Skocz do zawartości

1057 opinie płyty

Apocalyptica - Cult

Cult jest trzecią płytą Apocalypticy. Pozwolę sobie zacytować siebie: „Czym jest Apocalyptica – odsyłam do mojej recenzji płyty „Plays Metallica by four cellos”” Cult to niemal wyłącznie własne kompozycje fińskich muzyków. Co różni go od dwóch poprzednich płyt? Klimat, nastrój, sposób gry, jakość nagrania i... brzmienie. Mimo tej odmiany, Cult jest we wszelkich rankingach najwyżej ocenianą płytą Apocalypticy. Dlaczego – nie wiem. Płyty tej słucham dość rzadko, a za ten stan rzeczy mogę (no nareszcie !!! :) winić to forum, które... cóż, chyba uczyniło mnie choć trochę audiofilem. Bo to, co w Cult drażni mnie najbardziej, to brzmienie instrumentów i jakość ich nagrania. Chłopcy zaczęli łoić na smyczkach tak namiętnie, że totalne przesterowanie sygnału (już od godziny 9.) czyni muzykę nieznośną. Dotyczy to co najmniej połowy utworów. Reszta jest spokojniejsza; nie ma więc takiego natłoku dźwięku. Wyszukane kompozycje ostrych utworów mieszają się ze stosunkowo konwencjonalnymi balladami. Apogeum... wizji apokaliptycznych, powiedziałbym, osiągają wiolonczeliści przy utworze pt. „Hall Of The Mountain King” (cover znanego klasyka), technicznie najlepiej nagranym, ale również wymagającym – jak się zdaje – nadludzkich umiejętności. Przyznaję, że Cult ma klimat. Jest to ciężka płyta, artystycznie niezwykle odległa od poprzedniczek. Dodane zostały (z rzadka, na szczęście) rozmaite „przeszkadzajki”, jak talerz, tamburyn czy trójkąt. Zrobiono to po raz pierwszy, ale po raz ostatni z umiarem. Cult jest smutnym krążkiem, bowiem jest to ewidentnie ostatnia płyta tej rewelacyjnej grupy. Kto nie wierzy – niech przez chwilę (dłużej się nie da) posłucha nowszych „Reflections”, albo „Apocalyptica”.

Alphaville - Forever Young

Banalny album. Dziesięć całkowicie elektronicznych utworów, proste, choć nie do końca głupie teksty. Trzy wielkie przeboje ("Forever Young", "Sounds like a melody", "Big in Japan"), które będą trwać tak długo, jak długo będą działać komercyne stacje radiowe. I... nic więcej. Album tylko dla tych, którzy bardzo lubią dyskotekowe brzmienia połowy lat 80-tych.

Clan of Xymox - Twist Of Shadows

Album mi sie nie podoba... jest to kolejny po genialnej Medusie... zauwazamy na nim nowa obrana droge zespolu, muzyka dance :( zreszta kapelka nawet nazwe zmienila, jush nie clan tylko sam Xymox. Najlepsze kawalki : - Craving, - In The City. Twist Of Shadows - Xymox chcac byc obiektywnym ocenie na 4...

Apocalyptica - Reflections

Trzech utworów da się posłuchać, ale nie za często. Na okładce widnieje bardzo ładna pani. Szkoda, że to koniec zalet. Płyta jest bowiem ŻENUJĄCA. Miast "reflections" zwać się powinna "Upadek". Główną rolę przejęły przeszkadzajki, a cała płyta ma wydźwięk densowo-popowy. NIE ZACZYNAJCIE SWOJEJ PRZYGODY Z APOCALYPTICĄ OD TEJ PŁYTY!!!!!!! NIE ZACZYNAJCIE SWOJEJ PRZYGODY Z APOCALYPTICĄ OD TEJ PŁYTY!!!!!!! NIE ZACZYNAJCIE SWOJEJ PRZYGODY Z APOCALYPTICĄ OD TEJ PŁYTY!!!!!!! NIE ZACZYNAJCIE SWOJEJ PRZYGODY Z APOCALYPTICĄ OD TEJ PŁYTY!!!!!!! NIE ZACZYNAJCIE SWOJEJ PRZYGODY Z APOCALYPTICĄ OD TEJ PŁYTY!!!!!!! NIE ZACZYNAJCIE SWOJEJ PRZYGODY Z APOCALYPTICĄ OD TEJ PŁYTY!!!!!!! NIE ZACZYNAJCIE SWOJEJ PRZYGODY Z APOCALYPTICĄ OD TEJ PŁYTY!!!!!!!

Apocalyptica - Apocalyptica

UWAGA!!! Nie kupować! Nie słuchać!!!! Płyta jest potworna. Jednego utwotu da się od biedy posłuchać, i koniec! Płakać mi się chce, ja widzę, co stało się z fińskimi geniuszami smyczka. NIE ZACZYNAJCIE SWOJEJ PRZYGODY Z APOCALYPTICĄ OD TEJ PŁYTY!!!!! NIE ZACZYNAJCIE SWOJEJ PRZYGODY Z APOCALYPTICĄ OD TEJ PŁYTY!!!!! NIE ZACZYNAJCIE SWOJEJ PRZYGODY Z APOCALYPTICĄ OD TEJ PŁYTY!!!!! NIE ZACZYNAJCIE SWOJEJ PRZYGODY Z APOCALYPTICĄ OD TEJ PŁYTY!!!!! NIE ZACZYNAJCIE SWOJEJ PRZYGODY Z APOCALYPTICĄ OD TEJ PŁYTY!!!!! NIE ZACZYNAJCIE SWOJEJ PRZYGODY Z APOCALYPTICĄ OD TEJ PŁYTY!!!!! NIE ZACZYNAJCIE SWOJEJ PRZYGODY Z APOCALYPTICĄ OD TEJ PŁYTY!!!!! NIE ZACZYNAJCIE SWOJEJ PRZYGODY Z APOCALYPTICĄ OD TEJ PŁYTY!!!!!

Nightwish - Angels Fall First

Nightwish to kapela grająca dziwny metal. Jednocześnie mocny i spokojny. Nieskomplikowany (riffy) i wyrafinowany (wokal). Kilku Finów i jedna... hmm... Finka :) to kolejny dość nowy zespół pokazujący, że ich kraj można chwalić nie tylko za Św. Mikołaja. No, ale do rzeczy. Na ich pierwszej płycie ciężko mi było jednoznacznie stwierdzić, czy faktycznie mam do czynienia z metalem. Później dowiedziałem się, że jest jakiś tam podgatunek metalu; nie pamiętam jaki, bo i po co? Ta wydumana nomenklatura i tak jest głupia. Tak czy inaczej przyznać trzeba, że co najmniej 5 z 12 utworów zdecydowanie do metalu nie należy, gdyż nie uświadczy się tam instrumentów charakterystycznych dla długowłosych :) Co czyni Nightwish tak niezwykłym? Jest to mistrzostwo, jakie pokazali nam muzycy łącząc ciężkie brzmienia z pięknym i niemal operowym głosem wokalistki. Ano, nie dość, że jest to rzadkość na rynku, to jeszcze sama idea została dobrze zrealizowana. Paradoksalnie, te dwa odmienne stylistycznie elementy nie tylko łączą się ze sobą, ale też dopełniają wyśmienicie. Oper nie lubię, a „zwykły” metal – o, zgrozo! – zubożał w moich uszach po kontakcie z „Angels Fall First”. Grupa gra i śpiewa tak, że przenosi nas (no dobra, mnie) do jakiegoś równoległego świata. Czy panuje tam aura baśni, czy też bardziej klimat fantasy, ciężko orzec. Dość powiedzieć, że pierwszy utwór (z którego słów znam tylko kilkanaście) przenosi mnie do lasu o poranku. Słońce leniwie przebija się przez korony drzew a mgła zaczyna się unosić. W oddali słyszę muzykę i tęskne wołanie. A tytuł utworu brzmi „Elvenpath” (dosłownie: ścieżka Elfów). Więc trafiłem! Być może jest to zasługa słów – kluczy, jaki słyszę w utworze (forest, full moon, sirens, beauty, etc.) ale niemal każdy z utworów „umie” zrobić ze słuchaczem coś podobnego. Jakiś nieopisany klimat panuje na tej płycie. Aura tajemniczości, niedopowiedzeń i przede wszystkim poruszającego piękna, jakie jest zasługą jedwabistego głosu „Pani Storyteller”. Trzeba jednak wiedzieć, że grupa gra nie tylko na gitarach i perkusji. Słyszy się wiele „przeszkadzajek”, które mają to do siebie, że czasem grają pierwsze skrzypce :P Niemal cały czas towarzyszy nam keyboard (ale nie brzmi jak rodem z disco polo :). Często zdarzają się też instrumenty, których nie potrafię nazwać – np. połączenie trójkąta z innymi jakimiś dzwonkami :) Tu i ówdzie słychać też flet i gitarę akustyczną. A utwór nr 10 to chyba pean na cześć instrumentu, który mógłby nazywać się tak, jak tytuł: Witchdrums. Ach, byłbym zapomniał: Do śpiewania włącza się też czasem jeden z facetów. I to, rzekomo, jest jeden z powodów, dla których kobiety też słuchają tego zespołu (gość jest ponoć przystojny). Natomiast co do głosu samej wokalistki (która prawdopodobnie gdyby nie wiek (>40) byłaby całkiem atrakcyjna, co jest nie bez znaczenia dla niektórych), potrafi być on operowy (najczęściej), ale też nieco bardziej „normalny”, naprawdę ta kobieta potrafi śpiewać baaardzo rozmaicie. A w utworze nr 7 głos jej nabiera zabarwienia niewątpliwie erotycznego. Sam zaś utwór zaczyna się partią mówioną („zapach kobiety [na nim] nie był mój”) i wychodzi jej to bardzo smakowicie. Utwór nosi tytuł... „Nymphomaniac Fantasia”. Zainteresowani? Ba! :) Dalej leci tak: „Lick my deepest” dalej nie powiem :P Nie wiem, komu mam polecić tę płytę. Na pewno fanom fantastyki. Metalom? Nie, muzyka jest zbyt delikatna. Audiofilom? Nie, to ich pierwsza płyta, brzmi średnio. Fanom opery? Może, jeśli są w stanie znieść gitary basowe :P Polecam ją ludziom wrażliwym na piękno. A zwłaszcza na piękno kobiecego głosu.

Tom Waits - Real Gone

To bardziej 'Blood Money' niż dość w końcu delikatna 'Alice'. A może eskalacja trendu, po której strach się bać ciągu dalszego. Chyba że cel zostanie osiągnięty i wszyscy z Waitsem w głowie albo oddadzą krew wannom albo wolność wariatkowom. Albo go zrozumieją i świat będzie lepszy. Mój ulubiony (słowo to razi w opisie tej płyty) kawałek to prawie jedenastominutowa mantra Sins Of The Father. Jest trochę materiału dla waitsowej błękitno-walentynkowej konserwy: How's It Gonna End czy Trampled Rose. Baza do rozważań czym słuchamy.

Tom Waits - Real Gone

Słuchając pierwszego kawałka z RG pytamy: czy to aby nie nowy Fatboy Slim? O co chodzi? Płytka po pierwszym słuchaniu wydaje się być zbyt doładowana elektroniką, ale to pozory. Przy dokładniejszym słuchaniu ukazuje się ten cały brud, za który kochamy Toma. Brud, który każdy prawdziwy fan TW zna i szanuje. Mówiąc inaczej: te nagrania z osatatnich lat to konsekwencja tego, czym stało się małżeństwo z KB w sensie muzycznym: odejściem od knajpiano - rozmemłanego stylu na rzecz genialnego połączenia bluesa, czarnego humoru i całego rynsztokowego brudu. Trudno jest pisać o ulubionych artystach bez egzaltacji - kto lubi Bone Machine, czy ostatnie płyty TW, ten sięgnie po RG z wielką przyjemnością. Prawdziwa, głęboka i szczera ocena całego syfu tego świata. Doskonałe.

David Bowie - The Rise and Fall of Ziggy Sturdust and the Spiders From Mars

Śmieszy mnie zachłystywanie się fanów Nirvany ich unplugged 'The Man Who Sold The World' i konsternacja po pytaniu o oryginał - David Bowie nie jest widać wystarczająco "teges" i proweniencja ta nie niesie wystarczającego splendoru. Pytam ich zawsze o Space Oddity, Hunky Dory czy Ziggiego - moje sugerowane must-have traktują zawsze wzruszeniem ramion. Zygmuś Gwiezdnypył i Marsjańskie Pająki uzyskuje u mnie nieznaczną przewagę nad resztą glitterowego okresu Davida, całą na mój gust świetną w konsumpcji. Wymyślona historia wzlotu i upadku pozaziemskiego rockmana, kreacja otwarta, dająca odbiorcy szansę na dośpiewanie sensu i morału. Trudno polecić pojedynczy kawałek, wszystkie są świetne, wszystkie są potrzebne. Przyjemny i melodyjny rock, bardzo ciekawe aranżacje za smyczkami i całym spektrum przeszkadzajek. Zarzucanie efekciarstwa w realizacji (szczególnie davidowego pojękiwania) jest nie na miejscu - to istota glitteru, nie lubisz - nie słuchasz. Ja radzę polubić. Zaprawdę lubię Ziggiego, nic na to nie poradzę. Cobain i Manson to tylko klisze.

Bozzio, Levin, Stevens - Situation Dangerous

Trzej wymiatacze dają ognia, tak najkrócej można by opisać to co robią ci panowie. Każdy z nich to znakomity instrumentalista i muzyk. Stevens znakomicie używający gitar. Levin oprócz "tradycyjnej" gry na basie, używający tzw. stick's, czyli plastikowych przedłużeń palców, którymi to uderza w struny. Bozzio, który ilością zgromadzonych i używanych talerzy i talerzopodobnych ustrojstw, mógłby zapełnić wózek przeciętnego złomiarza. Grają bardzo dynamicznie, energetycznie. W spokojniejszych utworach czuje się drzemiącą nieopodal siłę, którą dysponuje to trio. Gościnnie na płycie usłyszeć można Marcusa Nanda na gitarze flamenco ("tziganne"). Rock w znakomitym wydaniu, nietuzinkowym, zagrany z rzadko spotykaną klasą.

Derek Bailey - improvisation

Na wstępie powinienem zaznaczyć, że za gitarą szczególnie eklektyczną osobiście nie przepadam. W mojej kolekcji jest kilka płyt i to rzadko kupionych dla gitarzysty praktycznie wyjątkiem jest Jim Hall a po stronie akustycznej Marc Ducret. Z koncertami pod tym względem jest lepiej przeżycia estetyczne wprawdzie gwarantowali również ci wyżej wymienieni za to nie powiem świetnie bawiłem się zarówno na występach Pata Martino czy Johna Scofielda. Po prawdzie do zakupu tej pozycji skłoniły mnie dwa elementy. Pierwszy to tworząca się legenda wokół twórcy w sumie awangardowego często wyłączanego czy raczej trudnego do sklasyfikowania w jakimkolwiek nurcie jazzu. Drugi powód to tytuł płyty – Improwizacja - dodam solowa. Właśnie takie projekty lubię a szczególnie recitale. Tym razem mamy do czynienia z realizacją studyjną wydaje się, że trudniejszą w odbiorze bo nie ma tu chodźmy odrobimy napięcia na linii muzyk – słuchacz, które to często dodającego skrzydeł improwizatorowi lub wręcz jest niezbędne w procesie tworzenia. Derek mierzy się tu sam ze sobą zatrzymuje czas a podział płyty na utwory zdaje się sztucznym, niepotrzebnym tworem. Nagranie należy w tym przypadku rozpatrywać jako suitę zrealizowana z bardzo oszczędną acz bajeczną techniką. Przekaz jest niezwykle sugestywny bez żadnych ozdobników czy popisów. Muzyka oddziałuje na odbiorcę podobnie jak spojrzenie w japoński ogród w którym to muzyk jak mistrz miecza rozprawia się z przeciwnikiem bez zbędnych słów, ruchów, gestów. Po prostu zniewala jednym spojrzeniem nie dobywając ciężkiego oręża.

Metallica - Ride The Lightning

kawał ciężkiego ,cudownego grania.płyta jest naprawde ostra, nie to co load i reload, to jest prawdziwy metal.Fight fire with fire poprostu mnie rozwala.totalna wyzywka uwielbiam tez instrumentalny the call of ktulu.mimo żę płyta ma już swe lata to dalej daje nieżłego kopa. zero komercji poprostu ostra jazda.Polecam

Simple Minds - Good News From The Next World

To rewelacyjna płyta tego niedocenianego zespołu. Mistrzostwo jeśli chodzi o muzykę POP. Nigdy nie zachwycałem się ich muzyką ale tym razem Kerr i spółka odwalili kawał dobrej roboty i nie chodzi tu tylko o She's a River czy Hypnotised cała płyta jest po prostu świetna. Warto wspomnieć że partie basowe w niektórych utworach w wykonaniu samego Marcusa Millera. Polecam

Metallica - Load

płyta nie dla każdego. mi osobiscie srednio do gustu przypadła.Płyta ta jest bardzo ugładzona powiedział bym nawet ze komercyjna troszke(tak jak jej następczyni reload). Chłopaki jakby zapomnieli o swym dotychczasowym dorobku i stylu jaki sobie przez lata wypracowali.gdy 1 raz przesłuchałem tą płyte byłem troche zawiedziony i tak zostało mi do dzis.spodziewałem sie czegos mocniejszego a tu klops. uważąm ze jest to płyta dla ludzi albo zaczynających przygode z metalem albo lubiących bardziej lajtowe granie.

McDonald and Giles - McDonald and Giles

Spotykam zbyt wielu kiwających głową na nazwę King Crimson, a nie znających mojej ulubionej płyty z ulubionego okresu. Jasna strona wczesnego KC dała nam właściwie jedną rzecz, ale za to przedniej marki. Pytanie ile jest KC w McD&G jest nie na miejscu - szkoda, że w KC później nie było już tyle McD&G... Na początek 'Suite in C' McDonalda: wieloczęściowy progresywny pasaż, solo Mistrza na flecie i Winwooda na keyboardach w drugiej, gęstej części, trochę "dętych" eksperymentów. Całość trzyma w ryzach Pete Giles ze swoim basem. Piękny stylistyczny misz-masz, świadectwo epoki. Potem poziom trochę spada: 'Flight Of The Ibis': chwilka na relaks z nutką akustyczną. 'Is She Waiting': wszak wszyscy lubimy Beatlesów, nie? 'Tomorrow's People': moje ulubione. Autorskie dziełko Michaela z czasów Giles, Giles & Fripp, świetna nietuzinkowa melodia z fletem i Blakesleyem na puzonie, trochę przesłodzony tekst (może odtrutka na '21st Century Schizoid Man' ?). I na koniec (cała druga strona winyla): 'Birdman' McDonalda do słów Sinfielda, znów wieloczęściowy korowód styli, faktur i temp. Polecam. To nie jest płyta, która odmieniła świat. To po prostu świetna muzyka i tyle. Nie potrafię znaleźć odpowiednich słów na określenie okładki... dobrze, że nie muszę jej oceniać ;-)

Rush - hemispheres

W zasadzie miała to być recenzja zupełnie innej grupy,ale wczoraj będąc „w gościach”oglądałem koncert grupy Rush z przed 2 lat no i troszkę poniosło mnie ,czyli się kilka spostrzeżeń nasunęło (nie mówiac o wspomnieniach ,ale tymi nudzic nie zamierzam :) ) m.in.; - mimo 30 letniego stażu dali takiego ognia ,że hej – duża część nagrań studyjnych granych koncertowo naprawdę zyskuje - (to chyba wszyscy wiedzą ale....)większośc przeciętnych instrumentalistów gra tych trzech kanadyjczyków może przyprawić o zawał – technicznie są tam, gdzie niewielu dojdzie- poza tym co widać ,wyróżnia ich pełen profesjonalizm w tym co robią – zawsze będę ich cenił za to ,że mimo kilku wpadek ,można spodziewać się tego samego brzmienia,co by nie mówic maja swój styl – zaznaczę od razu że nie jestem jakimś zdesperowanym fanem grupy i pokroić za nich bym się nie dał,ale mam pewnego znajomego ,który kto wie:) ,zreszta pamiętam kiedyś może 15 lat wstecz byłem światkiem rozmowy na temat wyższości Rush nad innymi kapelami,co by nie mówić ciekawa konwersacja to była ;) – mimo częstych opini ze g. lee śpiewa tak ,że słuchać nie podobno,ja mówie tak ;faktycznie trzeba się przyzwyczaić wokal jest dosc specyficzny,ale z czasem okazuje się że idealnie komponuje się z brzmieniem grupy,poza tym warto wiedzieć ze na pierwszych płytach nie był jakoś wyróżniajacy się ,więc może warto sięgnąć po pierwsze dwa albumy :) oczywiście późniejszę są lepsze ,żeby nie było ;) jeszcze coś hmmm ... oglądając ten koncert stwierdziłem ,że panów peart-a i lifeson-a nie poznał bym dziś na ulicy nawet gdybym się o nich potknął – jak ten czas ucieka. Dobrze dośc majaczenia i do rzeczy. Jak wyżej wybór padł na album hemispheres ,dla mnie osobiście jeden z trzech albumów no może nawet dwóch z podium.Minusem lp. jest czas trwania,oj jakby chciało się więcej,a cała reszta to plusy niestety :) ,nawet napręzając się trudna znaleźć mi jakąś kuche. 18 minutowy cyngus x-1 ...niby nic nowego przecież już takie granie można było usłyszeć na wcześniejsym albumie,ale właśnie – to tu odnosi się wrazenie że muzyka chce nas wbić w fotel nie dajac chwili spokoju,cała treśc muz,utworu aranż,tempo,dynamika ,nastrój kompozycji[toż to raj dla każdego progresywnego ‘zboczka’] –zresztą wielokrotnie zmieniane-powoduje, że tak powiem delikatny szok, co wyprawia tych 3 panów.Nie mówiąc o czasie nagrania tej płyty. Mamy rok 78 ,a więc okres w którym rockowe dinozaury i ich następcy są powoli szlachtowane przez punkowych troglodytów,a tu taki kawałek. Circumstances i the trees różnia się tylko tym ,że są dużo krótsze no i może t.t delikatnie zachacza o muzyke dawną ,ale i tak w koncówce gitara pokazuje pazurki:) no i gwóźdźć programu la villa strangiato –zasadniczo nie mam co pisać o tym kawałku bo i tak będzie źle,więc może tak ,trzeba zerknac wyżej w cyngus-a tam gdzie pisze treśc utworu i cały opis pomnożyć razy 10 ,choć pewnie to i tak nieodda wszystkiego co usłyszymy w tych niecałych 10 minutach. Polecam. Co jeszcze, daje 4 gwiazdki ale plus jest tak duży że powinna być piątka.

Rush - Rush in Rio

Do napisania skłoniła mnie recenzja kolegi fubba, który napisał o koncercie Rush z Rio wydanym na DVD. Właściwie pospisuje się obiema rękami pod peanami na cześć tych trzch Kanadyjczyków. Grają rewelacyjne - technika, emocje, pomysły, perfekcja wykonawcza, ech... A to co wyrabia perkusista, to już jest na granicy ekwilibrystyki lub cyrku. Niewielu jest facetów, którzy potrafią grać na bębnach niemal melodycznie. A Neil Peart to umie. Zagrali na tym koncercie utwory ze wszystkich okresów swojej działalności i okazuje się, że te z lat 80. wcale nie są gorsze o najnowszych dokonań grupy. A kto wie czy nie lepsze. Po prostu rewelacja. Ale to DVD ma też swoje drugie, straszne oblicze - to realizacja. O tym obok.

Rush - A Show of Hands

Jeżeli zaczynać od Rush to polecam tę pozycję. Mimo że jest to zmiksowany koncert ich kilku występów z końca lat 80- tych, słucha się "od deski do deski". Początek Intro przemienia się w The Big Money i ta przemiana jest idealna. Zaczynają ścianą dźwieków, które i tak poukładane są w przestrzeni jak zwykle inteligentnie i z umiarem. Ale to nic, bo dalej jest Subdivisions, które w tej wersji jest boskie! Słuchałem jej tysiące chyba już razy, a w Pradze zabrzmiało podobnie! Kolejne utwory pochodzą z płyt Hold Your Fire i Power Windows, powiem szczerze że nie lubie tych płyt ale na tym koncercie brzmią świetnie. To na co zawsze czekamy - solo na perkusji Peart'a The Rhythm Method - najlepsze jakie słyszałem a ostanie z Rio jest Panie Peart za długie i w końcu nudne! (ocena koleżanki):-) Jest też troszkie elektronicznej perkusji ale takiej sympatycznej nawet, nie potrafie jednak wyobrażić sobie Red Sector A na tradycyjnej. Płytę kończy Closer to the Heart; Geddy na A Show of Hands miał chyba najbardziej ciekawy i czysty głos. Mankamenty - może przydałoby się coś z Moving Pictures albo może La Villa Strangiato - ale to już było na Exit Stage Left (też rewelacja)! No i na Video A Show of Hands nie ma ukochanego Subdivisions:-( Ocena ogólna: Jedna z najlepszych plyt rockowych.

Milkshop - Milkshop

uwazam ze to jeden z najciekawszych debiutow na polskiej scenie muzycznej. Slucha sie tego prawie tak dobrze jak Portishead, Goldfrapp czy Waldeck. No coz, to nie muzyka dla koneserow radiowych przebojow,a juz na pewno do sluchania w samochodzie. No nic, goraco polecam tym, ktorzy oczekuja od muzyki czegos wiecej, a zwlaszcza od rodzimych produkcji. Tak nie wiele sie dzieje na naszym rynku muzycznym, a tak zle sa odbierane tak swietne debiuty, egh, zgroza... Trudno sie dziwic ze artystom nie oplaca sie tworzyc-siac na taki grunt.

Sheryl Crow - The Globe Sessions

The Globe Sessions to zapis sesji w studiu nagraniowym Globe. Rok 1998. Sheryl Crow w wielkiej formie. Szczegoly? Prosze bardzo. Skoro wiemy, ze pani Sheryl transponuje rockowe brzmienia lat 60-70-80-tych i nadaje im wspolczesny blichtr to i w tym przypadku nie jest inaczej. Instrumenty z epoki brzmia nieco po nowemu a koneksje do dawnego stylu sa tylko koneksjami a nie kalka. Ogladajac okladke – sceny ze studia – od razu zostajemy wprowadzenie w klimat. Takze odsluch tej plyty potwierdza podejrzenia. Slychac ciche rozmowy w studio i wiele utworow tak konczy jak i zaczyna sie od pogaduszek czy szmerow jakie moga towarzyszyc praca nad plyta. Czesto pojedyncze instrumenty zabieraja sie do pracy na poczatku piosenki i wciagaja powoli reszte az do zlapania charakterystycznego, mainstreamowego brzmienia. Sheryl Crow gra na gitrze basowej, gitarach i klawiszach (takze czesto Wurlitzer!). Towarzyszy bardzo profesjonalny zespol. W chorkach znalazlo sie miejsce i dla jej siostry. Dedykacje dla rodziny. Sheryl Crow nie spiewa na 100% swych mozliwosci ekspresji, nigdy nie popada w histerie a raczej opowiada spokojnie historie. Owszem, swietna piosenka *Members Only* jest zaspiewana wiecej niz z przekonaniem ale wciaz nie przekraczana jest granica darcia sie jak przy wbijaniu na pal. Na plycie wyroznia sie wiele piosenek, wlasciwie kazda przykuwa uwage. Jednak wspomne *My Favorite Mistake* za nieco przewrotny tekst i wciagajaca melodie oparta na mocnym basie. Takze zawsze czekam na *Anything But Down* - po prostu przeboj, *It Don’t Hurt* z brzmieniem uzyczonym przez Led Zeppelin. *Maybe That’s Something* - nieco psychodeliczne przywoluje wspomnienia lat hippisow. Dylanowy *Mississippi* wykonany jest porywajaco i zupelnie inaczej, niz nagrana kilka lat pozniej przez Boba Dylana wersja autorska. *There Goes The Neighborhood* jest podobnie wciagajaca – nie mozna oprzec sie urokowi a na dodatek swietna, tracaca The Rolling Stones sekcja deta. W sumie plyta bardzo udana choc moze brakuje jej spekakularnego przeboju moszczacego sie na kilka tygodni na szczycie hit-list. Ale skoro cala plyta jest taka dobra to czy to problem? Na mojej prywatnej liscie wielkich wykonawcow rocka ostatnich lat pani Sheryl Crow znajduje sie na samych szczytach. Wydaje wyjatkowo pelne i wartosciowe zbiorki na absolutnie topowym poziomie. Szkoda, ze jest taka ladna. Jej uroda myli. No wiecie – blondynka, jak ktos taki moze porzadnie grac, spiewac i komponowac. A przeciez swiadectwa sa do nabycia w sklepach :- ) Goraco polecam. Nie zawiedziecie sie.

Alanis Morissette - Jagged Little Pill

Zapewne jedna z najwazniejszych plyt konca ubieglego wieku. Patetycznie brzmi ale tak wlasnie jest. Jagged Little Pill. Rok 1995. Sila plyty tkwi glownie w tekstach. Tak sobie myslalem, ze przytaczajac kilka wyjasnilbym wiecej niz piszac o nich. Alanis zlapala siebie na zakrecie zyciowym, jakis zwiazek sie rozpadl, nowego jeszcze nie ma. Stoi kazda noga na innej krze. I pisze o sobie, swych odczuciach. Robi to z ekshibicjonistyczna szczeroscia, naga i otwarta na ile to mozliwe. ‘Pewnie kiedy ja teraz pieprzysz zamykasz oczy i widzisz moja twarz’ albo ‘Myslisz, ze bedzie lepsza matka twoich dzieci’ albo ‘Czyz to nie ironia losu? Kiedy spotykam mezczyzne swego zycia on za chwile przedstawia mi swa sliczna zone’. Kiedy powstala ta wielka plyta ona miala ledwie 22 lata. Sprzedano 30 milionow egzemplarzy. Mysle, ze dlatego, ze nie sposob wysluchac bez emocji tak szczerego wyznania uczuc wszelkich – od nienawisci do konkurentki po subtelne prosby o nowa milosc. Poruszajace. Muzycznie jest ta plyta takze pewnym ewenementem. Poniewaz teksty sa napisane bez wiekszego rygoru co do rymu i rytmu czesto konieczne jest specjalne traktowanie wokalu by nadrobic te braki. Powstaja zawilosci melodyczne na miare Tori Amos czy Erykah Badu. Ale mimo to jest dobrze. Melodie sa rozpoznawalne i chwytliwe. Koszmarem moze zas wydac sie proba (inaczej tego nie mozna okreslic) grania przez Alanis soloweczek na harmonijce ustej. No ale to drobiazg, niewielkie zaklocenie odbioru. W sumie wielkie dokonanie. Szkoda jedynie, ze jest to wlasciwie niepodrabialne dzielo no bo ilez razy mozna sie tak odkrywac i miec nowe, wazne przezycia do sprzedania. Dlatego tez kolejne plyty Alanis pozostaly w cieniu tej wielkiej. Moze troche niesprawiedliwie bo takze sa niezle i inne. Ale taka juz ironia losu.

Ayreon - Into The Electric Castle

Jest to trzecia z kolei płyta projektu pod nazwą Ayreon, pochodzi z 1998 roku. Pierwsza, "The Final Experiment" była wydana w 1995. Dzisiaj aż ciężko mi uwierzyć, że tyle czasu nie wiedziałem nic o tak wartościowym zjawisku na prog-rockowej scenie. "Into The Electric Castle" jest, jak to autor określa, "space operą". "Operą" ze względu na jej formę - bynajmniej nie chodzi tu o ten operowo-rockowy charakter brzmienia, tak często spotykany wśród zespołów skandynawskich - ale ze względu na sposób konstrukcji całej warstwy tekstowej i narracji (tak, narracji!). Mamy oto 8 osób, wyrwanych ze swoich realiów, umieszczonych w jakimś dziwnym miejscu poza czasem i przestrzenią. Następne 105 minut (ITEC to podwójny album) to opowieść o tym co muszą zrobić, aby się stamtąd wydostać, o ich podróży, którą dane jest nam z nimi razem odbyć. Gorąco polecam przynajmniej raz przesłuchać płytę z książeczką w ręku, czytając teksty. Warto. Sama muzyka to mieszanka utworów delikatnych i bardziej "zdecydowanych". Pełna harmonia instrumentalna, prawdziwa uczta dla fanów progresywnego grania, ale nie tylko - jest to swoista mieszanka stylów: znajdziemy tu folk, blues, pop, momentami jazz czy gothic a nawet metal - jest to jednak wymieszane w świetnych proporcjach i bardzo zgrabnie podane. Wszystko to w wykonaniu świetnych wokalistów: Fish, Anneke van Giersbergen (The Gathering), Sharon del Adel (Within Temtation) czy Damian Wilson (Threshold) ale również instrumentalistów, chociaż tu sław mniej: Clive Nolan (Arena) czy Ed Warby (ex-Gorefest).

Apocalyptica - Apocalyptica

Do mojego przedmówcy: po cóż pisać o czymś co słyszało się raz i nie chce się wracać? Jak dla mnie to troche bez sensu...ale spoko...A co do płyty Apocalyptyca to wcale nie jest aż taka beznadziejna jak można było wcześniej przeczytać. Nie jest tak monotematyczna jak Reflections( bo ta już jakaś dziwna była...). Ten album może i jest jakąś kontynuacja, ale uważam, że mimo tak niepochlebnych recenzji można jej słuchać i to wcale nie jeden raz. Nie jestem fanem ciężkiego grania, ale mimo to dośc często wracam do tego krążka. Na nim na prawdę jest kilka bardzo fajnych utworów, np Ruska, która jest bardzo spokojna i \"urocza\". No nic, kto chce będzie słuchał, kto jest fanem zespołu również marudzić nie będzie. A i inni powinni posłuchać i sami ocenić...opinie ludzi: rzecz subiektywna...

Marillion - Fugazi

W/g mnie wydana w 1984 " Fugazi " jest ewenementem nawet w dyskografii samego Marillion. Ani przedtem ani potem zespół nie nagrał już takiej płyty. Do rzeczy : No 1 - Assassing - nieziemski początek - transowa perkusja i zawodzenie wokalisty który w okresie nagrywania tej płyty musiał być bardzo zły , rewelacyjne solo klawiszowe , (...)unsheat the blade within a voice, my friend (... )rewelacyjny kawałek koncertowy . No 2 - Punch and Judy tempo wzrasta - Fish nieco histerycznie wchodzi na wysokie C - opowiadając o tym jak małżeństwo wpływa na temperaturę uczuć - ale co on mógł na ten temat w 1994 powiedzieć ? :-) najkrótszy kawałek na płycie . No 3 - Jigsaw - najpierw cicho cicho a potem nagle wrzask Staaaand straight !!! gitarowe solo Steve'a Rothery'ego - palce lizać . No 4 Emerald Lies - troche podobny w konstrukcji do Jigsaw No 5 - She Chameleon - najtrudniejszy kawałek traktujący o złych kobitkach , No 6 - Incubus - uuuuuaaaa uuuuuuaaaaa + kolejne solo gitarowe które przeszło do historii rocka ;-) z morałem słodkiej zemsty na końcu No 7 Fugazi - tytułowy - nie rozumiem o co w nim chodzi ale jest po prostu cool . I to już koniec ... Niestety . Jest na tej płycie parę momentów , które nigdy się nie zestarzeją . Oszczędne aczkolwiek rewelacyjne popisy gitarowo - klawiszowe , śpiewający niepojete teksty na granicy wytrzymałości Fish tworzą niesamowitą atmosferę wyróżniająca to wydawnictwo w całej dyskografii zespołu. Nigdy już nie zagrali tak ostro , tak twardo , tak bezlitośnie ;-) Szkoda . Odtwarzacz programujemy : 1,2,3,6,7,4,5




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat oraz na ukrycie połowy reklam wyświetlanych na forum.