykle w takich przypadkach mówi się , iż doczekał się wielu pochlebnych recenzji , nie odnosząc wielkiego ( a właściwie żadnego ) sukcesu . Tercet ( wcale nie egzotyczny ) zakończył się swą działalność , a Keith Urban wydał w 1999 r. swoją pierwszą solową płytę w USA . Nosiła one zaskakujący tytuł „Keith Urban” i cieszyła się sporym powodzeniem . Kilka piosenek dotarło do Top 10 zestawienia Billboardu utworów ( wcale nie potworów ) country , a piosenka „But for the grace of God” dotarła do samego szczytu . Omawiany album „Golden Road” został wydany w 2002 r. i zdążył już sprzedać się w Stanach w ilości 2 milionów . Poprzedził jego wydanie spory sukces utworu „Somebody like You” , który przez 8 tygodni przebywał na szczycie w/wym. zestawienia . Nadto trzy inne utwory z tej płyty dotarły do No. 1 , a piosenka „Raining on Sunday” była na miejscu trzecim . Ale dość buchalterii , przejdźmy do muzyki . Połowę utworów na płycie wyprodukował sam artysta , przy drugiej połowie pomagał jemu Dann Huff . Keith jednak odcisnął swoje piętno na wszystkich nagraniach .Na płycie nie tylko śpiewa , lecz również gra na gitarze i różnych instrumentach strunowych szarpanych np. ganjo ( to nie błąd ) . Płyta ma własny rozpoznawalne brzmienie , pozwalające odróżnić Keitha od dziesiątek innych wokalistów . Keith jest autorem , bądź współautorem większości nagrań . Moją uwagę ( oprócz wcześniej wymienionych – zdecydowanie najlepszych ) przykuwa min. „You’re not alone tonight” . Pozostałe utwory jeśli , nawet przy pierwszym przesłuchaniu mamy ochotę je ominąć , zyskują po kilku odtworzeniach . Album bardzo wyrównany , sympatyczne granie sporo czerpiące z szeroko rozumianej muzyki pop. Myślę , że i u słuchaczy tej muzyki mógłby zyskać uznanie . Płyta , która ukazała się nakładam Capitol Nashville ( koncern EMI ) w naszym kraju nie znajduje się w regularnej dystrybucji . Można kupić ją w niektórych sklepach sprowadzających płyty za granicy , jednak wówczas musimy liczyć się z astronomiczną , a wręcz galaktyczną ceną 120 – 140 zł i co gorsze z dwumiesięcznym oczekiwaniem na nią. Taniej i szybciej będzie np. w www.amazon.com .

Black Crowes - "Amorica"

Nie zapomnę wyrazu twarzy młodej kasjerki u której płaciłem za tę płytę w paryskim Virginie. Jej niewinne oczy które kierowała to na okładkę, to na mnie wydawały mi się mówić „to u nas też jest dział, gdzie sprzedajemy sprośności”? „Amorica” jest trzecią płytą braci Robinsonów i spółki, chyba mniej popularną od dwóch pierwszych płyt, ale zasługującą na taką samą, jeśli nie większą uwagę. Chris i Rich Robinson mają umiejętność komponowania znakomitych melodii, które zespół wzbogaca gęstą aranżacją. Black Crowes bazują na brzmieniu z południa Ameryki, na rhytm’n bluesie, nagraniach w stylu Lynyrd Skynyrd, ale nie stawiają „nowych zabytków”, ich muzyka brzmi jak muzyka tworzona w latach dziewięćdziesiątych a nie kopia nagrań sprzed dwudziestu-trzydziestu lat. Zarówno numery szybsze jak i wolniejsze znakomicie się sprawdzają – kiedy grają dwie gitary podłączone do lampowych pieców, keyboard i harmonijka potrafią nieźle rozwibrować powietrze, a Chris Robinson choć szczuplutki, to chyba wypija sporo, żeby hodować taki głos. Absolutnymi faworytami są dla mnie ballady – zwłaszcza nr 5 i 8.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat oraz na ukrycie połowy reklam wyświetlanych na forum.