Skocz do zawartości

1057 opinie płyty

Spice Girls - siakaś płyta

na przykładzie onetu wpisujcie swoje poparcie (nie mylić z parciem) dla spicetek... one są takie słodkie... ;)))))

The Mavericks - The Mavericks

The Mavericks to zespół działający z przerwami od 1990 r. Co prawda nie zrobili oszałamiającej kariery w ojczyźnie ( USA ) , albowiem tylko jedna płyta ( „What a crying shame” z 1994 r. ) osiągnęła status platyny ( 1 mln sprzedanych egzemplarzy ) , jednak zawsze uzyskiwali dobre recenzje . Bez przesady za to można uznać ich za jeden z popularniejszych amerykańskich zespołów country w Europie . Znakomicie sprzedawała się w Anglii płyta „Trampoline” ( 1998 r. ) , a pochodzący z niej singiel „Dance the night away” dotarł na liście przebojów do 2 , bądź 3 miejsca . I to na tej liście , gdzie zwykle królują potworki typu Christina Aguilera . Muzyka The Mavericks to country , jednak przyprawione elementami brzmieniowymi i melodycznymi kojarzącymi się z muzyką z lat 50 – tych i 60 – tych . Na ostatnich albumach pojawiły się również elementy latynoskie . Liderem grupy jest Raul Malo , który oprócz tego , że śpiewa jest autorem większości piosenek oraz współproducentem nagrań . Ma bardzo charakterystyczny głos ( wielu moich znajomych go nie cierpi , a ja go bardzo lubię ) , który z grubsza można określić jako połączenie Roya Orbisona i Elvisa Presleya z domieszką krwi meksykańskiej . Omawiana płyta została wydana w 2003 r. , po pięciu latach przerwy od ostatniej „Trampoline” . Brzmieniowo zresztą jest dość zbliżona , zawiera jednak mniej elementów latynoskich . Składa się z 11 kompozycji , z czego 10 to nowe utwory , a kończący album to piosenka „Air that i breathe” spopularyzowana przez The Hollies ( chyba ) , ostatnio nagrana przez Simply Red ( na pewno ) . Płytę można uznać ogólnie za udaną , mamy dynamiczne utwory - „I want to know” , w średnim tempie - liryczne z rozbudowaną sekcją instrumentów smyczkowych „In my dreams” ( jeden z najlepszych utworów ) . Nie odstają poziomem utwory spokojne - „Too lonely” - z lekko jazzującym fortepianem oraz „San Jose” – tu znowu świetna sekcja smyczkowa . Jedyne co można zarzucić albumowi to fakt , że nie wnosi do stylu The Mavericks nic nowego . No może poza utworem nr. 10 „Because of you” . Kapitalne dęciaki , fenomenalna melodia ! Super numer ! Płyta w USA ukazała się nakładem Sanctuary Records ( dystrybucja BMG ) , w Polsce jest chyba niedostępna .

Tomasz Stańko - From The Green Hill

Ciezko cos pisac o plycie, na ktorej jej glowny bohater prawie nie wystepuje. Nie uswiadczymy na niej ostrego przecinania powietrza gdziewkami stabki do czego jestesmy przyzwyczajeni ... dostajemy za to wrecz wybitny i niecodzienny sklad muzykow, ktorymi TS jakby steruje z oddali dodajac co pewnien czas cos od siebie. Na plycie brak fortepianu ... dostajemy za to: skrzypce,bandoneon,saksofon barytonowy,klarnet basowy,perkusje i bas. Trzeba przyznac, ze ktos kto zna inne plyty TS moze byc lekko zawiedziony i nieusatysfakcjonowany po wstepnym odsluchu tej plyty. Mysle, ze osoby, ktore poswieca tej plycie troche wiecej swojego czasu znajda w niej pewne cos dla siebie. Plyta ta bardziej pasuje do muzyki filmowej ...

Simple Acoustic Trio - Komeda

Zespól SAT powstaje w mieście Koszalin. 3 osoby z szkoły muzycznej zakładają zespół z zalozeniem grania jazz\'u. Mając już 16 lat pianista zdobywa bardzo cenne nagrody na roznych festiwalach w Polsce i zagranica. Perkusistę w zespole zastępuje Michał Miśkiewicz //tak... ten z tych Miśkiewiczów// ... tzw. 3 zdania o zespole :)) Płyta Komeda to interpretacja Muzyki //tak .. przez duże M// Krzysztofa Trzcinskiego \"Komedy\" ... Jedna z najlepszych, jakie słyszałem. Ktoś, kto lubi muzykę Komedy musi mięć ta płytę ... Jest genialna!!! To, co pokazują na niej Ci młodzi muzycy, a w szczególności pianista M. Wasilewski powala na kolana. Niesamowita świeżość, energia i zapal w grze daje ogromna radość przy jej słuchaniu. Bierzemy za pomocą SAT udział w przedstawieniu, na którym zostajemy \"nakarmieni\" najlepsza muzyka jaka słyszałem - muzyka K.Komedy.

Simple Acoustic Trio - Habanera

Jest to już płyta z kompozycjami własnymi lidera SAT M.Wasilewskiego. Na płycie jest tez jeden utwór napisany przez T.Stanko. Muzyka, jaka przedstawiają nam SAT to spokojny, refleksyjny jazz ze wspaniała sekcja pianina... trochę Jarrett'owska. Ktoś, kto lubi piano z akompaniamentem basu i perkusji w akustycznym wykonaniu będzie wniebowzięty przez muzykę SAT :) Wspaniale brzmi na żywo ... ciężko zasnąć po koncercie :)))

Ralph Towner - a closer view

nastrojowa chociaż momentami dość nerwowa płyta dwóch wspaniałych muzyków - Townera i Gary Peacocka (znanego przede wszystkim z tria Jarreta). dla miłośników gitary i basu pozycja obowiązkowa. Choć muszę przyznać, że Towner zrobił na mnie lepsze wrażenie niż Peacock. solowe partie basu są mniej finezyjne, pełnią raczej podrzędną rolę w tym duecie. Słowem: muzyka na długie zimowe wieczory.

Izrael - 1991

To bezsprzecznie najlepsza polska płyta reggae. Należy się tylko zastanowić czy to jeszcze jest reggae? Takie zaszufladkowanie jest chyba trochę krzywdzące, bo muzyka z tego legendarnego już albumu wymyka się tego typu podziałom. Zaskakuje ogromny postęp, jakiego dokonał ten zespół. Zaczynali przecież w latach 80. od zapyziałego, słowiańskiego wydania roots reggae z ultra-naiwnym przesłaniem (którą to stylistykę świetnie sparodiował Tymon w przezabawnym utworze "Nie mam jaj" Kur, zresztą... bądźmy szczerzy - Tymański zbija się tam właśnie z wczesnej twórczości Izraela). Tymczasem płyta "1991", nagrana jak się można spodziewać w roku... 1990 (w '91 się ukazała) w kultowym dla muzyki reggae londyńskim studiu "Ariwa" (dodajmy - "siedzibie" takich tuzuów dubu jak Mad Professor czy Lee "Scratch" Perry) to jest po prostu skok w zupełnie inny wymiar. Co tu dużo gadać - to jest chyba najlepszy, a na pewno najbardziej progresywny polski album zeszłej dekady. A zarazem pierwsza polska płyta z muzyką popularną (bo taką miałem też na myśli pisząc wcześniejsze zdanie, żeby było jasno:) której nie musimy się wstydzić w konfontacji ze światem. Ba! "1991" nawet zapowiada pewne trendy, ktore stały się modne na Zachodzie niedługo później. Mamy tu genialny mix reggae, dubu, rocka, funku, jazzu, world music, czy nawet - uwaga... rapu! Z tym, że to nie żadna tam pokraczna postmodernistyczna "zlepianka", ale po prostu szczera i spójna muzyka o niesamowitym i niespotykanym dotychczas na naszej siermiężnej scenie alternatywnej groovie. Wątpię (choc chciałbym się rzecz jasna mylić), aby muzycy odpowiedzialni za ten album stworzyli jeszcze kiedykolwiek tak wiekopomne dzieło. Zupełnie zapomniany dziś outsider Brylewski był wtedy u szczytu formy i błyszczał na naszym gitarowym panteonie, "Maleo" (nie ten od nas z forum ;-) nie bawił się jeszcze w święte domowe przedszkole i dało się go nawet słuchać ;-) "Stopa" udowodnił na "1991", że jest jednym z najlepszych drummerów nad Wisłą i potrafi zagrać niemal wszystko, obecnie stał się trochę etatowym wyrobnikiem u Waglewskiego (fakt, że świetnym ;-) Saksofonista Włodzimierz Kiniorski, który również mocno przyczynił się do brzmienia i klimatu tego albumu Izraela, pozostaje wciąż aktywnym muzykiem i angażuje się w ciekawe projekty, nie wykraczają one jednak poza muzyczny underground. Wydaje mi się, że "1991" to płyta cholernie niedoceniona i stosunkowo mało znana. A przecież tyle tu świetnych przebojowych kawałków - See I & I, Live To Love, Hard To Say, Leave me Alone czy ostatnio mój namber łan - I Know That. To nic, że teksty w dalszym ciągu wydają się ciut naiwne (może w angielskim jakoś mniej to razi, poza tym przecież utwory reggae w większości przypadkow raczej nie grzeszyły filozoficzną głębią). "1991" Izraela znam od dawna i przez ten czas przesłuchałem trochę różnej muzyki. O ile stylistyka reggae już parę lat temu mi się przejadła, a nawet stała się dla mnie ciut niestrawna, to po opisywany tu album wciąż sięgam z przyjemnością. I ani razu nie zmieniłem zdania - to świetna płyta. A może nawet teraz bardziej ją cenię niż kiedykolwiek wcześniej.

Mike Oldfield - Crises

Nie wiem czemu wybralem ten album do opisania gdy jest jeszcze miejsce na wiele innych, lepszych. Jednak Crises mam cos w sobie. Juz sama okladka budzi we mnie poczucie pewnej tajemniczosci, uwazam ja za najlepsza okladke tego wykonawcy. Plyta jest typem 'pol na pol' czyli jedna strone wypelnia suita a druga krotkie (raczej spiewane) piosenki. Czesc pierwsza to elektorniczna, dwudziestominutowa elektroniczna suita. Wedlug wielu nic specjalnego, inni nawet twierdza, ze jest to nudna granina na syntezatorach z dodatkiem gitary. Mnie jednak ten utwor unosi. Wystarczy, zeby bylo ciemno... Elektroniczne syntezatory brzmia kiczowato... jednak nie brzmia tak jak u innych artystow - tutaj ta kiczowatosc jest atutem, slychac proste 'plastikowe' granie - ono mnie ponosi gdzies daleko... Nie wiem dlaczego ta plyta wywoluje we mnie takie emocje, a jednak tak sie dzieje. Nie mozna tez zapomniec o wspanialej grze Simona Philipsa - to jego perkusje slyszymy. No i oczywiscie i przede wszystkim gitara Oldfielda - to ona tutaj wlasnie w duecie z perkusja Philipsa konczy w niezlym stylu piersza czesc albumu. Druga strona albumu zaczyna sie znanym wszem i wobec hitem Moonlight Shadow, ktory w 1983 roku podbil listy przebojow. Nastepnie In High Places w wykonaniu Jona Andersona - nie wiedzialem, ze piosenka, ktora jest tak prosta moze mi sie tak podobac. Lecz moze o tym glownie decydowac wspanialy glos wokalisty. Foreign Affair jest takze prosta piosenka spiewana prze Maggie Reilly, niezbyt zroznicowana, ogolnie nie wnosi wiele. Taurus 3 jest wysmienitym pokazaniem talentu Oldfielda - slychac tu szybka gre na gitarze akustycznej w stylu flamenco. Shadow on The Wall to ostatnia piosenka opowiadajaca o nacisku na czlowieka. Do napisania jej artyste zainspirowaly miedzy innymi uwczesne wydarzenia w Polsce. Podsumowujac Crises to plyta dziwna... Budzi mieszane uczucia i nie kazdemu moze sie spodobac, jednak warto ja miec chocby dla samego momentu zwanego 'The watcher and the tower'.

Armia - Duch

Jak wczoraj pamietam szalenstwa na punck?owych koncertach w bylym kinie Muza w Koszalinie, gdzie prawie stracilem 1 ? :)) Armia i plyte Duch ? kupilem z tzw sentymentu i polecenia z forum dotyczacego jakosci dzwieku. Bardzo ciekawe i dość niecodzienne teksty serwowane przez T. Budzyńskiego mogą się spodobać lub nie ? zależy, kto i jak jest w stanie je interpretować. Muzycznie płyta bardzo melodyjna ? wpada w ucho :)) Jest oczywiście moja ulubiona waltornia, wspaniale nagrane bębny i riffy gitarowe serwowane przez popkorn'a ... Tu musze się przyznać nie pamiętam, kiedy dołączył do ?świętego zespołu? znam go bardzo dobrze z posiadanych wszystkich kaset zespołu Acid Drinkers. Mój ulubiony, bardzo melodyjny z bardzo ciekawą rytmiczna sekcja gitary to: Pięknoręki, Pieśnią moja jest Pan i On jest tu... Ktoś, kto potrzebuje przewietrzyć kolumny i naładować się energią z nich płynącą polecam tak samo jak mi polecono ? Armia Duch

Jacek Kochan - Monorain

Nie wiem, czemu, ale płyta zawsze kojarzy mi się z takim jazzowym pociągiem. Wsiadamy na pierwszej stacji i kończymy na ostatniej "Slow train coming" - wybitny kawałek. W trakcie jazdy przesiadamy się, co stacje. Raz w CBC Studio Montreal - Kanada, drugi to w Studio Chróst Sulejuwek - Polska. W pociągu, któremu znakomicie rytm wytycza J.Kochan jada bardzo uznaje osobistości. Polska: P.Wojtasik, A.Pierończyk, S. Kurkiewisz, G.Nagórski. Goście zagnianiczni: M.Donato, A.Leroux, J.P.Zanella. Tylko nie myślcie, ze to taki nowoczesny, cichy, elektryczny pociąg - NIE !!!Wyobraźcie sobie wielki, ciężki, czarny parowóz, który raz z gracja balernicy ciągnie 1000 wagonów, raz sapie jak tysiąc atletów, a jak wjeżdża na stacje nikt nie może oderwać od niego oczu ... hmm uszu :)) - przejażdżka i doznania wręcz niezapomniane

Keith Jarrett - Changeless

Ciężko mi pisać o tej płycie ? nie wiem czy to, co napisze po kolejnym odsłuchu tej płyty nie zmieni się. Jest to dla mnie bardzo osobista płyta - nie wiem czy będę umiał z Wami podzielić się tym, co na niej jest. Jak ona działa na słuchającego? Czy wywoła takie doznania i podobne emocje? Nie wiem ... Już od pierwszego utworu zostajemy porwani do szalenczego tańca i wierzcie mi nie wiem czy ja wytrzymam do końca, jest naprawdę ciężko i te tempo potrafi wręcz wykończyć... majstersztyk. Po tańcu mamy 15 i pół minutową przerwie - to ta przerwa jest dla mnie głębia tej płyty. Jest czymś, co mnie dotyka bardzo głęboko. Endless - tytuł sam mówi za siebie. Gdyby na tej płycie znajdował się tylko ten utwór dalej uważałbym ta płytę za najbardziej emocjonalna płytę, jaka posiadam i słyszałem. Nie wiem, co KJ siedziało w duszy jak pisał ten utwór - bo każdy może go inaczej widzieć, ale jeszcze czegoś takiego nie przeżyłem słuchając muzyki. Ten kawałek dotyka mojego dna. Myślę, ze mogę go tylko słuchać sam. Moim marzeniem jest znaleźć osobę, która poczuje to samo, co ja przy słuchaniu tej płyty. Na płycie mamy jeszcze 2 inne utwory ... Lifeline i Ecstacy, cóż mogę powiedzieć ... chyba tylko to, ze Keith Jarrett i jego muzycy naprawdę potrafią zagrać na ludzkich uczuciach - uwierzcie. Nie polecam nikomu tej płyty. Nikomu, kto nie umie czerpać z muzyki cos więcej niż tylko muzykę.

Sławek Jaskułke - Sławek Jaskułke Trio

Posilę się przy opisie tej płyty informacja ze strony wydawcy Allegro Art.: "Płyta jest rejestracją znakomitego koncertu, który miał miejsce na festiwalu Gdynia Summer Jazz Days 2001. Jednocześnie jest to debiut Sławka Jaskułke jako lidera zespołu i autora projektu muzycznego. Solidnego wparcia w dwóch utworach udziela Sławkowi gość koncertu - Maciej Sikała" Trzeba przyznać, ze muzyka jest naprawdę bardzo, bardzo ciekawa. Najważniejsze, ze jest swobodna i żywa - to chyba można każdemu dobremu, młodemu muzykowi "zarzucić". Czuć, ze SJ gra ja bez żadnego stremowania i sprawia mu to dużą radość i przyjemność. Co dziwne nie są to łatwe melodyjnie czy rytmicznie utwory, które jest prościej grać młodym muzykom. Bardzo ciesze sie, ze mamy takiego pianiste, który tak gra. Na płycie znajdują się tez 2 utwory M.Sikały. Tu trzeba sprawiedliwie postawić sprawę. Młodzi muzycy lub zaczynający musza moim zdaniem mieć przy sobie jakąś pomocna dusze. I ta dusza na tej płycie jest M.Sikała. Jak to się mówi w kręgach muzycznych SJ jest tzw. czarnym koniem polskiej pianistyki jazzowej. I niech tak będzie, bo polski jazz to jest to, co kocham najbardziej. Płyta bardzo ciekawa i godna polecenia, ze względu nawet na cenę 30zl, w której jest już koszt wysyłki z wydawnictwa !!!

Jazzyfatnastees - The Once and Future

To pierwsza płyta tego duetu, ukazała się w Polsce bardzo późno jak na datę zagranicznego wydania. Dodatkowo dość ciężko ja dostać na półkach sklepowych. Płytę ta można wrzucić ? hmm, postawić na półce przy takich wykonawcach jak Erykah Badu i jej podobnych. Muzyka dla osób lubiących spokojny soul z tzw. bitem i trochę rapującymo-mruczaco dwoma czekoladkami: Mercedes Martinez i Tracey Moore. Panie z pełna gracja prezentują nam bardzo ciepłą i pełna sex'apilu muzykę. Wspaniale wokalnie wykonane wszystkie utwory - ciężko żeby nie wpadły w ucho. Przy akompaniamencie wiolanczeli i pianina potrafią być bardzo liryczne. Wyborna płyta na wieczorne spotkania lub jako tabletka na głowę po meczącym dniu.

Vangelis - Oceanic

Płyty Vangelisa mają taką ciekawą prawidłowość, że tytuł płyty pozwala domyślać się z czym spotkamy się na płycie. Nie inaczej jest w przypadku albumu "Ocanic" wydanego w 1996 roku. Jest to jedna z płyt artysty z okresu tworzenia spokojniejszych klimatów, wręcz pozwalających na chwile relaksu i odprężenia. Płyta zdecydowanie z muzyką która kojarzy się z oceanem - szum fal, śpiew syren. Vangelis zadbał o to aby nie mylić płyty której dobrze się słucha, wciąga słuchacza i pozwala przy niej odpoczywać z "płytą do spania" - pojawiają się dźwięki nie pozwalające zasnąć, ale są one subtelne i przy okazji nie odrywają od słuchania w spokoju.

Lambchop - What another man spills

Hmmm... chyba lepiej bym zrobił, jakbym napisał, że mi się nie podoba, bo jak napiszę, że mi się podoba to ci, którzy przypadkiem czytali jakieś moje poprzednie opinie o płytach i w związku z tym wydaje im się, że znają moje gusta... raczej po tą płytę nie sięgną ;-) Ale nic na to nie poradzę - płyta mi się podoba. I to nawet bardzo. Choć dziwię się sobie, no bo jakże to tak... słuchać country :) obciach przecie! Wieloosobowy ansambl muzyczny Lambchop pod wodzą Kurta Wagnera pochodzi bowiem z Nashville, no i to słychać wyraźnie - inspiracje country czy szerzej sprawę ujmując - muzyką z południa USA są tu ewidentne. Ale efekt końcowy trudno już tak serio mówiąc zaszufladkować jako country - bo mamy tu i echa folku i kapke alternatywnego rocka. No i jak na mój gust muzyka Lambchop będzie zbyt wyrafinowana dla przeciętnego kowboja ;-) Ale wybaczcie - na country to ja się zbytnio nie znam, sorry... Mimo to uważam, że miłośnikom tego gatunku opisywana tu płyta powinna się spodobać. Zresztą nie wyobrażam sobie, że komukolwiek może nie przypaść do gustu. Piękne melodie, wyśmienite kompozycje i aranże (smyki, dęciaki) no i ten charakterystyczny łamiący się głos Kurta W. - po prostu nie można się oprzeć urokowi tej muzyki. Płyta ma duży rozrzut klimatyczny - subtelne, liryczne kawałki sąsiadują z naprawdę czadowymi (jak na Lambchop). A każdy jest prawie równie dobry. Generalnie nie przepadam za tego typu "ładną", może nawet zbyt ładną i przesłodzoną muzyczką, kurcze... w czym więc tkwi fenomen mojej sympatii dla Lambchop doprawdy nie wiem. Jeszcze mała dygresja - szkoda, że ten zespół zyskał rozgłos i uznanie krytyki jako i fanów dopiero przy następnym albumie "Nixon" (który zdobył zresztą drugie miejsce w muzycznym podsumowaniu roku 2000 w naszym kochanym chyba jeszcze wtedy "Audio" ;-) Moim zdaniem bowiem jest to płyta naprawdę dobra, ale o klasę gorsza niż "what another man spills". A już naprawdę na koniec smutna konstatacja - ech, czemu trudno uświadczyć tak dobrego popu w radiu... (nie ma się w sumie co dziwić, dla g(ł)ówno-nurtowych mediów artyści pokroju lambchop to jest głęgoka alternatywa)

To Rococo Rot - Veiculo

Wydany w 1997 roku nakładem City Slang (obecnie pod skrzydłami Virgin) album "Veiculo" tria To rococo rot to bez wątpienia najlepsza płyta z kręgu niemieckiego post-rocka. Moim zdaniem ta pozycja nie tylko deklasuje wszystkich wykonawców z tego muzycznego środowiska (a więc Tarwater, Kreidler, itp.) ale i dzielnie broni się w rywalizacji z najlepszymi wzorcami zza oceanu (Tortoise). Elektro-akustyczna muzyka tej formacji balansuje gdzieś na granicy inspirowanego twórczością Can czy Neu! post-rocka a minimalistycznej awangardowej elektroniki. Transowe kompozycje z "Veiculo" o niemal psychoaktywnych właściwościach są idealnie wyważone - nie ma tu ani jednego niepotrzebnego dźwięku. Ale mimo miejscami mocno ascetycznego charakteru tej muzyki świetnie się jej słucha. Bo z "veiculo" bije jakieś ciepło - to idealny cedzik na ostrą zimę, jaka się u nas ostatnio rozpanoszyła ;-) Niestety coś takiego udało się To Rococo Rot tylko raz, późniejsze ich płyty były albo przebajerowane i przesłodzone (The Amateur View) albo stanowiły już nie tak udaną próbę kontynuacji ścieżki obranej na Veiculo. Taaa... to genialna płyta. Jedna z tych, które poprzestawiały moje zapatrywania na muzykę. Może nawet zmieściłaby się do pierwszej dwudziestki najważniejszych plyt mojego życia ;-) Co ja piszę - na pewno! I, co równie ważne, wciąż wracam do niej dość często - za każdym razem z taką samą przyjemnością. Podczas gdy wieloma płytami z podobnych "klimatów" znudzony byłem już po trzecim przesłuchaniu ;-) Niestety, odkąd City Slang jest pod "opieką" majorsa, ta płyta jest z niezrozumiałych dla mnie względów w Polsce niedostępna. Może jakiś ich (tj. Virgin/EMI) wybitny znawca .... marketingu rzecz jasna, bo nie muzyki przecie, uznał, że to za trudna rzecz dla tępych "polaczków", więc nie ma targetu. A potem są marudzenia, że ludzie kopiują. Ech, co za czasy...

The Notwist - Neon Golden

Alternatywna jak i mejnstrimowa prasa rozpływała się w zachwytach nad tym albumem. Czyżby więc faktycznie była to jedna z sensacji 2002 roku? A gdzie tam. Niby wszystko w porządku - ładnie i nowocześnie zaaranżowana muzyka z pogranicza alt-rocka, popu i elektroniki - coś tak pomiędzy Muse a ostatnimi produkcjami Radiohead. Jeśli potraktujemy to jako pop z ambicjami - można powiedzieć, że jest całkiem nieźle. Ale ponieważ obecnie sprzedaje się takie coś jako alternatywę (w MTV można było zobaczyć nawet czasem klip - w okolicach 2 w nocy w programie alt.mtv) to ja protestuję. Taka to alternatywa jak i Smolik ;-) Niestety \"Neon Golden\" w takim przypadku jawi się jako naprawdę smutna banalizacja elementów twórczości kreatywnych artystów lat 90. z kręgu alternatywnego rocka czy progresywnej elektroniki, które zostały spacyfikowane na potrzeby... popu. To jak dla mnie prawie profanacja. Z tym, że (jakby to ująć, żeby być dobrze zrozumianym ;-) w gruncie rzeczy nie chodzi o to, że korzystając z powyższych elementów nie można zrobić dobrego popu. Można to zrobić z b.dobrym rezultatem - tak jak chociażby Jim O\'Rourke na swoich avant-popowych albumach. I jakoś nie przyszłoby mi do głowy używanie przy okazji opisywania jego płyt takich jak \"Eureka\" czy \"Insignificane\" słów typu \"banalizacja\" czy \"profanacja\". Ale do rzeczy - co mi się jeszcze konkretnie na \"Neon Golden\" nie podoba: Po pierwsze - przesadnie ostatnio eksploatowana chłopaczkowato-mazgajowata (nad)wrażliwość, ktora ma niby świadczyć, że to muzyka dla wyrafinowego, bo wrażliwego odbiorcy (syndrom Pink Floyd prościej mówiąc ;-) Po drugie - pretensjonalność. Po trzecie i najważniejsze - płyta podoba się po pierwszym przesłuchaniu (czy nawet kilku pierwszych - staram sie być obiektywny jak mogę ;-) ładne, wpadające w ucho melodie, niezłe aranże (muzycy wykorzystali sporo żywych instrumentów - sax, piano, wiolonczela, kontrabas, choć w sumie jakoś tego nie słychać, płyta brzmi troszkę syntetycznie) ale niestety z każdym następnym odsłuchem jest coraz gorzej. Okazuje się, że król jest nagi. Innymi słowy mamy tu do czynienia z klasycznym przypadkiem dominującego w swiecie pop syndomu \"odwróconej piramidy\" - z zewnątrz ładne, błyszczące opakowanie, ale im bardziej się zagłębiamy w środek tym więcej napotykamy trocin. Ale z racji tego można więc powiedzieć, że \"Neon Golden\" The Notwist to dobra płyta dla tych co nie lubią się zbytnio zagłębiać ;-) Na tle medialnej szmiry to pozycja w sumie nie aż taka zła, jakby to wynikało z mojego przydługiego marudzenia ;-) Nawet dostawiłbym jeszcze pół gwiazdki, jakbym mógł. I tak sto razy to lepsze niż żałosne \"płaczki\" z Muse itp. Jak ktoś lubi takie klimaty - może po tą płytę sięgnąć, myślę, że na pewno się nie zawiedzie. Ja jednak nieśmiało zaproponowałbym raczej jakąś płytę rodaczki chłopaków z Notwist - Barbary Morgenstern. Basia robi w sumie podobną muzykę, jednak wykazuje mimo wszystko trochę więcej inwencji w swoich kompozycjach, a jej tworczość jest bezpretensjonalna i nie nudzi się tak szybko.

Mike Oldfield - Amarok

Amarok byl naglym odskokiem od tego co Mike tworzyl w latach 80tych. Po popowych piosenkach, eksperymentach na komputerowych samplerach nagle artysta powrocil do korzeni! Album jest stworzony w tradycyjny sposob - na wszystkich instrumentach gral sam, efekty wychodzily spod jego reki, zadnych sampli. I plyta okazala sie objawieniem dla wiernych fanow. Muzyka jaka ja wypelnie to cos niesamowitego i nieszablonowego. Sama forma jest juz dziwna: jeden track (sciezka) ktory trwa godzine. Oraz ten napis na tylnej okladce... 'Nie dla szmatouchych glupoli' - to zdanie nie jest tam ot tak sobie. Ta muzyka jest specyficzna. W 60 minutach ujety zostal strach, przerazenie, zdenerwowanie (zeby nie powiedziec wkur******) a zarazem radosc i smiech. W kazdej nucie jest uczucie, zycie, kazdy dzwiek ma tutaj sens i nie wazne czy jest to 'tylko' gitara czy tez uderzenie w policzek, zbicie szklanki czy mycie zebow... Pelno tu niespodzianek, ktore przy pierwszym kontakcie moga zdziwic a nawet przestraszyc... Trudno to opisac, sam musisz posluchac i... sprawdzic czy nie jestes 'szmatouchym glupolem' :-)

Armia - Duch

Ja polecałem koledze niżej (cieszę się, że sie spodobało :-) to może dodam też coś od siebie. Znam tą płytę już z 7 lat, kupiłem zaraz po premierze, no i wtedy nie wychodziła z mojego odtwarzacza (już nawet nie bardzo pamiętam jakiego ;-) przez 3 miesiące. Początkowo miałem małe wątpliwości, no bo to Armia już bez Brylewskiego, a Budzyński dostał wtedy ostrego religijnego odjazdu. Te obiekcje szybko minęły, jak usłyszałem w programie "Rock-noc" (pamięta ktoś coś takiego, chyba nawet w czołówce leciał "Niezwyciężony" Armii) utwór z "Ducha" - o ile się mylę otwierający płytę "Inaczej niż zwykle". Wyrwało mnie z butów - czad był sakramencki ;-) Najszybciej jak mogłem pobiegłem do sklepu. Cała płyta okazała się równie dobra. Z tym, że należy się małe sprostowanie, bo kol. Frycu coś wspomniał o punk-rocku. Na "Duchu" z pankowej Armii nie zostało właściwie śladu - tu rządzą ciężkie jak młot kowalski, rwane metalowe riffy made by Acid Drinkers' Popkorn. Z tym, że kompozycje są przy tym całkiem melodyjne, a nawet przebojowe. Co jednak nie znaczy, że czadowo prostackie. Wiele tu zmian tempa, czasem karkołomnych przejść - wyraźne są nawiązania do twórczości... King Crimson. Zresztą sam Budzyński otwarcie przyznawał się do tej inspiracji. Wspominał też, że wielki wpływ na muzykę z "Ducha" wywarła twórczość B. Bartoka, jedego z jego ulubionych kompozytorów. Bo ja wiem... muzyka Armii jest też jakaś taka bajkowa... Inne muzyczne skojarzenia - Prong (ultraciężkie riffy), New Model Army, Dead Can Dance (klimat). Są też cytaty z mojego anty-idola czyli Rogera W. (konkretnie z amused to death, dodam na zachętę ;) ale jestem w stanie im to wybaczyć, tym bardziej, że tu akurat pasują jak ulał ;-) Mimo zmiany składu personalnego i wyraźnemu ciążeniu w stronę metalowego prog-rocka, wciąż słychać, że to jedyna i niepowtarzalna Armia - pewien patos (ale na tyle umiarkowany, że wyjątkowo mi nie przyszkadza, nie ma to na szczęście nic wspólnego z symfoniczno rockową wiochą), charakterystyczna waltornia Banana, a do tego prawdziwy stuprocentowy czad. Naprawdę trudno przy tym usiedzieć. Nie to co teraz nazywamy czadem. KoRn, Limp Bizkit, nu-metal - wolne żarty, toż to nuda, ciężko wysłuchać 3 kawałków bez znużenia mimo, że ci pozerzy-twardziele dwoją się i troją ;-> Armia to moim zdaniem jeden z najlepszych i najoryginalniejszych zespołów czadowych nie tylko w Polsce ale i w skali światowej. A "Duch" to obok "Legendy" ich najlepsza płyta. Miałem wątpliwości co do tekstów, tymczasem "Duch" okazał się szczytowym osiągnięciem Budzyńskiego jako poety. Neoficka żarliwość widoczna jest już w tytułach utworów (Bóg jest miłością, Jezus Chrystus jest Panem), ale poza tym teksty mają po prostu wiele uroku i pełne są niesamowitych i baaardzo różnorodnych skojarzeń i odniesień (Biblia, "Tytus Romek i A'tomek", "Rejs", "Czekając na godota", "Bromba i inni", a wymieniłem tylko kilka). Cóż, gorąco polecam, to jedna z bardzo niewielu płyt z ciężką muzyką, którą jestem jeszcze w stanie wysłuchać w całości nie tylko bez ziewania i zmęczenia ale i z przyjemnością. Choć każdy dźwięk z niej znam w sumie na pamiąć. Moje ulubione utwory to "Bracia bum" (melodyjność) "Bóg jest miłością" (chyba nr 1, porywająca kompozycja, w połączeniu z tekstem naprawdę porażająca sila wyrazu), "Łapacze wiatru" (zwłaszcza taki moment, gdy gitarowa nawałnica sięga zenitu) Aha, speszjal rekomendation to -> KoRnik. Lider Armii - Budzy to przecież poniekąd twój ziomal kolego, jak przypadkiem nie znasz, najwyższa pora to nadrobić ! Nie tylko w hameryce dobrze łoją ;->

Steven Bernstein - Diaspora Soul

Słuchanie tej płyty przypomina szaloną wycieczkę, podczas której zwiedzamy krakowski Kazimierz, Nowy Orlean, Kubę a i na Jamajkę na chwilę też wpadamy ;) Wycieczka to, dodajmy, na lekkim haju, no bo właściwie przez cały czas nie bardzo wiemy w którym z tych miejsc tak naprawdę jesteśmy i towarzyszy nam nieustannie kompletny misz-masz. Podróż jest na pewno ciekawa, ale od takiej "karuzeli" można w sumie dostać niestrawności ;-> Steven Bernstein, jeden z ciekawszych trębaczy nowojorskiego downtownu, znany jako lider jajcarsko-jazzowego Sex Mob czy ze współpracy z Lounge Lizards, stworzył bowiem dzieło na wskroś postmodernistyczne. Tradycyjne melodie aszkenazyjskich Żydów (m.in. weselne) ubrał w ciuszki nowoorleańskiego jazzu i okrasił toto jeszcze na dodatek kubańskimi rytmami. Jakby tego było mało ostatnia kompozycja to dubowa wariacja n/t trzeciego utworu (stary patent z wielu punkowych płyt ;-) Bernstein zaprosił do tego projektu sporą grupę instrumentalistów (mamy tu 3 x tenor & 1 x baryton sax., wurlitzer piano, bas, bębny i przeróżne perkusjonalia - konga, marakasy i inne przeszkadzajki). Wyszła rzecz intrygująca, ale jakoś nie mogę się przekonać, że "Diaspora Soul" to wybitna płyta. Gdzieś jest jakiś zgrzyt, coś mi tu nie do końca pasi, i nawet nie bardzo potrafię wskazać co konkretnie. Choć są tu urocze melodie (na dodatek niektóre gdzieś już mi się niechcący obiły o uszy, więc zgodnie z logiką inż. Mamonia powinny mi się podobać :) instrumentaliści są nienaganni, to jednak chyba miałem zbyt wygórowane oczekiwania wobec tej płyty. Długo na nią bowiem polowałem i w końcu wybuliłem grubą kasę w empiku. I po wielokrotnym przesłuchaniu stwierdzam, że jest dobrze, jednak ciągle dokucza mi jakieś uczucie niedosytu. Może tylko o to chodzi, więc nie przejmujcie się zbytnio moim wybrzydzaniem. Mimo, że dla mnie to płyta "tylko" dobra, miłośnicy muzyki klezmerskiej powinni być bardzo zadowoleni z dzieła Stevena Bernsteina, o ile nie przeszkadza im ten stylistyczny melanż. Zresztą sceptycy też mogą spróbowac zmierzyć się z trochę inną interpretacją klezmerskich standardów. Zwłaszcza, że jest na płycie "Diaspora Soul" parę niekwestionowanych hitów, jak chociażby Chusen Kalah Mazel Tov, Mazinka czy Let My People Go. Wiem już, znalazłem dobre określenie, którym można trafnie spuentować te wypociny - TO CAŁKIEM FAJNA PŁYTA.

Masada - Live in Sevilla (2000)

Kwartet Masada w składzie: John Zorn : saksofon altowy Dave Douglas : trąbka Greg Cohen : kontrabas Joey Baron : perkusja to bez wątpienia jeden z najważniejszych zespołów jazzowych ostatniego dziesięciolecia. Co prawda sceptycy marudzą, że wszystkie płyty Masady są takie same, ale co z tego... może i są. Ale jeśli wszystkie są świetne to z czego robić problem ;-> Fakt - Masada, w której rolę kompozytora pełni Zorn, jest od początku wierna obranej stylistyce. Można ją obrazowo określić : "klezmer spotyka Ornette Colemana". Mix wątków żydowskich z free jazzem od lat wychodzi formacji nad wyraz dobrze. Kwartet wydał 10 studyjnych albumów (ich liczba była zresztą z góry zaplanowana), których tytuły stanowią po prostu kolejne cyfry. Moim zdaniem zespół w pełnej krasie prezentuje się na albumach koncertowych wydawanych przez Tzadik i to właśnie od nich proponowałbym zacząć znajomośc z Masadą. Jest ich też bez liku, więc drogą dalszej selekcji kierowałbym się ku tym jednopłytowym. Będzie taniej. Możemy sięgnąć np. po występ z Sewilli z roku 2000. Powiem krótko - jest świetny. Wspominanie w przypadku tej formacji o takich oczywistych rzeczach jak perfekcyjne umiejętności techniczne muzyków, znakomite, intuicyjne porozumienie między nimi, świetne zgranie i ogranie itd to niemal faux-pax. Że podczas występów na żywo dają z siebie wszystko to też norma. Doskonale słychać to na płycie z Sewilli - to był nawet jak na Masadę wyjątkowo żywiołowy, energetyczny, można by nawet użyć słowa - czadowy koncert. Jak miałbym wyróżnić jakichś muzyków to byliby to Zorn i Baron. Ten pierwszy, wiadomo - nie zapisze się może w historii jazzu jako geniusz saksofonu, ale za to z jaką szaleńczą pasją wyżywa się on na swoim alcie! Co tu wyprawia Baron to też istny zawrót głowy - długaśne solówki, dużo grania gołymi rękami to w sumie jak na niego standard, ale to i tak jedna z najlepszych płyt z jego udziałem jakie słyszałem. A może nawet najlepsza. Douglas niczym szczególnym się nie wyróżnia - jest jak zwykle rewelacyjny ;-) Cohen rzecz jasna też, nie mogłoby być inaczej.

Masada - Live in Taipei (1995) 2 CD

Oczywiście wszystko, co dobrego można napisać o Masadzie, znajdziemy również na dwupłytowym albumie "Live in Taipei", drugiej po "Live in Jerusalem (1994)" oficjalnej koncertowej odsłonie kwartetu. Wszystko co zarzucają oponenci również ;-> Wspominałem już o tym przy okazji opinii o "Live in Sevilla". A jednak występ z Taipei jest całkiem inny, wręcz z przeciwległego bieguna co sewilski. Nie tak efektowny, energetyczny i żywiołowy, za to bardziej skupiony, wyciszony, kameralny, gęsty, duszny, mroczny. Na tyle oba się różnią, że nawet trudno tu używać określeń wartościujących "lepszy-gorszy". Osobiście wolę jednak wykonanie z Sewilli. A raczej płytę "Live in Sevilla". Bo o ile występ Masady z Taipei może się podobać, to płyta "Live in Taipei" owszem, mogłaby, gdyby nie... -> patrz niżej.

Stacey Kent - Dreamsville

Pisze o tej płycie po wysłuchaniu wrażeń osoby, której ja słuchała. Osobiście kupiłem ta płytę pod wpływem medialnej reklamy - Najlepszy glos w wokalistyce jazzowej lub temu podobnych. Przy okazji chciałem zaspokoić chęć posiadania tzw. płyty audiofilskiej. I to tyle dobrego o tej płycie. Nie rozumiem, kto nazwał ta płytę i wykonanie na niej utwory jako wybitne i tak wysoko ocenił - choć wielka chęć posiadania takiej płyty, płyty audiofilskiej wzięła gore. Płyta jest NUDNA, interpretacja bez życia - flaki z olejem, śpiewanie - miałczenie. Szkoda, ze nie można było tego wcześniej sprawdzić w mp3. Osobiście nie znajduje na niej nic, co może złapać za serce. Dla mnie to całkowita pomyłka i to droga.

Charlie Haden - None But The Lonely Heart

Na wstępie dwa słowa o wykonawcach: - Charlie Haden - wszyscy znają i słyszeli. - Chris Anderson - pianista, urodził się w Chicago 1926. W szkole średniej grywał bluesa w rożnych barach. Po szkole pracował w sklepie muzycznym gdzie usłyszał Nat King Cole, Art. Tatum i Duke Ellington?a. Od tego momentu muzyka Ch.A stał się Jazz. W 1960 Herbie Hancock zostaje jego studentem. Chris Anderson jest niewidomy. Płyta jest wypchana po brzegi standardami jazzowymi. Jednym wyjątkiem jest utwór, którego twórcami są obaj Panowie. Ich wykonanie są wręcz wyborne. Nie ma w nich pośpiechu, wszystko dzieje się wolno jakby specjalnie ... Zdążymy wygodnie wpasować się w fotel, nalać cos do szklanki. Jej zawartość i styl picia, delektowania się smakiem musi odpowiadać tej muzyce. Pamiętam, kiedy bardzo zmęczony położyłem się z planem małej drzemki. W CD zakręcił się krążek None But The Lonely Heart. Pod koniec pierwszego utworu zrobiło mi się jakoś lekko i błogo. Drugi zmienił moje ciało w lekkie piórko, które w takt dźwięków z kontrabasu Ch.H lekko jeszcze podrygiwało, co chwile opadając i unosząc się. Ciężko mi powiedzieć, co było w trakcie trzeciego utworu, - ponieważ już kolejne zlały mi się w jedno - odleciałem całkowicie a gdzieś w oddali słyszałem pianino i ten miękki, wolny bas. Pisząc ta recenzje i słuchając tej muzyki mam ochotę walnąć się w spanie o 19 godzinie. Ta płyta chyba usypia. Myślę ze to taka jazzowa kołysanka dla dużych dzieci.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat oraz na ukrycie połowy reklam wyświetlanych na forum.