Skocz do zawartości
IGNORED

Płyty Tomasza Stańko


Jakew
 Udostępnij

Rekomendowane odpowiedzi

Dla mnie Dark Eyes jest trochę za bardzo wykoncypowaną,zimną,zdystansowaną.Brakuje mi w niej energii,napędu,żaru.Nie wiem na ile jest to własna koncepcja p.Tomasza a na ile p.Eichera.

Zanadto lokuje się w pojęciu "muzyka ecm-owska".Ciekawe jak ten projekt sprawdzi się na żywo,na koncertach,które już wkrótce.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Drogi Panie Wojciechu, Stańko lata eksperymentu ma już, zdaje się, za sobą. Dark Eyes to nie Peyotl :) Mistrz nic już nie musi - on tylko może - jeżeli chce. A moja skromna osoba cieszy się tym co Mistrz zaproponuje w każdym wymiarze i zestawieniu.

Stereo i Kolorowo - Underground

Mój blog i recenzje różnych urządzeń audio-stereo: stereoikolorowo.blogspot.com

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Violet

Nie,nie chodziło mi o eksperyment.W zeszłym roku byłem na koncercie Mistrza gdzie zagrał on z chłopakami z Pink Freud ( co prawda było to granie takie incydentalne) ale była to bardzo ciekawa,świeża i właśnie energetyczna muzyka.Myślałem,że pójdzie właśnie tą drogą.

Dark Eyes pozostawia mnie trochę chłodnym.Być może jest w takim dekadenckim stanie ducha!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chodzi o TS, to wszystko odbywa się zgodnie ze starą zasadą: co innego płyty, co innego koncert, na szczęście dla nas - fanów - doznania koncertowe bywają znacznie ciekawsze od płytowych. Płyta jak płyta - jesienna i mocno zadumana, na koncercie ten sam materiał może brzmieć inaczej.

pzdr

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Fragment wywiadu rekomendowanego przez Wojciecha -

 

TOMASZ STAŃKO: ...Ja staram się iść niekonwencjonalną drogą. Korzystając zresztą z doświadczeń Manfreda Eichera, który totalnie organizuje swoje produkcje. Nikt nie wie dlaczego takie są decyzje. Jego nie można absolutnie do niczego namówić. To jest pewna zasada, dzięki której unika protekcji. Unika fałszu. Ma czystą wizję tego, co chce robić, niezafałszowaną żadnymi tendencjami. On mi powiedział o Obarze. Powiedział, że jest w Polsce bardzo ciekawy saksofonista. Jaki? Obara. Nie znam. I zacząłem szukać, i rzeczywiście jest, bardzo ciekawy.

 

JAZZ FORUM: Czy będzie Pan dalej współpracował z Maciejem Obarą?

 

TS: Nie sądzę. Nie bardzo chcę teraz grać z saksofonem. Obara gra bardzo indywidualnie, najlepiej swoją własną muzykę. Ma swój styl. Są tacy muzycy, którzy mają od początku swój piękny, skrystalizowany styl i niespecjalnie naginalny do czegokolwiek, tzn. trzeba wtedy grać pod nich, albo najlepiej ich muzykę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jedyne 49,90 za książkę z płytą gratis ;). Książka pt. "Tutaj" Wisława Szymborska czyta swoje piękne wiersze na przemian piękna muzyka z trąbki Tomasza Stańki.Stańko gra w nowo otwartej Krakowskiej Operze (styczeń 2009)

 

Polecam

 

Dostępna od tygodnia w księgarni sieci Matras

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )

Duże osiągnięcia pojawiają się wyłącznie wtedy gdy oczekiwania są duże

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Stańko w Dzienniku.pl

 

" Tomasz Stańko: Polski jazz to megalomania

 

Tomasz Stańko, najwybitniejszy europejski trębacz jazzowy, przepowiada w wywiadzie dla DZIENNIKA przyszłość muzyki, tropi pasażerskie kompleksy Polaków, ocenia inwazję internetu oraz przekonuje o pozytywnym oddziaływaniu disco polo i hip-hopu.

Telefonując do Tomasza Stańki w sprawie wywiadu dla DZIENNIKA, miałem duszę na ramieniu. Słynny jazzman jest ciągle w rozjazdach - akurat przygotowuje się do udziału w prestiżowym festiwalu Trójkąt Weimarski Współczesnego Jazzu (będzie odbywał się od 24 do 27 października w Polsce i w Niemczech) - obawiałem się więc, że odmówi z braku czasu. Niepotrzebnie. Artysta zgodził się od razu, ale odesłał mnie do swojej córki Anny, która jest jego impresario. Po pięciu minutach otrzymałem odpowiedź. "Tata będzie czekał na pana jutro" - poinformował sympatyczny głos w słuchawce. Tomasz Stańko zaprosił mnie do swojego mieszkania w pięknej przedwojennej kamienicy na Powiślu. Popijając wodę z cytryną, rozmawialiśmy dwa razy dłużej, niż przewidywał napięty grafik artysty.

 

Cezary Polak: W prasie muzycznej pojawiają się głosy mówiące o kryzysie jazzu. Zdaniem niektórych publicystów świadczy o tym fakt, że od wielu lat na scenie nie pojawili się nowatorzy tej miary, co John Coltrane, Charlie Parker czy Miles Davis. Zgadza się pan z tą diagnozą?

Tomasz Stańko: Rzeczywiście, nie ma dziś indywidualności formatu Coltrane’a, Davisa czy Parkera, ale to nie świadczy o upadku. Trzeba patrzeć na jazz przez pryzmat dziejów sztuki. Odłam sztuki, który nazywamy jazzem, ma swoje normy i momenty zwrotne. Jazz w dzisiejszej postaci, jako muzyka do słuchania, narodził się w pierwszej połowie lat 40. XX wieku. Dlaczego akurat wtedy? Odpowiedź poznałem niedawno i do dziś nie mogę się otrząsnąć z wrażenia, bo przyczyna była bardzo prozaiczna. W czasie wojny amerykański rząd nałożył olbrzymie podatki na kluby, w których do tańca grywały big-bandy. Żeby nie ponosić horrendalnych opłat

, część właścicieli zrezygnowała z tanecznego show na rzecz koncertów jazzowych. Muzycy zaczęli grać do słuchania. I tak eksplodował bebop. Po zerwaniu z tanecznością w jazzie nastąpił wysyp geniuszy, pojawili się Charlie Parker, John Coltrane, Wayne Shorter, Miles Davis czy Sonny Rollins. Dziś takich gigantów już nie ma, ale to naturalna kolej rzeczy. Może to jest moment oddechu, którego jazz potrzebuje? Sztuka podlega prawu ewolucji tak samo jak inne obszary życia.

 

A może kryzys przeżywa scena muzyczna kraju będącego kolebką jazzu? W Stanach Zjednoczonych furorę robią dziś jazzmani z Europy.

Jazz jest sztuką globalną i według mnie gradacja oparta na kryteriach narodowych, geograficznych czy państwowych nie ma dziś sensu. Trzeba pamiętać, że muzyka amerykańska miała diametralnie różną historię od europejskiej. Jazz za oceanem rozwijał się bez przeszkód, a w Europie jego rozwój

zahamowała wojna, a potem, we wschodniej części kontynentu, żelazna kurtyna. Z drugiej strony jazz europejski od zawsze miał charakter bardziej artystyczny od amerykańskiego i dziś przynosi to rezultaty.

 

Jest pan dopiero drugim polskim jazzmanem - po Krzysztofie Komedzie - który zrobił karierę za Oceanem. Czym pan tłumaczy swoje sukcesy w USA?

Wielu muzyków z naszej części świata wyrobiło sobie własny język, który w Europie często jest niedoceniany, a dla Amerykanów ma znaczenie pierwszorzędne. Czytałem biografie wielu wybitnych tamtejszych artystów i we wszystkich powtarza się stwierdzenie "mam własny język". Powodem do dumy jest indywidualny styl, a nie warsztatowa sprawność. Dobrze grających muzyków są tłumy, ale niewielu wypracowało niepowtarzalny język. Ja od dawna mam swój charakterystyczny dźwięk, konsekwentnie gram swoją muzykę i myślę, że to się Amerykanom podoba. Nazywają mnie nawet "polskim Milesem", co do pewnego stopnia odpowiada prawdzie, bo Davis jest moim guru, inspiruje mnie jego muzyką, ale gram inaczej.

 

Może Amerykanie cenią słowiański charakter, wschodnią wrażliwość pańskiej muzyki?

Na słowiańskość nikt nie zwraca uwagi ani w Ameryce, ani w innych częściach świata. Nie ceni się Chopina za to, że pisał mazurki, lecz dlatego, że był Chopinem. My nie mamy innej wrażliwości niż reszta globalnej populacji, choć tak się wydaje niektórym rodakom. To nasz narodowy kompleks, z którym powinniśmy sobie jak najszybciej poradzić. Jesteśmy tak samo zwykli i normalni, jak Rumuni, Anglicy, Francuzi czy Niemcy, może tylko czasami bardziej od nich leniwi, rozwięźli albo więcej pijący. Ale to są tylko przymiotniki. Nie ma czegoś takiego jak jazz słowiański.

 

A istnieje polski jazz?

Mam wrażenie, że to nasz wymysł. Chyba nikt na świecie poza nami nie wpadł na pomysł wydawania serii albumów sygnowanych narodowym przymiotnikiem, gdzie napis "polish jazz" zajmował pół okładki płyty! To megalomania do potęgi i wyraz naszych narodowych kompleksów. Mam nadzieję, że nowa emigracja Polaków to zmieni. Przywołam sytuację, którą pewnie pan też zaobserwował. Czy zwrócił pan uwagę na to, czym wyróżniają się grupy naszych rodaków podróżujących samolotami od reszty pasażerów?

 

Klaszczą po bezproblemowym lądowaniu maszyny?

No właśnie. Dla ludzi, którzy rzadko korzystają z tego rodzaju transportu, podróż samolotem to przeżycie porównywalne z lotem w kosmos. Ale ciekawe jest co innego. Wracałem niedawno ze Stanów Zjednoczonych. Po szczęśliwym lądowaniu siedząca obok mnie Polka zaczęła klaskać. Kiedy okazało się, że większość pasażerów nie poszła w jej ślady, rzuciła z pogardą: "Nie wiedzą, o co chodzi". To jest typowy polski mechanizm obronny przed nieznanym światem. Z naszych lęków, fobii i niewiedzy próbujemy zrobić zaletę. Nie wiemy, nie umiemy i uważamy, że dlatego jesteśmy lepsi. Ale nie potępiam takich zachowań. To jest swojskie, nie napawa mnie wstydem ani radością. Ale patrząc w szerszym kontekście, takich cech jako naród będziemy się musieli pozbyć, bo to utrudnia życie we współczesnym świecie. Nie jesteśmy ani gorsi, ani lepsi od innych i pora to nareszcie zrozumieć.

 

Czyli melancholijny ton pańskiej trąbki nie jest wynikiem egzystencjalnego doświadczenia bycia Polakiem?

Uważam, że melancholia w mojej muzyce wynika z doświadczenia

światła, specyficznego typu nasłonecznienia, innego w naszej części Europy niż gdzie indziej. Oświetlenie wywiera wielki wpływ na sztukę, muzykę, kolory w malarstwie, przenika duszę człowieka. Wywoływany przez światło nastrój miejsca, w którym przyszliśmy na świat, towarzyszy nam całe życie. Artur Rubinstein był Żydem, ale manifestował swoje przywiązanie do rodzinnego miasta, mimo że spędził w nim zaledwie parę lat. Czuł się łodzianinem i Polakiem.

 

A jakie mamy w Polsce światło?

Przez większą część roku kryje się za mgłą, jest trochę mokre, kojarzy się z wierzbami, ma melancholijny nastrój. To światło i jego nastrój ukształtowały moją osobowość. Nie jest on ani smutny, ani wesoły lecz refleksyjny. Z tego nastroju możemy korzystać, ale nie można go traktować jak wartość samą w sobie.

 

W połowie lat 90. radykalnie odmienił pan swoje artystyczne oblicze. Pańska muzyka z awangardowej stała się bardziej przystępna. Dlaczego?

Nawet kiedy byłem muzykiem freejazzowym, słuchałem także innej muzyki, w tym także klasycznej i popowej. Słuchałem, bo chciałem "pogrubić" swoją wrażliwość, mieć orientację w tym, co się dzieje. Sięgnąłem nawet po disco polo (śmiech). Oczywiście słuchać się tego nie da - to niesłychanie prosta, nieskomplikowana muzyka. Ale jedno mnie zaskoczyło - discopolowi wokaliści śpiewają czysto, czyli inaczej niż Michał Wiśniewski albo wierni w polskich kościołach. A więc dokonała się pewna ewolucja. Wkrótce zapewne wzorem swoich idoli lud też będzie śpiewał czysto. Wracając do tematu, jako odbiorca zawsze penetrowałem różne rodzaje muzyki, wiec w naturalnym następstwie tego procesu w pewnym momencie zacząłem grać rzeczy, których kiedyś słuchałem. Dlaczego wcześniej ich nie grałem? Instynktownie czułem, że najłatwiej uda mi się wykreować mój własny, niepowtarzalny język, pracując na rzeczach, których nie ma, czyli w obszarze muzyki awangardowej i eksperymentalnej. Miałem ambicje być coca-colą, a nie pepsi. Odnoszę wrażenie, że mi się udało.

 

Znam melomanów, którzy oburzają się, kiedy muzycy grający jazz, sztukę improwizacji godzą się na współpracę

z didżejami i raperami, których twórczość oparta jest na kompilacji i przekształcaniu. To mezalians czy twórcze partnerstwo?

To nie jest mezalians. Wspomniani wykonawcy twierdzą, że tworzą nowoczesną sztukę, i to jest w pewnym sensie prawda. Twórczość to robienie rzeczy, których nie ma i w tym sensie przekształcanie jest twórcze. Didżeje czy raperzy operują materiałem muzycznym, przetwarzają istniejące dźwięki i motywy. Na podobnej zasadzie malarze używają tubek z farbami, które ktoś wcześniej wyprodukował. To zjawisko zapewne przybierze na sile, natomiast problemy nastręczać będzie kwestia praw autorskich - nuta jest przecież wartością abstrakcyjną. Załóżmy, że wklei pan do utworu ekspresyjny akord Jamesa Browna. Z jednej strony ten motyw będzie po prostu ekspresyjnym fragmentem nowej kompozycji, z drugiej to jednak James Brown. Artystycznie jest to sytuacja czysta, ale podejrzana od strony prawnej. Jak to rozgraniczyć?

 

Jaki wpływ na przyszłość

muzyki będzie miał internet?

Myślę, że może zaowocować zmianami podobnymi do tych, które wywołały wojenne podatki nałożone na amerykańskie kluby jazzowe. Przede wszystkim może zrewolucjonizować sprzedaż płyt i co za tym idzie strukturę finansową branży. Już dziś coraz częściej źródłem dochodów zaczynają być koncerty. Kilka lat temu poznałem w Stanach Zjednoczonych fana, absolutnego freaka, który miał wszystkie moje nagrania, w tym również takie, o istnieniu których nie wiedziałem. Okazuje się, że ludzie nagrywają koncerty, i nikt nie jest w stanie nad tym zapanować, prędzej czy później to wycieka do internetu. Ten człowiek uświadomił mi niesłychanie ciekawą rzecz. Otóż ogłoszono wyniki badań, które wykazały, że ci, którzy ściągają piracką muzykę, kupują najwięcej płyt. Okazuje się, że jedno nakręca drugie. Jeśli fan ukradnie jeden album, to dwa następne nabędzie legalnie. Złodzieje kupują najwięcej - niesłychane! To może zaowocować rewolucją na rynku muzycznym.

 

A jak w tym kontekście ocenia pan ekspansję instrumentów elektronicznych i komputerów?

Na pewno nikt nie będzie rezygnował z tradycyjnego instrumentarium. Wręcz przeciwnie, przewiduję, że do szerszego obiegu wejdą tradycyjne instrumenty znane od tysięcy lat, jak np. sitar. Jeśli chodzi o muzykę tworzoną na bazie elektroniki i komputerów, to dużo nowatorstwa wprowadzają twórcy popowi. Niezwykle interesujące rozwiązania brzmieniowe i rytmiczne mają The Neptunes, Gwen Stefani, Justin Timberlake, Snoop Dogg czy nawet 50 Cent. Myślę, że kiedyś ich pomysły zaistnieją w poważniejszych produkcjach.

 

W jakim kierunku będzie się rozwijać muzyka XXI wieku?

Współczesną muzykę charakteryzuje nieustanne przenikanie. Któregoś dnia zobaczyłem na słupie plakat reklamujący płytę fado. W następstwie kupiłem ten krążek i odkryłem fascynującą muzykę, której wcześniej nie znałem. Teraz szukam kolejnych nagrań fado, zagłębiam się w tę kulturę. Wraz z rozwojem mediów i komunikacji takie zjawiska będą się nasilać. Wzajemne przenikanie różnych gatunków i kultur muzycznych będzie postępować w coraz szybszym tempie. To fascynujące zjawisko."

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Stańko w RP.pl

 

"Surfować na fali życia

Jacek Cieślak 16-10-2009, ostatnia aktualizacja 20-10-2009 11:22

 

O wpływie ojca, początkach kariery i jazzie w PRL opowiada wirtuoz trąbki Tomasz Stańko, w rozmowie z Jackiem Cieślakiem

 

 

 

 

 

W 1942, roku pana urodzenia, chyba nikt nie myślał o jazzie?

 

Tomasz Stańko: Wojna zmiotła wszystko na drugi plan. W Europie tylko w Skandynawii grały big-bandy i swingowano jak w Ameryce. Dlatego skandynawscy jazzmani nie byli tak zapóźnieni jak w innych krajach.

 

Pamięta pan wojnę?

 

Nie, ale wiem, że rodzice raz cudem wywinęli się z łapanki i ulicznej egzekucji. Tata wybronił się znajomością niemieckiego i zatrudnieniem w rzeszowskim urzędzie miejskim, gdzie był prawnikiem. Mieliśmy też w domu nalot. Mama opowiadała, że esesman zagrał na fortepianie, zadumał się, pogłaskał mnie po głowie i poszedł.

 

Fortepian pana uratował?

 

Muzyka. Była pasją ojca. Zrezygnował z uprawiania jej zawodowo ze względu na wilcze prawa panujące w środowisku muzyków klasycznych. Mówił, że to są ludzie okrutni, silni, pazerni, drapieżni. Wirtuoz musi być zbudowany z żelaza, betonu i puchu. Tak mówią w Hollywood. Ojciec był jak puch. Ale grywał w Operze Krakowskiej pod Kazimierzem Kordem. Krytycy pytali go o zdanie. Znajdował ślady swoich opinii w recenzjach.

 

Czym przypomina pan ojca?

 

Myślę, że tak jak on znam się na sztuce. Wiem, jakie talenty są we mnie najważniejsze i jak je kształtować. To raczej intuicja niż wiedza. Świadomość. Jestem też tolerancyjny dla innych. Ojciec nie był zły, że zacząłem jazzować. Załatwił mi lekcje u kolegi w wyższej szkole muzycznej. A przy pomocy wujka – trąbkę z Londynu z metryczką znanego muzyka swingowego Humphreya Lytteltona.

 

Grał pan na cudzej trąbce?

 

Mam ją do dziś. Jeżeli instrument jest rozdmuchany przez dobrego instrumentalistę – lepiej się gra. Każdą trąbkę się rozdmuchuje, żeby fale powietrza dobrze układały się w metalu.

 

Co dawał jazz w pana młodości?

 

Był manifestacją odmienności i wolności. Łączył się z bikiniarskim ubiorem, który opisał w "Złym" Leopold Tyrmand. Pamiętam chłopaka z wyższej klasy w liceum, który na przerwach mówił o jazzie. Był ubrany inaczej niż wszyscy. Potem podpatrywałem Wojciecha Karolaka i Jana Byrczka, kontrabasistę. Potrafiłem iść za nimi przez wiele ulic dla samego widoku pięknej rzeźby w ruchu: dwóch ludzi z kontrabasem.

 

Jak pana rodzina przyjmowała powojenne zmiany?

 

Przed wojną nie mieli zbyt słodko. Mama była bezrobotną nauczycielką, a ojciec, syn sierżanta cesarsko-królewskiej armii, skończył co prawda studia prawnicze, ale egzamin sędziowski mógł zdać dopiero po wojnie. Był członkiem PPS. Wujek dostał trzy lata więzienia za żart o Stalinie. Ale na co dzień nie czułem ciężaru komuny. Obracałem się w środowisku Piwnicy pod Baranami, Piotra Skrzyneckiego, muzyków, plastyków, fotografików.

 

Jak założył pan Jazz Darings?

 

Z Jackiem Ostaszewskim interesowaliśmy się sztuką. Poznaliśmy się na konkursie recytatorskim poezji. Chodziliśmy na wykłady z historii sztuki. Pasjonował nas Kafka i egzystencjalizm. Jazz był naturalną konsekwencją tych zainteresowań – tak jak paryskie spotkanie Jeana Paula Sartre'a z Milesem Davisem.

 

Grupa, w której grał również Adam Makowicz, powstała w 1962 r., kiedy zaczynali Beatlesi.

 

Bardzo cenię Beatlesów. Na ich muzykę, stroje i styl bycia zwrócił moją uwagę Krzysztof Komeda. Ale bardziej od Beatlesów cenił Jimiego Hendriksa. Był na jego koncercie w jakimś małym klubie, jeszcze zanim przyszły król gitary zaczął światową karierę. Powiedział o nim z zachwytem: "Motherfucker!".

 

Co dało panu spotkanie z Krzysztofem Komedą?

 

Byłem utalentowany i sam wiedziałem, co robić, ale Komeda uświadomił mi wagę i piękno prostoty, którą szczycą się tylko najwięksi. Kiedy jest się z tak wybitnym twórcą jak Komeda, nie trzeba specjalnych rad. Wystarczy obserwować, obcować z wielkością. I ona spływa na człowieka. Komeda miał mnie ściągnąć do Ameryki. Odszedł, ale jego muzyka żyje dla mnie cały czas. Na nowej płycie gram jego dwie kompozycje.

 

Nie lubi pan rozpamiętywać.

 

A po co? Życie to nieograniczone bogactwo. Trzeba tylko umieć surfować na jego fali. Polacy też coraz mniej narzekają. Mówią tak jak w Hollywood, że jest fantastycznie. I nie ma znaczenia, że w pracy czy w domu wszystko się wali. Jak się mówi "świetnie", od razu robi się lepiej.

 

Była połowa lat 60., czas siermiężnej gomułkowszczyzny, a Komeda i pan byliście artystami światowego formatu.

 

Korzystaliśmy, że jazz był sztuką niszową. Partia nie chciała go niszczyć jak w Czechosłowacji. Jednak mieliśmy bardziej oświeconych sekretarzy niż ćwoki z ZSRR. Może im Tyrmand, Komeda, Polański imponowali? Poza tym film, literatura, teatr mogą być niebezpieczne. A muzyka nie.

 

Jak pan zapamiętał pierwsze wyjazdy zagraniczne?

 

Już w samolocie było lepiej. Czułem zapach lepszych papierosów. Pamiętam, że jak wychodziłem z domu w Krakowie, patrzyłem na odrapaną cegłę. Zawsze na nią zwracałem uwagę. Przez 40 lat. Dopiero ostatnio ją otynkowano.

 

Czy pana podróż do Indii miała podtekst religijny?

 

Jechałem po muzykę. Życie duchowe jest dla mnie bardzo ważne, jednak nie mogę uwierzyć w Boga. Czuję przez to pewien brak. Chrześcijaństwo jest piękną religią opartą na miłości i nadziei. Daje wielką siłę. Ale co mam zrobić? Jestem, jaki jestem.

 

rozmawiał Jacek Cieślak

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nabyłem dziś płytę niestety nie obejrzawszy jej dokładnie i po powrocie do domu spotkała mnie bardzo nieprzyjemna niespodzianka. Byłem powiem przekonany, że zgodnie z jej tytułem, usłyszę mój ulubiony romans cygański.

Czuję się oszukany!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

kichanadeta

26 Paź 2009, 18:38

A ja rozkoszuje sie "Soul of Things" miod dla moich uszu ( nie w uszach).

Zgłoszenie wpisu do moderacji

bardzo proszę o uzasadnienie zgłoszenia.

ibanezq

Katowałem tą płytę ostatnio ze 3 tygodnie :)

 

To co jest piękne jesli chodzi m.in. o płyty Leosia-Soul-Suspended-Lontano to że - po części z braku stereotypowej linearnej narracji, patrz wcześniejsza dyskusja - mają bardzo długi żywot i wlasnie nawet długotrwałe "katowanie" nie powoduje zużycia moralnego czyli ogrania i znudzenia:)

 

 

W AmazonBrytania Dark Eyes 250-333 miejsce w Muzyce w pierwszych dniach po premierze, wielki sukces finansowy już prawie jak Behemot niedawno

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ad. "P.S.Twoja płyta już na stałe zagościła w samochodowym odtwarzaczu."

 

 

Ja bym prosił żeby prywatne wiadomości przekazywać prywatnie - Forum to umozliwia. Czytelicy mają zerowy pozytek z wiadomości że "Twoja płyta zagościła i tak dalej"

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach
Gość Przemski

(Konto usunięte)

27-go listopada będzie okazja posłuchać Mistrza w Bielskim Centrum Kultury na ostatnim z koncertów Bielkiej Jesieni Jazzowej. Ja bilet mam już na biurku i nie mogę się doczekać:-). Czy ktoś z forumowiczów się również wybiera?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zagubiony fragment wywiadu z ostatniego Jazz Forum:

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Stańko w `Przekroju`:

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )

 

Tomasz Stańko jest mistrzem nastrojów, sam jednak wspomaga swoje samopoczucie muzyką innych. Wspomina się jego narkotykowe przejścia, ale dzisiaj radzi sobie bez – jak sam to ujmuje – sztucznych polepszaczy, bo wystarcza mu poranny jogging („Aby wstrzyknąć sobie do mózgu trochę naturalnej endorfiny”). Kiedy czuje się bogiem – o co nietrudno, gdy słyszy się tyle pochlebstw ze strony krytyków i kolegów po fachu – odkłada trąbkę, zakłada papucie i „pospolicie drepcze po podłodze”.

 

Po 10 latach pracy w kwartecie z Marcinem Wasilewskim, Sławomirem Kurkiewiczem i Michałem Miśkiewiczem pod koniec kwietnia 67-letni Stańko zarejestrował album „Dark Eyes”. Z nowym skandynawskim składem i z nowej, nowojorskiej perspektywy.

 

Jak dla pana kończy się ta dekada?

– Dobiega końca okres, który zaczął się dla mnie na początku lat 90. Chyba nazwę go „nowo narodzony”. To było prawie 20 lat rozmaitych, ale ciekawych zawirowań. Dopiero w ostatnich dwóch dekadach narodziła się moja właściwa kariera. Najpierw wyczyszczenie się z narkotyków, potem płyta „Bluish” z 1993 roku, później album „Matka Joanna” dla Manfreda Eichera i powrót do jego wytwórni ECM. Bardzo poważnie szedłem naprzód, a teraz wyraźnie czuję, że zaczyna się coś nowego.

 

Bo ukazuje się „Dark Eyes”, nowa płyta z nowym zespołem?

– Nie lubię rozgraniczać swojego życia, ale coraz wyraźniej wyłaniają mi się przed oczami pewne etapy. „Dark Eyes” rozpoczyna dla mnie, powiedziałbym w cudzysłowie, „okres nowojorski”, bo częściowo pomieszkuję teraz w Nowym Jorku. Jestem włóczęgą i w zależności od potrzeb zatrzymuję się w Polsce lub w USA.

 

I to słychać w pańskiej muzyce?

– „Dark Eyes” różni się od poprzednich płyt: inne kompozycje, inne aranżacje, jest też bardziej komunikatywna niż poprzednia – „Lontano”. Oczywiście jest moja, bo odciskam silne piętno na muzyce, ale to już jest coś nowego.

 

Dlaczego powstawała tak długo?

– Najdłużej z moich ostatnich płyt, jakieś trzy lata. Wolno pracuję. Najpierw muszę mieć pewność składu. Kiedy rozstałem się z moimi poprzednimi muzykami, wiedziałem, że to musi potrwać. Poza tym musiałem przestawić się na nowe brzmienie. Wymyśliłem sobie, że chcę grać z gitarą, by mieć nowe możliwości. Drugi instrument, zarówno harmoniczny, jak i melodyczny. Mnie gitara zawsze się podobała, szczególnie brzmienia pochodzące jeszcze z dawnych czasów, na przykład sound Jima Halla.

 

Jak zaczął pan kompletować skład?

– Najpierw w Finlandii znalazł się pianista Alexi Tuomarila. Potem duński gitarzysta Jakob Bro. Miał doskonałe brzmienie, więc zaprosiłem go na koncerty w Polsce, bo muszę z kimś pograć, aby mieć pewność wyboru. Okazał się świetny. To on zarekomendował mi basistę Andersa Christensena, swojego rodaka, a przy okazji bardzo ciekawego freaka. Na początku grał na kontrabasie, ale potem zobaczyłem, że na elektrycznym basie gra równie interesująco. Zupełnie inaczej, niż to się zwykle robi. Żaden funk, znakomicie czuje free i równie interesująco gra różne transowe rzeczy. Z dwóch bębniarzy, których miałem do wyboru, Olavi Louhivuori grał z moim pianistą i to jego ostatecznie wybrałem. Mam więc w zespole dwóch Finów i dwóch Duńczyków.

 

I dopiero wtedy zabrał się pan do pisania?

– Komponując, muszę powstającą muzykę na bieżąco sprawdzać na koncertach. Gros programu powstało dopiero w Nowym Jorku, właściwie wszystkie ważniejsze kompozycje wchodzące w skład „Dark Eyes”. Jej właściwa nazwa to „Dark Eyes of Martha Hirsch”, od obrazu Oskara Kokoschki, który widziałem w jednej z tamtejszych galerii. Bo ja w Nowym Jorku jestem właściwie coraz bardziej takim art consumerem. Mieszkając w tym mieście, jedną nogą stoję na najważniejszej scenie jazzowego świata. Ale zawsze byłem też fanem sztuki wizualnej i przez całe życie kochałem malarstwo. Teraz, jeśli tylko zechcę, mogę wszystkie moje ulubione obrazy zobaczyć w ciągu 15 minut.

 

Nowojorskie otoczenie bardzo wpływa na pańską muzykę?

– Generalnie to moja własna aktywność i wrażliwość tworzy dźwięki. Ale w Nowym Jorku łatwo znaleźć inspirację. Na ziemi zawsze był jakiś punkt centralny: starożytne Ur, Babilon, Ateny, Rzym czy Aleksandria. Nowy Jork jest punktem centralnym dzisiejszego świata, gdzie Chiny i inne kultury wschodnie spotykają się z afrykańskimi, wszystko się w tym tyglu przewraca. To miasto wibruje, tętni, a człowiek automatycznie czuje w sobie większą energię. Codziennie rano w Central Parku urządzam sobie nordic walking z kijkami. I tam już koło szóstej rano jest ruch, a przed siódmą biega tłum ludzi. Wszyscy mają tę energię.

 

Energię czerpie pan z miejsca, a inspirację ze sztuki?

– To zależy od potrzeb i możliwości, ten wachlarz jest bardzo szeroki, ale tak, generalnie sztuka. Operując w jej rejonach, mogę bardzo łatwo wciągnąć się w jakikolwiek nastrój. W cokolwiek.

 

Wracając do pańskiego zespołu, nie było świadomej decyzji, że teraz będzie pan grał wyłącznie ze Skandynawami?

– Nie, Skandynawia to zupełny przypadek. Ale ta część świata to wciąż – i to już od wielu lat – jedna z najlepszych scen muzycznych. Tradycja jest stara, w Szwecji nie było wojny, w Europie tylko tam grano wtedy jazz. A w Kopenhadze stale osiedlali się wybitni muzycy, jak Don Cherry czy Kenny Drew. Norwescy instrumentaliści są dzisiaj sławni na całym świecie. Skandynawia to kuźnia wielkich muzyków.

 

Odpowiada panu ich styl?

– Są mi najbardziej bliscy, bo grają konwencjonalną muzykę, są technicznie wspaniali, ale mają również bardzo otwarte głowy. Są tolerancyjni artystycznie, potrafią skręcić w każdym kierunku. Nie są tak scholastyczni jak muzycy czysto jazzowi. To się teraz coraz bardziej rozmywa, ale na przykład Włosi są bardziej mainstreamowi: bebop, hard-bop, takie rzeczy.

 

Znowu wybrał pan znacznie młodszych ludzi.

– Lubię młodych artystów, ale to przede wszystkim zawodowcy, wysokiej klasy muzycy. Szukam najlepszych. Wybieram tych, którzy mają bardzo dobrą reputację. Sprawdzam wcześniej, z kim grali, gdzie grali.

 

Nie było panu szkoda rozstawać się po tylu latach z Wasilewskim, Kurkiewiczem i Miśkiewiczem?

– Rozstaliśmy się. Nagrałem z nimi trzy płyty, zrobiłem taki tryptyk i to się wypaliło, skończyło. A sami wydali świetną płytę „January”. Cały czas jednak mamy kontakt i jeszcze długo będę z nimi grał. To był przecież jeden z moich najlepszych bandów.

 

Pan ma ucho do młodych. Ktoś w Polsce przyciągnął ostatnio pańską uwagę?

– Kiedy tylko mogę, gram z Dominikiem Wanią, znakomitym pianistą. Muzycy bardzo dobrej klasy pokazują się rzadko, to normalne. Ale w Polsce jest mnóstwo zdolnych młodych muzyków, którzy potrafią rozwijać się jednocześnie w bardzo różnych kierunkach.

 

Jak Marcin Masecki.

– O, Masecki jest świetny! Mamy w Polsce jakieś szczęście do pianistów.

 

Czy pan nigdy się nie nudził na scenie?

– Ale właśnie po to jest muzyka, sztuka, żeby się człowiek nie nudził.

 

Przecież to już prawie 50 lat grania. Bez żadnego triku?

– Trikiem jest poważne podejście do tematu. Nawet jak człowiek jest dozorcą. Kiedy widzę tutaj portierów, którzy siedzą i nic nie robią, to sobie myślę: ci to mają rutynę. A w Nowym Jorku mam pięciu portierów. Oni cały czas czyszczą, sprzątają, cieszą się tym domem. To kwestia uczciwego podejścia do tego, co się robi. Nie szanuje się samego siebie, jeśli nie szanuje się tego, co się robi.

 

Na swój dorobek patrzy pan jak na całość, coś większego?

– Zdecydowanie jest to pewna narracja. Ciągłość. Ale nie rozkwit. Ja się nie rozwijam, no, może technicznie, ale to jest ciągle tworzenie tej samej rzeczy na różne sposoby. Kiedyś nie podobały mi się moje stare nagrania. Teraz myślę, że gdzieś od nagrania z Komedą albumu „Astigmatic” gram już równo. Młodością nadrabiałem techniczne braki.

 

Nowicjusze mają takie same szanse na strzał w dziesiątkę jak weterani sceny?

– Dokładnie tak. Lubię dawać ten przykład: Arthur Rimbaud stworzył całą swoją poezję będącą synonimem piękna do 19. roku życia. A potem został kupcem! Naprawdę, natura ludzka jest niewiarygodna.

 

Jak pan traktuje takie komplementy jak „największy żyjący trębacz”?

– Przede wszystkim to nieprawda. Wszystko jest względne. Dobra reputacja pomaga w życiu i ułatwia rozwiązywanie pewnych problemów, ale nie sposób podchodzić do tego na serio. Muszę wręcz się od tego odcinać, bo gdybym zaczął wierzyć, to zafałszowałoby mi ogląd rzeczywistości i wpędziło mnie w zarozumialstwo.

 

Podoba się panu to, co dzieje się dziś w muzyce?

– Mnie się nowa muzyka bardzo podoba, chociażby elektroniczna. To są świetne brzmienia, ciągle pojawiają się nowe. Cywilizacja się rozwija, bo nie było wojny, nie było regresu. Słucham starych nagrań dla przyjemności, ale obecnie powstaje coraz więcej ciekawych rzeczy.

 

Muzyczną rewolucję cyfrową jakoś pan odczuł?

– Siedzę z komputerem tak jak wszyscy, chociaż może nie aż tak dużo. Gdy szukałem muzyków do obecnego składu, to sprawdzałem ich referencje i nagrania w Internecie. Bez tego już prawie nie ma życia.

 

A ten najnowszy rozdział życia długo zamierza pan dzielić ze skandynawskim kwartetem?

– Nie wiem, może nie. W Nowym Jorku mam już nowe składy, podoba mi się również Dominik Wania. Tak długo grałem z polskim kwartetem, że teraz mi się odwróciło i lubię zmiany. Może dwie płyty z nimi nagram, ale na trzecią już bym nie parł. Nie sięgam daleko naprzód, daję się ponieść fali życia. Z tego wychodzi życie nieprzewidywalne, ale najpiękniejsze.

 

rozmawiał Mariusz Herma

„Przekrój” 42/2009

Ukryta Zawartość

    Zaloguj się, aby zobaczyć treść.
Zaloguj się, aby zobaczyć treść (możliwe logowanie za pomocą )

Kim jest mój przyjaciel, który jest nieprzyjacielem?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tak, z całym szacunkiem - mistrz Stańko z mistrzem Urbaniakiem zaczynają powoli pojawiać się w lodówkach Polaków. Co do samej zawartości - od "From The Green Hill" wszystko to w miarę podobna nuta (pomijając odważną "Levitation" nagraną z gitarzystą Markiem O'Leary), melancholijno-sentymentalny Stańko, dość przewidywalny i schematyczny.

 

Stańko wielki jest, to temat bezsporny, natomiast dopuściłbym również szersze podejście, zakładające pokłonienie się przez mistrza masom, co jest faktem (ostatnie wywiady, ECM-owskie dziesięciolecie), niekoniecznie skrajnie negatywnym (jak niektórzy chcą). Piszę o tym dlatego, bo sytuacja jest bardzo przewrotna – Stańko jest na szczycie, wydaje przyjemniejsze rzeczy, a w Polsce taki Andrzej Przybielski („Abstract” z Olesiami, płyta z SSP, Tymański ma w planach wypuszczenie płyty Przybielskiego z NRD) nagrywa w tej chwili moim zdaniem bardziej inspirujące albumy (tam, gdzie się gościnnie pojawia). Oczywiście jest specyficzny, prze wielu nielubiany, pewnie mógł osiągnąć więcej (medialnie), ale przez trudny charakter tego nie zrobił. A casusy Herba Robertsona, Anthony’ego Braxtona, Evana Parkera, Wadady Leo Smitha, Davida S. Ware’a, Petera Brotzmanna, Williama Parkera, Dennisa Gonzaleza itd. pokazują, że można, będąc już doświadczonym, nagrywać płyty trudne, poszukujące, „awangardowe” i być ciągle docenianym (w tym względzie, zachowując proporcje, Przybielski taki właśnie dla mnie jest, a idealnym przykładem labelu – Not Two). Stańko już (na razie?) tego nie robi, co nie znaczy, że jest zły, ale przyznam, brakuje mi jego wcześniejszej zadziorności.

 

W sumie wszystko zależy od przyjętej subiektywnej perspektywy. Nic dwa razy się nie zdarza, a jednak Stańko od 10 lat nagrywa w podobnym, spokojnym klimacie (oczywiście mają rację ci, którzy sądzą, że na starość ma prawo tak grać, tylko że z drugiej strony ma prawo też zagrać inaczej). Ja obecnie poszukuję innego Stańki, i nie chodzi o to, żeby nagrywać raz jeszcze „Music For K”, „Twet” czy "Fish Face", ale żeby zrobić coś inaczej (a że może to zrobić, pokazują niedawne składy Stańki – ostrzejszy New Balladyna Quartet z Obarą na alcie, koncerty „Balladyny” z Timem Berne’m, projekt odświeżający „Peyotl” ze Smolikiem, koncerty z Pink Freud - na pewno nie jest „ECM-owski lajcik”). Poza tym sam wspomina o powrocie do klimatu z "Balladyny" w ostatnim wywiadzie w Jazz Forum. A że może się zmieniać, nie raz już przecież pokazał – od Komedy w latach 60., przez free lat 70., potem wg mnie dołek w latach 80. (i tu już było spokojne granie w stosunku do tego, co pokazywał wcześniej), potem świetna forma w latach 90. i znów kapitalne albumy i powrót do ECM, w końcu w okolicach 2000 r. znów granie lajtowe wpisujące się w schemat ECM (idealnie rozdźwięk było widać na niedawnym Lublin Jazz Festival – świetne koncerty Pink Freud, Yazzbot Mazut, Trzaski, a potem z zupełnie innej beczki stonowany Stańko z nowym materiałem - właściwie tylko śmietanka sponsorska zaproszona na koncert była zadowolona).

 

Do tego wszystkiego, żeby nagrywać "mocniejsze" rzeczy, Stańko wcale nie musi opuszczać Eichera. ECM od dawna kojarzony jest z tym swoim graniem muzyki ciszy (powiedzmy, że ostatnie rzeczy Stańki tu pasują), dla jednych to jest super, dla innych nie. I tutaj zgoda. Ale jest też druga strona, o której wielu zapomina, kwalifikując ECM tylko i wyłącznie do tej spokojniejszej działki. To wcale nie jest tak, że ta wytwórnia wydaje tylko i wyłącznie albumy w tym klimacie. Przykłady tegoroczne – świetne płyty Miroslava Vitousa, Louisa Sclavisa, projektu Fly Trio, eksperymentalny Evan Parker, fajny John Surman, nawet dwupłytowy Garbarek z koncertów w Dreźnie naprawdę bardzo ciekawy i w sumie dość odległy od rzeczonego idiomu (no, na pewno ta płyta jest żywsza niż kilka ostatnich, nie szkodzi, że koncertowa). Lata ubiegłe (nie wspominając o najlepszych chyba dla ECM-u latach 70.) również potwierdzają, ze Eicher potrafi w pewnych wyjątkowych sytuacjach postawić na bardziej poszukujące rzeczy, cofając „łagodną rękę” (znów Surman, znów Sclavis, świetne dwie ostatnie płyty Charlesa Lloyda, bardzo dobry, około-free-jazzowy Arild Andersen, wydanie trylogii legendarnej Codony z Donem Cherrym – przykłady można mnożyć). Oczywiście to nie reguła, chlubny wyjątek, potwierdzający jednak, że by wydawać w ECM-ie, nie trzeba tylko i wyłącznie nagrywać albumów „typowych” dla tej wytwórni.

 

Nie skreślam Stańki, wciąż czekam na jego płyty, chodzę na koncerty, ale na obecnym etapie mojego odbioru muzyki i tego, co teraz mnie frapuje, chciałbym z dwie płyty naszego mistrza zbliżające go do brzmienia z lat 70. czy początku 90. Poza tym oni wszyscy (Frisell, Abercrombie, Rava, Stańko) na obecnym etapie (mają pieniądze, mają sławę, mają autorytet) nie tracąc nic z siebie, spokojnie mogliby nagrywać od czasu do czasu rzecz niszową (tak robił do niedawna Lovano z Motianem, tam do kompletu tria był jeszcze nawet rzeczony Frisell). Wiem, że tego nie robią, taki ich wybór, mnie nic do tego, akurat moje oczekiwania nie mają tu racji bytu. Wiem natomiast, że nagranie takiej płyty na pewno nie rzuci skazy na cały dorobek, a wręcz może go jeszcze odświeżyć. Ja akurat należę do ludzi, którzy mainstreamem nie gardzą, mam mnóstwo takich płyt, staram się mieć ogólny pogląd, nie napinając się, że free to jedyny styl, stąd szacun dla Stańki. Ale czekam na jego zwrot w nieco innym kierunku.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Jary - Dzięki za świetną wypowiedź w wątku, z której można się wiele dowiedzieć.

 

W moim odczuciu główne poruszone przez Ciebie zagadnienie (czyli dlaczego gra tak a nie inaczej i czy może zagra inaczej) tłumaczyć można po pierwsze tym, że gra jak czuje,myśli,jaki jest w tej dekadzie, a jest clean of drugs i co niezwykle ważne, kto medytował wie - rozmedytowany, jogin. Po drugie, jego katalog starych nagrań free dopiero dziś jest kupowany przez fanów z Ameryki czy Australii, którzy zachwyceni Suspended czy Soul bywa że kupują, a sklepy im to obecnie tam udostepniają, tytuły jak Twet itd. Czyli "problem" braku nowych nagrań typu ostre free jest problemem zasadniczo naszych polskich doświadczonych uszu:). No i wpływ preferencji Eichera - b. ciekawie o ECM piszesz.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Osobiście uważam, że Stańko jest bardzo szczery w tym co robi, komponuje, gra. Podoba mi się jego analiza świata, czyli jego spostrzeżenia artystycznie przełożone na język muzyki. Nie oczekuję od Mistrza żadnego eksperymentu. Niech gra jak mu dusza i serce podpowiada. Na tym polega jego Wielkość, że nie ulega innym - idzie swoją własną drogą, której nie zna chyba nikt. Moim marzeniem jest to, aby nagrał jeszcze co najmniej 5 płyt...

Stereo i Kolorowo - Underground

Mój blog i recenzje różnych urządzeń audio-stereo: stereoikolorowo.blogspot.com

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To jest oczywiście problem. Z jednej strony mamy postać dla polskiego jazzu pomnikową, o wielkim dorobku artystycznym - tak poszukującym, jak i mainstreamowym. Każdy ma oczywiście prawo do słabszych płyt i w mniejszym lub większym stopniu takie płyty przydarzają się prawie wszystkim. W przypadku tych największych jest to oczywiście zawód, że dany artysta nagrał płytę "tylko" dobrą, a nie bardzo dobrą, sprawiającą, że przechodzą nam ciarki po plecach. Tak jest i tym razem, Dark Eyes to płyta dobra, bo zła ani nawet średnia być nie mogła. Tyle tylko, że rocznie wychodzą setki dobrych, a nawet bardzo dobrych płyt. Pozostaje też kwestia, czy mamy głośno o tym mówić, że chcielibyśmy, żeby Pan Tomasz przyjął trochę inną politykę płytową czy z szacunku dla jego pomnikowej postaci mamy milczeć. Wydaje mi się, że Stańko to otwarty facet i tak też należy go traktować - jeśli ktoś chce, żeby zaczął nagrywać rzeczy bardziej free, to powinien o tym otwarcie mówić, co oczywiście nie przeczy oczywistej tezie, że Stańko może nie nagrywać już nic albo nagrywać złe płyty z np. polskimi raperami, a i tak pozostanie żywą legendą polskiego jazzu i jednym z najwybitniejszych trębaczy globu.

 

Ja osobiście jestem zawiedziony. Ktoś już tutaj napisał, że i u Manfreda da się przepchnąć rzeczy oryginalniejsze, przynajmniej częściowo przeczące wizerunkowi ECMu - żywej skamieliny. Ale ja powiem więcej - sam Tomasz Stańko nagrywał w ostatnich latach znacznie lepsze płyty u Eichera, ja wiem, że to nie jest jakaś bardzo popularna opinia, ale Lontano to dla mnie płyta bardzo dobra, jedna z moich ulubionych w dyskografii Stańki, w przeciwieństwie do Dark Eyes, która jak na Mistrza jest po prostu nijaka.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Manfred zabił tę płytę swoją manierą nagrywania, po prostu przesadził ECM wylewa się wszędzie. Jak widać za duzo czekolady i lukru to też nie dobrze

Duże osiągnięcia pojawiają się wyłącznie wtedy gdy oczekiwania są duże

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jary79 - świetny wpis podpisuję się pod tym w całej rozciągłości

 

A co do płyty obiecałem sobie że narazie jej nie kupię ,za dużo było na forum ahów ohów a to zazwyczaj ( nie zawsze ) się kończy tak że jest lipa. Jednak niestety kupiłem skuszony ceną 34,90 i co? Muzyka relaksacyjna lub na kanapę po niedzielnym obiedzie. Nie znalazłem tam nic nad czym można choć na chwilę zatrzymać i posłuchać. Płyta jest tak słodka , lukrowana , czekoladowa że strach się bać. Przesłuchałem raz i pierwsze skojarzenie jakie mi się nasunęło to tort bezowy - po zjedzeniu jednego kawałka mam dość na dłuższy okres.

Myślałem że po pożegnaniu się z SAT Stańko zaprezenutje coś nowego świeżego , niestety - klapa. Nie lepiej by było coś nagrać coś z nową falą polskich muzyków Mazolewskim , Obarą , Jachną , Gorzyckim? Nie rozumiem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

dostałem "Dark Eyes" w swoje łapska (dzięki Mik), słuchałem i stwierdzam, że jest świetna...fakt, mało odkrywcza, można nawet rzec; dokładnie taka jakiej się spodziewaliśmy - pomimo nowego składu - jednak ma w sobie ten niepodważalny urok, piękno i siłę...znakomity jest nowy pianista Mistrza...polecam!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Violet

 

Nikt nie twierdzi, że Stańko jest nieszczery. Różnica polega tylko na tym, że do ciebie te jego spostrzeżenia trafiają, a do mnie na przykład już nie („de gustibus non est disputandum”). Kiedy rozpoczynałem swoją przygodę z jazzem, miałem ok. 20 lat, akurat wtedy Stańko wydawał „Soul Of Things”, a ja po przesłuchaniu myślałem, że obcuję z absolutem. A ile płyt wtedy znałem? Może z 20-30 góra. Niech gra, jak mu dusza i serce podpowiada, jego prawo, jak wcześniej napisałem – może wszystko. Nie wiem natomiast, czy jego wielkość polega na tym, że nie ulega innym, bo nie docierają do mnie sygnały, by ktoś nachalnie na niego naciskał w kontekście zmian. Wprost przeciwnie, Eicherowskie ciepełko w sensie stabilizacji mu służy (w sensie artystycznym moim zdaniem nie, ale tu znowu wchodzimy w obszary gustu i doświadczeń związanych ze słuchaniem muzyki). I nie chodzi tutaj o radykalne zmiany, by Stańko nagle zaczął „pierdzieć w trąbkę” czy uprawiać Brotzmannowskie „zarzynanie świni”, nie bądźmy skrajni. Chodzi o subtelne zwrócenie się w stronę bardziej poszukującej publiki, mniej schematu, powtarzalności, lukru, co niektórzy dostrzegają. Zawsze będą dwie strony – lubiący teraźniejszego Stańkę i poszukujący innego.

 

W momencie, gdy na świecie corocznie wychodzi kilkadziesiąt płyt wydawanych przez różnych – znanych, nieznanych – trębaczy, a odbiorca nastawiony jest na regularne poszukiwania, nie ma szans, by album pokroju „Dark Eyes” znalazł się w czołówce. Tylko taki Dennis Gonzalez wydaje w 2009 r. sześć (!!!) płyt (w tym świetny album „Hymn For Tomasz Stanko”, tytuł nieprzypadkowy, a jakże), a prawie każda z nich artystycznie przebija wszystkie ostatnie pozycje Stańki w ECM-ie razem wzięte (ok., może wyolbrzymiam, ale chodzi mi o ukazanie zjawiska). A jest całą masa innych – kapitalny Herb Robertson, Wadada Leo Smith, Magnus Broo z poszukującej sceny skandynawskiej, Joe McPhee, Daniel Carter na płycie z Not Two, Rob Mazurek, Nate Wooley, Hugh Masekela, Steven Bernstein, można sięgnąć po wznowienia Lestera Bowiego. A każdy z nich albo nagrał sam, albo jako muzyk towarzyszący kilka albumów w 2009 r. Nawet moim zdaniem Enrico Rava, którego ostatnie poczynania też porównywane są z tymi Stańkowymi, wydając w tym roku „New York Days”, przebija naszego mistrza. Tyle że trzeba też zrozumieć, nie wszyscy mają dostęp do tych wszystkich płyt. A Stańko jest nasz, jego płytę łatwo kupić (tym bardziej, dodając cenę za polskie wydanie), udziela wywiadów w co drugim piśmie i siłą rzeczy sprzedaż będzie dobra.

 

W tym wszystkim chodzi też o to, że Stańko nie może być „świętą krową” (to, o czym pisze delikt). Nie może być tak, że ciągle będziemy żyć Stańkami, Urbaniakami, Namysłowskimi, Ptaszynami-Wróblewskimi itd., w momencie gdy formuła grania na świecie ciągle się zmienia, a znakomitych płyt powstają setki. W tym muzyków młodych, o których często się zapomina, bo na świeczniku są właśnie „starzy”. Już w latach 90. próbował to trochę z dobrym skutkiem zanegować jass, a teraz (czy tyko ja mam takie wrażenie?) jakby znowu trochę wszystko wracało do ustalonej hierarchii (vide dyskusje na Kongresie Kultury, wokół nauczania jazzu na polskich uczelniach czy w kontekście „skamieliny” Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego). Prawie nigdzie nie przeczytamy negatywnych recenzji płyt Stańki, a przecież są ludzie (dziennikarze, krytycy, recenzenci), którzy mają zdanie odmienne. Stańko przynajmniej pozostaje klasowy, w przeciwieństwie do Urbaniaka, który wydał czystego, definicyjnego potworka. I tutaj entuzjastycznych recenzji w ogóle nie rozumiem, ale to temat na inny wątek.

 

Jednakże jest pewne światełko w tunelu, wspomniałem o tym w poprzednim wpisie – Stańko w wywiadzie dla Jazz Forum wspomina o koncertach w składzie z Craigiem Tabornem, Jimem Blackiem i Thomasem Morganem. Przyznam szczerze, aż mi w oczach zaiskrzyło, kto kojarzy przynajmniej dwa pierwsze nazwiska, wie, o czym mówię. Bo koncertowy Tomasz Stańko to od czasu do czasu zupełnie inny muzyk – świetne, mocne koncerty ze Smolikiem, z kolektywem Niewinni Czarodzieje, z Timem Berne’m, wreszcie ostatnio z Obarą. No i sam zapowiada, że chciałby wrócić do takiej muzyki, jak na „Balladynie”. I zrobić to np. z nowojorczykami. Cierpliwie zaczekamy...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Powiem szczerze, że "Dark Eyes" podobnie jak "Lantano" nie powala ale bardzo miło ze strony T.Stańki, że namówił ECM na polską cenę. Za 30 zł warto kupić każdego ECMa. Choć po zakupie szczerze wątpiłem, że kupie jeszcze kiedyś T.Stańkę, a tu nagle w komisie postanowiłem mu dać jeszcze jedna szansę. Wczoraj kupiłem "Purple Sun" no i to było to. Pełen szacunek dla T.Stańki. Piękna muza choć to przecież rok 1973. Wydaje mi się, że lepsza muzyka niż Milesa Davisa z tego okresu.Wniosek z tego, że trzeba znać całą twórczość aby coś można było powiedzieć na temat artysty. Mam nadzieję, że jeszcze zagra tak jak w "Purple Sun".Na pewno zacznę szukać starego T. Stańki.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja może tylko dodam, że można znaleźć w sieci nagranie Stańki we wspomnianym składzie z Blackiem, Tabornem i Morganem (Nowy Jork, 4 kwietnia 2009) - rzeczywiście brzmi to dość optymistycznie, miejmy nadzieję, że coś się jeszcze z tego zrodzi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach
  • Pokaż nowe odpowiedzi
  • Dołącz do dyskusji

    Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
    Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

    Gość
    Dodaj odpowiedź do tematu...

    ×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Przywróć formatowanie

      Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

    ×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

    ×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

    ×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

     Udostępnij



    • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

      • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
    • Biuletyn

      Chcesz być na bieżąco ze wszystkimi naszymi najnowszymi wiadomościami i informacjami?
      Zapisz się
    • KONTO PREMIUM


    • Ostatnio dodane opinie o sprzęcie

      Ostatnio dodane opinie o albumach

    • Najnowsze wpisy na blogu

    ×
    ×
    • Dodaj nową pozycję...

                      wykrzyknik.png

    Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
     

    Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
    Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

     

    Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

     

    Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

    Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat oraz na ukrycie połowy reklam wyświetlanych na forum.