Skocz do zawartości

Fr@ntz

Redaktorzy
  • Postów

    2 649
  • oraz w archiwum

    6 533
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Reputacja Całkowita

515 Bardzo dobry (3/17)

Audiostereo

481

Bocznica

34

Metody kontaktu

  • Adres URL
    https://soundrebels.com

Informacje profilowe

  • Branża
    Prasa

Ostatnie wizyty

70 588 wyświetleń profilu

Osiągnięcia Fr@ntz

  1. Fr@ntz

    Audio Pro C20

    Jeszcze do niedawna, pomimo coraz bardziej zaawansowanej integracji „domowej inteligencji” większość nieskażonych audiophilią nervosą użytkowników żyła w przekonaniu, że TV najrozsądniej wzbogacić o soundbar, bądź podpiąć pod posiadany zestaw MCh/stereo a mniej bądź bardziej bezprzewodowe ekosystemy składające się z większych i mniejszych jednostek są może i wygodne, jednak zazwyczaj pełniły rolę niezobowiązujących umilaczy codziennej krzątaniny w kuchni, relaksu w sypialni, czy też na balkonie. Całe szczęście sytuacja zmienia się na lepsze i coraz częściej na rynku spotkać można konstrukcje świetnie sprawdzające się zarówno w roli niemalże całkowicie autonomicznych reproduktorów dźwięków wszelakich, jak i w większej grupie. Ponadto granice pomiędzy typowym stacjonarnym Hi-Fi, systemami Audio-Video i szerokorozumianą przenośnością oraz bezprzewodowością jeśli nie zostają całkowicie zatarte, to schodzą na dalszy plan. Skoro bowiem wytwórca w swym portfolio posiada urządzenia z niemalże każdego segmentu a zespolenie ich w dowolnie rozbudowany i skonfigurowany zestaw ogranicza się do kilku kliknięć w dedykowanej apce lub, coraz powszechnie wykorzystywanym „globalnym” rozwiązaniom w stylu AirPlay 2 / Google Cast, to tak naprawdę efekt finalny zależeć będzie jedynie od fantazji i potrzeb nabywcy. I właśnie z reprezentantem takiego sposobu myślenia przyszło nam się, dzięki uprzejmości Sieci Salonów Top HiFi & Video Design, zmierzyć. Mowa bowiem o aktywnym głośniku Audio Pro C20. O ile pamięć mnie nie myli, ze szwedzką myślą techniczną spod znaku Audio Pro ostatni raz mieliśmy okazję spotkać nieco ponad rok (A28 ) i niemalże półtora (A48) temu. Jednakże na potrzeby niniejszej epistoły pozwolę sobie sięgnąć nieco głębiej w redakcyjne archiwalia, by dokopać się do testowanego nieco ponad dwa lata temu, oczko mniejszego od naszego dzisiejszego bohatera głośnika Addon C10 MkII i najmniejszego z rodzeństwa Addon C5. Wspominam o nich nie bez powodu, gdyż porównanie tego, co drzewiej u nas gościło z aktualnym wypustem jasno pokazuje pewną oczywistą oczywistość. Otóż przemyślanych i rozpoznawalnych projektów się nie porzuca i nie zmienia, przynajmniej w jakimś dramatycznym ujęciu, a jedynie udoskonala i mozolnie pracuje na ich rozpoznawalność. I ekipa Audio Pro właśnie to robi. Zachowując prostą i minimalistyczną, acz niezaprzeczalnie charakterystyczną bryłę swych głośników udoskonala ich brzmienie, poszerza funkcjonalność i w zależności od potrzeb żongluje gabarytami, by zadowolić zarówno posiadaczy mniejszych, jak i większych potrzeb/pomieszczeń. Tak też jest z C20, który rodziny się nie wyprze. Ukryty za magnetycznie mocowaną tekstylną maskownicą front delikatnie odchylonego ku tyłowi korpusu gości charakterystyczny zestaw przetworników z centralnie umieszczonym 6,5” nisko-średniotonowcem i okupującą górne narożniki, dodatkowo zabezpieczoną metalową siatką parą 1” tweeterów. Za ich pracę odpowiada D-klasowe wzmocnienie o mocy 2 x 30W dedykowane sekcji wysokotonowej i 130W dla mid-woofera. Na ścianie górnej uwagę zwraca elegancki złoty szyld pełniący rolę panelu sterowania z logicznie wydzieloną sekcją sterowania (lewa) i szybkiego wyboru (prawa). Nie mniej sensownie prezentują się plecy ze wspomagającym pracę frontowych drajwerów portem bas refleks, parą wejść analogowych, wejściami na wbudowany przedwzmacniacz gramofonowy MM z dedykowanym zaciskiem uziemienia, wyjściem na subwoofer i sekcją cyfrową z wejściem optycznym , HDMI (ARC) i serwisowym USB. Odłączany przewód zasilający zakończono klasyczną ósemką, więc nie będzie problemu z zastąpieniem go czymś nieco wyższych lotów aniżeli dołączany egzemplarz. Jeśli chodzi o technikalia, to C20 może pochwalić się łącznością bezprzewodową – dwuzakresowym Wi-Fi i Bluetooth 5.0, obsługą formatów bezstratnych oraz bezlikiem najpopularniejszych serwisów streamingowych. Jak już zdążyłem wspomnieć na wstępie jest również reprezentantem pokolenia umożliwiającego sterowanie nim nie tylko z poziomu dedykowanej – firmowej aplikacji, lecz również powszechnych platform AirPlay 2 / Google Cast. Bez problemu po zakupie drugiej jednostki, bądź kolejnych zintegrujemy je w klasyczny, stereofoniczny set, bądź też utworzymy system multi room. No i brzmienie, równie firmowe co design, bowiem Szwedzi zamiast podążać za trudną do zrozumienia modą stawiania na ilość a nie jakość reprodukowanych dźwięków skonstruowali C20-kę tak, by reprezentowane przez nią walory soniczne nie tylko nie raniły uszu, lecz wręcz koiły nasze zmysły. Nie oznacza to bynajmniej, że zapomniano o dynamice i rozdzielczości serwując słuchaczom usypiający i mało angażujący przekaz, lecz jedynie fakt, że Audio Pro nie próbuje udawać czegoś, czym ewidentnie nie jest. Nie gra zatem dźwiękiem większym aniżeli można byłoby się po jego gabarytach spodziewać a od razu zaznaczę, że patrząc tak na bryłę, jak i zaimplementowane drajwery można spodziewać się całkiem sporo. I tak też jest. Dźwięk jest dynamiczny, nasycony i przyjemnie rozdzielczy, lecz nie popada ani z typowo boomboxową manierę dudnienia zawsze i wszędzie, jak i zbytnią analityczność mającą zapewne w mniemaniu twórców udawać rozdzielczość. Dzięki czemu nie sposób odmówić 20-ce uniwersalności a tym samym zdolności wielce satysfakcjonującego odtwarzania zarówno opartej na potężnych syntetycznych zejściach elektroniki („Ghosts” 潘PAN), kakofonicznych odmian metalu („Palace For The Insane” Shrapnel), jak i zwiewnych barokowych plumkań w stylu „Monteverdi: Teatro d'amore” w wykonaniu Christiny Pluhar. Nie narzuca własnego charakteru, lecz umiejętnie znika za reprodukowaną muzyką pozwalając jej bronić się samej. Ma przy tym na tyle pokaźny zapas mocy i tolerancji na potężne dawki decybeli, że bez problemu z jego pomocą można rozkręcić całkiem huczną „domówkę”, bądź dać się ponieść emocjom podczas odtwarzania stadionowego koncertu. A właśnie, warto pamiętać, iż z racji posiadanego na plecach ARC-a (HDMI) C20 idealnie sprawdzi się w roli „soundbara”. W dodatku nie tylko będąc jego wielce udanym substytutem, co wręcz deklasując podobnie wycenioną patyczkowatą konkurencję. Audio Pro udowadnia bowiem, że fizyki oszukać się nie da i jeden duży głośnik jest w stanie zagrać nieporównanie lepiej od jego złożonego z wielu małych drajwerów ekwiwalentu. Lepiej pod każdym względem – dynamiki, drajwu, energii i komunikatywności. C20 robił zatem co do niego należy zarówno podczas mocno „przegadanych” produkcji, jak i obfitujących w eksplozje, efektowne pościgi i destrukcje całych planet blockbusterów. Kiedy trzeba umiejętnie podkreślał ścieżki dialogowe a gdy wymagała tego sytuacja stawał jak równy z równym z budżetowymi subwooferami. W ramach podsumowania wypada mi tylko stwierdzić, że Audio Pro C20 to głośnik może nie do zadań specjalnych (na plaży i trasie średnio się sprawdzi), ale w domowych pieleszach śmiało możemy uznać go za muzyczny odpowiednik szwajcarskiego multitoola. Zagra wszystko i praktycznie ze wszystkiego, zastąpi klasyczną „wieżę”, soundbar, salonowo/sypialniano/gabinetowy uprzyjemniacz dnia a wraz z rodzeństwem również dowolnie rozbudowany system multi room. Krótko mówiąc nie ma co się zastanawiać, tylko wybrać jedną z trzech dostępnych wersji kolorystycznych (czarna, biała, szara) i umawiać się na odsłuch, bądź nawet zamawiać „w ciemno”, gdyż ryzyko wtopy określam jako na tyle znikome, że aż pomijalne. Marcin Olszewski Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 2 399 PLN Dane techniczne Wbudowane wzmacniacze: 2x30 W + 130 W (pracujące w klasie D) Zastosowane przetworniki - Tweeter: 2 x 1" - Woofer: 1 x 6.5" Pasmo przenoszenia: 41–23.500 Hz (± 6 dB) Częstotliwość podziału zwrotnicy: 2.200 Hz Łączność: WiFi (802.11 a/b/g/n/ac, 2.4 GHz/5 GHz), Bluetooth 5.0 Wejścia: Liniowe, Phono MM, Optyczne, ARC/TV Wyjścia: Sub output Obsługiwane formaty audio: MP3, WMA, AAC, FLAC, Apple Lossless Obsługa serwisów streamingowych: Spotify Connect, Tidal Connect, Spotify, Tidal, Amazon Music, Deezer, iHeart Radio, Napster, Qobuz, QQ Music, TuneIn, VTuner Zużycie energii (WiFi/STB/ON): 1.6 W/1.6 W/10.2 W Wymiary (W x S x G): 196 x 410 x 220 mm Waga: 6.2 kg
  2. Aż chciałoby się napisać „Wreszcie!”. Po nie wiadomo ilu latach wreszcie ktoś „na górze” zauważył, że Warszawa, oprócz lewej połówki posiada również połówkę prawą, potocznie zwaną „praską”, której też się coś od życia należy. Np. salon audio i to taki porządny – z prawdziwego zdarzenia i najlepiej z tradycjami. I wyobraźcie sobie, że właśnie, znaczy się dokładnie 22 marca 2024 r,. na ul. Grochowską 87 (lok. U3) przeniosła się działająca od ponad 30-lat przy ul. Nowogrodzkiej 44 placówka Top Hi-Fi & Video Design. Krótko mówiąc Prażanie zyskali starą, bo z imponującą tradycją trzech dekad a jednocześnie pachnącą nowością oazę audiofilskich doznań. Niby do tej pory Audio Klan – właściciel ww. sieci salonów miał i nadal ma punkt w Markach – na ul. Szkolnej 34, ale bądźmy szczerzy – wyprawa na stołeczne peryferia, szczególnie w godzinach szczytu nie u wszystkich złotouchych może być powodem do choćby śladowego entuzjazmu. A tak, nie dość, że „grochowski” przybytek zlokalizowano w bezpośrednim sąsiedztwie przystanków tramwajowych i autobusowych i na „wylotówce” na Mińsk Mazowiecki, to w dodatku wreszcie pracująca tamże ekipa dostąpiła zaszczytu kontaktu ze światłem dziennym, o czym w klimatycznej acz jednak suterenie na Nowogrodzkiej liczyć nie mogła a nabywcy wielkogabarytowych i boleśnie obciążających kręgosłup precjozów zamiast gimnastykować się na wąskich i stromych schodach mogą ze swymi zakupami komfortowo wyjechać wózkiem do zaparkowanych nieopodal samochodów. Jednym słowem bajka. I to bajka niekoniecznie o żelaznym wilku, czy też inna mroczna opowieść z repertuaru braci Grimm, tylko, przynajmniej z tego, co na pierwszy rzut oka i ucha można wywnioskować, taka „fajna” – z happy endem. Przechodząc jednak do konkretów warto zwrócić uwagę na fakt, iż pomimo unifikacji z pozostałymi salonami dystrybutora, stanowiącej przedsionek do audiofilskiej nirwany części czysto ekspozycyjnej z wydzieloną sekcją słuchawkową, za dźwiękoszczelnymi drzwiami przygotowano również dedykowany krytycznym odsłuchom i seansom kino-domowym zaadaptowany akustycznie mniej więcej 24-25m pokój. W dodatku pierwszą wartością dodaną, jaka od razu rzuca się w oczy i co istotne również uszy jest właściwa dla tego typu przybytków wysokość. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż zarówno na Nowogrodzkiej, gdzie swojego czasu dane mi było testować Yamahę MusicCast RX-V4A, jak i po remoncie na Andersa zawieszony zdecydowanie niżej sufit nie zawsze był elementem pozwalającym większym/wyższym podłogówkom rozwinąć skrzydła. Niby w odwodzie zawsze pozostawał punkt na ul. Z. Romaszewskiego 6, ale to z kolei stołeczne Piaski, więc mniej więcej niemalże sąsiedztwo powązkowskiego przyczółku konkurencji, czyli Audio Forum. Drugą był świetny design a szczególnie ceglana ściana, na tle której napędzane Heglem H390 kruczoczarne B&W 804 D4 prezentowały się nad wyraz dystyngowanie. Wracając do części ekspozycyjnej, to zgodnie z zasadą, czym chata bogata, tym rada na półkach, standach i w witrynach ustawiono większość tego co można znaleźć w portfolio Audio Klanu. Czyli poza wspomnianymi Bowersami, Heglami i obowiązkowe, silne i nader liczne reprezentacje Yamahy i NAD-a, można było spotkać bardziej egzotycznych zawodników, jak daleko nie szukając amplifikację Peachtree Audio, czy przywodzące na myśl archaiczne przenośne radioodbiorniki bezprzewodowe samograje Addon. Z racji nieustającego renesansu winyli nie mogło zabraknąć świetnie zaopatrzonej sekcji gramofonowej m.in. z przyjaźnie wycenionymi Thorensami. Z kolei na „ściankach” za oko (i jak mi dane było zaobserwować również za kieszeń odwiedzających) łapał szeroki wachlarz okablowania AudioQuesta. Jak już zdążyłem wspomnieć nie zapomniano również o miłośnikach nieco bardziej spersonalizowanych doznań nausznych, więc wśród wszelakiej maści dokanałowych, na- i wokół-usznych słuchawek można było przebierać jak w ulęgałkach – AudioTechnica, Bowers&Wilkins, Koss … . Kończąc to mocno niezobowiązujące i będące jedynie potwierdzeniem dość spontanicznego rekonesansu sprawozdanie z wizyty z najnowszego przybytku Sieci Salonów Top HiFi & Video Design mogę jedynie obiecać, że w możliwie najbliższej przyszłości postaram się wprosić się na nieco bardziej merytoryczną wizytę i już na spokojnie ocenić możliwości tamtejszej sali odsłuchowej. A na razie serdecznie polecam zajrzeć na Grochowską by na własne oczy i uszy przekonać się, co z posiadanych na stanie ingrediencji potrafi upichcić tamtejsza ekipa. Marcin Olszewski
  3. Dzięki łaskawości przyrody ostatnimi czasy dane nam było zakosztować nie tyle wczesnowiosennych, co wręcz letnich temperatur i w tym momencie wcale nie mam na myśli uziemiającego na kwaterach wakacjowiczów „lipcopada”, lecz wybitnie słoneczną pogodę z termometrami wskazującymi okolice 25 °C. Logicznym jest zatem fakt spontanicznego i zarazem powszechnego przyspieszenia otwarcia sezonu ogródkowo-grillowego przypadającego zazwyczaj na majówkę. Spragnione UV-ów i witaminy D tłumy wyległy na bulwary, obsiadły parkowe ławki a co odważniejsi przedstawiciele homo sapiens zaliczyli pierwsze plażowanie z nieśmiałym zamaczaniem kończyn dolnych w niestety dość mrożącej krew w żyłach wodzie. Powyższe anomalie przypisywane zazwyczaj postępującemu ociepleniu klimatu stały się przyczynkiem do wzmożonej aktywności wytwórców wszelakiej maści przenośnych „samograjów”, którzy wyczuwając koniunkturę czym prędzej zaczęli kusić potencjalnych nabywców swoimi produktami. I słusznie, gdyż akurat w tym segmencie liczy się refleks, czyli kto pierwszy ten lepszy, a jeśli ktoś optymalny moment prześpi, to potem jego egzystencja na nasyconym przez konkurencję rynku do łatwych należeć raczej nie będzie. Tym oto sposobem doszliśmy do sedna, czyli inaugurującego plażowo/działkowo/grillowy sezon reprezentanta szalenie popularnych, przenośnych głośników Bluetooth – dostarczonego przez stołeczny Horn intrygującego Soundcore Boom 2. Soundcore Boom 2 trafia na sklepowe półki w jednoznacznie wskazującym zarówno na jego przeznaczenie, jak i możliwości kolorowym kartonowym pudełku. Żywe kolory, bohater niniejszego testu wśród strumieni wody i zwrócenie uwagi na jego pozamuzyczne walory mają szanse złapać za oko. Podobnie pozytywne wrażenia zapewnia unboxing, gdyż zawartość ww. box-a sprawia zaskakująco pozytywne, jak na tę półkę cenową, wrażenia. Boom 2 jest bowiem wręcz pancernie wykonany z solidnego plastiku z metalowymi akcentami, gdzie wymaga tego bezpieczeństwo i wytrzymałość konstrukcji, co z resztą potwierdza uzyskany certyfikat IPX7 pozwalający tytułowemu głośniczkowi na taplanie się wraz z nami w wodzie. Zaoblony na krawędziach i narożnikach prostopadłościenny korpus wyposażono w solidną, zintegrowaną z nim rączkę. Praktycznie całą ścianę przednią zajmuje metalowa (!!!) maskownica z firmowym logotypem chroniąca odpowiedzialne za doznania nauszne przetworniki. I tu pozwolę sobie na małą dygresję, bowiem z czysto kronikarskiego obowiązku zwrócę uwagę na pewne niespójności pomiędzy podawanymi przez producenta danymi technicznymi a materiałami promocyjnymi. Otóż zgodnie z pierwszymi mamy do czynienia z dwoma pełnopasmowymi drajwerami 70x70 dysponującymi mocą 30W, natomiast w drugiej rozpisce Soundcore chwali się obecnością „subwoofera racetrack o mocy 50 W i dwoma głośnikami wysokotonowymi o mocy 15W”. Jakby tego było mało w rozpisce mowa jest jeszcze o systemie BassUp 2.0 zwiększającego moc z … 60 do 80W. Licentia poetica działu marketingu? Nie wykluczam, tym bardziej, że gdzie tylko się da podkreślany jest 24-godzinny czas pracy Booma a tymczasem piętro niżej jak byk stoi 18h. Nie ma jednak co rozpaczać, bo co siedzi w trzewiach mało którego użytkownika obchodzi, skoro gra i nieco uprzedzając fakty gra po prostu świetnie a nawet osiemnaście godzin w zupełności powinno starczyć na nawet najbardziej hucznego grilla. Wracając jednak do meritum z kwestii ergonomiczno-wizualnych należy wspomnieć iż wszystkie potrzebne do szczęścia przyciski (włącznik, Bluetooth, ciszej, play/pause, głośniej, PartyCast, BassUp) znalazły cię tuż pod rączką. A właśnie, Boom oferuje zarówno tryb TWS (True Wireless Stereo), jak i PartyCast umożliwiający ze sobą synchronizację pod względem tak dźwiękową, jak i … świetlną 100 (słownie stu!!!) jednostek. Tak, tak – świetlną, bowiem na bocznych ścianach Booma umieszczono membrany bierne z ledowymi pasami, których podświetlenie dopasowuje się do odtwarzanej muzyki i może być sterowane za pomocą firmowej aplikacji. Do wyboru mamy 7 presetów (Flash, Flame, Enery, Wave, Lightning, Fireworks, Rainbow). Z kolei na plecach pod hermetyczną zaślepką znajdziemy dwa porty – USB A do ładowania zewnętrznych odbiorników (smartfony itp.), gdyż nasz bohater może pracować jako power-bank, i USB-C do zasilania/ładowania samego Booma. A jak nasz towarzysz outdoorowych aktywności gra? Jak już zdążyłem kilka linijek wyżej zdradzić nadspodziewanie dobrze. Co istotne pomimo podprogowego przekazu o istnie niszczycielskiej sile basu, pragnę z nieukrywaną satysfakcją donieść, że wbrew swej nazwie Boom 2 nie cierpi na boomboxową przypadłość monotonnego dudnienia zawsze i wszędzie, niezależnie od reprodukowanego materiału. Oczywiście dźwięk jest dynamiczny, z lekko przesuniętą ku dołowi równowaga tonalną, lecz za sprawą nasyconej średnicy i odważnych wysokich tonów bez drastycznego zaburzenia owej równowagi. Ba, śmiem wręcz twierdzić, że pod względem motoryki, to jedna z ciekawszych propozycji dostępnych na rynku. Sprawdza się bowiem nie tylko na czysto tanecznych pozycjach w stylu „Lemonade” Beyoncé, lecz i nieco mniej plastikowych albumów z jej portfolio, z którego zdecydowanie bardziej wolę ostatni krążek „COWBOY CARTER”, który też poleciał z Booma i zabrzmiał nad wyraz satysfakcjonująco. Wokale są czytelne, bas nie dominuje a przy zachowaniu odpowiedniego dystansu można zauważyć pewną namiastkę stereofonii. A właśnie, okazuje się, że Boom nie tylko poza domem, lecz i w domowym zaciszu pozwala cieszyć się przyjemnym brzmieniem. Zweryfikowałem to nie tylko w kilkunastometrowym pokoju progenitury, lecz i w 24 m, otwartym na korytarz salonie, gdzie bez najmniejszych problemów udało mi się wypełnić całą ich kubaturę czystym i dynamicznym dźwiękiem. W trakcie kilkudniowych testów nie omieszkałem zweryfikować możliwości naszego bohatera pod względem radzenia sobie z niekoniecznie dedykowanym mu repertuarem, więc co i rusz sięgałem po takie rodzynki, jak toolopodobny „( A R T ) I F I C E” Mantic, czy przekrojowy i blisko ośmiogodzinny „Late Night Herbie Hancock” Herbiego Hancocka, gdzie zarówno ciężkie brzmienia, jak i jazzowe evergreeny cechowała komunikatywność, soczystość i może nie tyle wierność w oddaniu akustyki poszczególnych nagrań, co brak jakże bolesnej kompresji i ujednolicenia, czyli granie wszystkiego na jedno kopyto, gdyż chociażby przy partiach perkusji niebagatelne znaczenie ma, czy „pałkarz” co i rusz uderza podwójną stopą, czy jednak woli nieco mniej ekstremalne środki artystycznego wyrazu, a proszę mi wierzyć, że w przypadku bezpośredniej konkurencji Booma wcale nie jest to takie oczywiste. No to jeszcze tylko w ramach krótkiego podsumowania, pragnę nadmienić, iż przy kwocie niecałych (bez złotówki) 600 PLN-ów Soundcore Boom 2 oferuje zaskakująco energetyczne a zarazem nieprzesadzone pod względem przebasowienia brzmienie, świetną ergonomię, solidność wykonania i zdolność służenia pomocą, gdy nasz smartfon zacznie jechać na oparach. Jeśli zatem rozglądacie się za generatorem dźwięków wszelakich zdolnym znieść trudy podróży, bądź też z racji braku miejsca stanowiącym mobilne a zarazem niezobowiązujące nagłośnienie któregoś z domowych pomieszczeń, to raczej nie ma na co czekać, tylko udać się do najbliższego salonu dystrybutora i na własne uszy przekonać się o możliwościach tytułowego głośniczka. Marcin Olszewski Dystrybucja: Horn Cena: 599 PLN Dane techniczne - Zasilanie (wejście) DC: 5 V ⎓ 3 A - Zasilanie - wyjście DC: 5 V ⎓ 1 A - Pojemność baterii: 3100 mAh / 7,2 V - Moc wyjściowa audio: 30 W - Zastosowane głośnik: 2 x pełnozakresowy 70x70 mm - Pasmo przenoszenia: 50 Hz - 20 kHz - Czas ładowania: 4 godziny - Czas odtwarzania (zależy od poziomu głośności i zawartości muzycznej): do 18 godzin - Poziom wodoodporności: IPX7 - Wersja Bluetooth: 5.3 - Zasięg Bluetooth: 100 m
  4. Patrząc na to, co lada moment zacznie wyprawiać się za oknem aż chciałoby się zanucić za nieodżałowanym Markiem Grechutą chociażby fragment niezwykle będącego na czasie utworu „Wiosna – ach to ty”. Dlatego też powoli, acz konsekwentnie warto przygotować się na prawdziwy wybuch zieleni a tym samym niemożność wysiedzenia w czterech „betonowych” ścianach. Jak to jednak w życiu bywa jeszcze się taki nie urodził, co … więc doskonale zdaję sobie sprawę, iż nie dla wszystkich pierwszy świergot ptaków jest najlepszą muzyką, więc wolą nie rozstawać się z ulubionym repertuarem również podczas outdoorowych aktywności i właśnie z myślą o nich, dzięki uprzejmości dystrybutora - Sieci Salonów Top HiFi & Video Design pozyskaliśmy na testy odpowiednie akcesorium. Jakie? To przecież oczywiste – pełnowymiarowe, nauszne (poranki jeszcze potrafią być przenikliwie chłodne) acz w pełni bezprzewodowe House of Marley Positive Vibration Frequency Rasta, na których test serdecznie zapraszamy. Jak już zdążyli nas przyzwyczaić potomkowie i spadkobiercy najsławniejszego z rastamanów decydując się na cokolwiek z nader obszernego portfolio House of Marley możemy być pewni, że nie znajdziemy w nim nic a nic nie mogącego ulec recyclingowi, bądź z owego procesu pozyskanego, lub też po prostu naturalnego i biodegradowalnego. Dlatego też nie dziwi w pełni tekturowe opakowanie, które może nie onieśmiela designem, jednak doskonale spełnia swoją rolę podczas spedycji i równie udanie chroni ukrytą wewnątrz zawartość. Z kolei same, mogące pochwalić się 40 mm przetwornikami i pracą na jednym ładowaniu wynoszącą całkiem akceptowalne 34h, słuchawki zostały wykonane zgodnie z zasadami zrównoważonego rozwoju z drewna z certyfikatem FSC®, aluminium i tkaniny REWIND™. Czyli niejako mamy powtórkę z tego, czym uraczył nas niedawno recenzowany Get Together 2 Mini. Należy również pochwalić bardzo dobre tłumienie pasywne (miękkie gąbki z efektem pamięci robią tu świetną robotę), choć niesie ono ze sobą oczywiste „atrakcje” w postaci nad wyraz szczelnego przylegania padów do małżowin, co przy większych uszach, a takowymi dysponuję, ich rozmiar stawia Marleye w gronie konstrukcji na-, a nie wokół-usznych, co przy dłuższych sesjach może powodować lekki dyskomfort szczególnie jeśli nosi się okulary, a ten warunek również spełniam. Niemniej jednak drobniejsze ode mnie jednostki, a takich jest przeważająca większość nie powinny mieć pod względem ergonomii na co kręcić nosem. Łączność, jak już zdążyłem wspomnieć jest bezprzewodowa i odbywa się po Bluetooth 5.2 a w standardzie znajduje się zaskakująco solidny przewód USB-C. Wszelkie manipulatory (trzy wielofunkcyjne przyciski) i interfejsy (port USB) umieszczono na gumowanym rancie prawej muszli, więc nie powinno być problemów z opanowaniem kilku podstawowych kliknięć zapewniających w pełni intuicyjną obsługę. Jeśli zaś chodzi o walory soniczne, to House of Marley Positive Vibration Frequency Rasta, które na potrzeby niniejszej publikacji pozwolę sobie skrócić do HoMPVFR, co może brzmi jak niezbyt udanie zamaskowane czknięcie w którymś z komiksów, bardzo miło zaskakują. Powiem szczerze, że po czerpiącej pełnymi garściami ze spuścizny Boba Marleya marce podświadomie spodziewałem się zbytniego podkreślania najniższych składowych i właśnie na nich budowania firmowego „soundu”. Tymczasem tytułowe słuchawki choć na brak dołu z pewnością nie narzekają, to nie sposób określić je mianem przebasowionych i to nie tylko na dość zrównoważonym, acz dość surowym tonalnie materiale w stylu składanki „The Platinum Collection” Deep Purple, lecz również potrafiącym burzyć ściany pełnym elektronicznych tąpnięć „Humans Become Machines” 潘PAN. Z kolei zarówno średnicę, jak i górę z powodzeniem możemy określić mianem nie tylko wyrafinowanych, co zaskakująco odważnych i rozdzielczych, co na tym pułapie cenowym raczej nie należy do standardu. A tu wszystkiego jest nie tylko dużo, co wysokiej próby, dzięki czemu nawet niezbyt audiofilskie nagrania wypadają całkiem przekonująco a te, nad którymi ktoś porządnie przysiadł wręcz zachwycają namacalnością i holografią. Od razu jednak zaznaczę, że Marleye bez najmniejszych problemów różnicują jakość reprodukowanego materiału, lecz zarazem dalekie są od piętnowania jego niedoskonałości, czy ewentualnych potknięć wykonawczo – realizatorskich. Po prostu informują o fakcie ich zaistnienia, ocenę pozostawiając odbiorcy, a że same grają z zaraźliwym entuzjazmem i niesamowitą energią, to zazwyczaj byłem w stanie przymknąć oko/ucho na to i owo, co skutkowało tym, że nawet zazwyczaj porastający kurzem „Keeper of the Seven Keys, Pt. 1 & 2 (Deluxe Edition)” Helloween nie tylko nie ranił uszu, co sprawiał dziką frajdę porównywalną do czasów gdy zarzynałem taśmy TAKT-u w dwukasetowym, kupionym za dewizy Sony MegaBass-ie. Ostre jak brzytwa riffy, chwytliwe melodie i opętańcze partie wokalne na Marleyach przeżywały drugą młodość, co jasno wskazuje, że powinni się nimi (HoMPVFR, nie partiami) zainteresować nie tylko miłośnicy „ziołolecznictwa” i włóczkowych beretów, co gustujący w zdecydowanie cięższych klimatach melomani. House of Marley Positive Vibration Frequency Rasta to słuchawki, które wpadają w ucho od pierwszych taktów i jeśli tylko wpasują się w wasze gusta, to raczej po testach do dystrybutora nie wrócą. Są przy tym świetnie wykonane, poręczne (składane i posiadają przydatny podczas podróży miękki woreczek ochronny) i pomimo braku ANC doskonale odcinają użytkownika od dźwięków otoczenia. Z mojej strony gorąca rekomendacja. Marcin Olszewski Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 449 PLN (regularna); 369 PLN (promocyjna) Dane techniczne Konstrukcja: zamknięta, bezprzewodowa Impedancja: 32 Ω Pasmo przenoszenia:20 Hz - 20 kHz Zniekształcenia: < 3% @ 100 Hz - 10 kHz Czułość: 98 dB/V ± 3 dB @ 1 KHz Łączność: Bluetooth 5.2 Zasięg: ≥ 10 m Zastosowane przetworniki: 40 mm Czas pracy na baterii: 34 godz. Pojemność baterii: 400 mAh Czas ładowania: 2 godz Waga: 212 g
  5. Fr@ntz

    Marantz Cinema 30

    Choć z pewnością większość śledzących dział recenzencki czytelników zdążyła przyzwyczaić się do tego, że kino domowe gości u nas nad wyraz sporadycznie, to o ile tylko światło dzienne ujrzy coś ciekawego, to czysto okazjonalnie takowym rodzynkiem potrafimy się zainteresować. Oczywiście nie zawsze jest to klasyczny, przeprowadzany w zaciszu domowych czterech kątów test, jak m.in. w przypadku budżetowego, acz bezapelacyjnie wartego uwagi i po prostu świetnego Denona AVR-S770H, lecz również nieco mniej zobowiązujące, acz odbywające się w znanych z racji wielokrotnych odwiedzin wnętrzach salonowe nasiadówki, jak daleko nie szukając ostatnia - poświęcona Denonowi AVC-A110. Skoro jednak od takowej, mającej miejsce w stołecznym Audio Forum upłynęły ponad trzy lata, oczywiście w tzw. międzyczasie pojawiałem się tam w ramach testów innego asortymentu, to najwyższa pora na rozruszanie starych kości i odświeżenie relacji z obsługą tegoż przybytku. A okazją ku temu stała się niedawna premiera wielce intrygującego i zarazem flagowego, wszystkomającego amplitunera AV Marantz Cinema 30. Nawet po pobieżnym przejrzeniu powyższej galerii jasnym dla zainteresowanych powinno się stać, iż oprócz zestawu 5.1 sygnowanego przez Dali (seria Opticon Mk2) nie omieszkałem wykorzystać 30-ki w roli dwukanałowego wzmocnienia i w trybie direct obciążyć jej zdecydowanie wyższych lotów Focalami Sopra N°3. Wracając jednak do naszego bohatera uczciwie trzeba przyznać, że zgodnie z panującą obecnie modą na daleko posunięty minimalizm formy, niezwykle trudno po jego aparycji stwierdzić zarówno szlachetność urodzenia, jak i bezlik funkcji ukrytych w jego trzewiach. Ot, klasyczny łuskowaty front z dyskretnym podświetleniem, dwiema gałkami (wzmocnienie i wybór źródła), niewielkim okrągłym bulajem wyświetlacza i uchylną klapka pod którą znajdziemy dodatkowy display plus zaledwie kilka przycisków nawigacyjno-funkcyjnych. Próżno zatem szukać tu bezliku pokręteł, przycisków i innych manipulatorów na widok których większość nieobeznanych z materią miłośników wysokiej klasy dźwięku zazwyczaj rzucała ręcznik na matę. Bądźmy szczerzy – te czasy dawno minęły i śmiem twierdzić, że dobrze się stało, bo po co marnować czas, materiały i pieniądze na coś, co w chwili obecnej z powodzeniem i zarazem szybciej i prościej da się ogarnąć z pomocą ekranowanego, czytelnego, intuicyjnego, gdyż prowadzącego niemalże za przysłowiową rączkę menu. Skoro i tak aplituner podpinamy pod ekran/projektor to zróbmy z niego użytek i z jego pomocą dokonajmy mniej bądź bardziej zaawansowanej kalibracji, tym bardziej, że oprócz podstawowych nastaw warto w przypadku Marantza poświęcić dłuższą chwilkę na zaimplementowaną korekcję akustyki Audyssey MultEQ XT32, która w obecnym wydaniu potrafi zdziałać jeśli nie cuda, to z pewnością poprawić zaskakująco wiele w zazwyczaj dalekich od perfekcji domowych warunkach. A jest nad czym pracować, gdyż jeśli ktoś uzna za stosowne wykorzystać pełen potencjał jedenastokanałowego (!) wzmocnienia 30-ki, to raczej na oko robić tego nie powinien. Oczywiście do wartości podawanych przez producenta sugeruję podchodzić ze zdrowym dystansem i lekkim przymrużeniem oka, gdyż deklarowana przez niego moc 140W przy 8Ω dotyczy jedynie sytuacji, gdy wysterowane są jedynie dwa przednie kanały, więc przy 11-u nie ma szans na podobne osiągi, jednakowoż skoro nie tylko z charakteryzującymi się 88 dB skutecznością i 4Ω impedancją Opticonami 6Mk2, ale i ze zdecydowanie bardziej wymagającymi Focalami (widocznymi w ich portfolio 91.5dB/8Ω sugeruję zbytnio się nie przejmować) dała sobie radę, to nie jest źle. W końcu w trzewiach mieści nie tylko solidnych rozmiarów toroid, to jeszcze może pochwalić się obecnością firmowych układów HDAM SA-2, podwójnym chipsetem DSP Analog Devices SHARC i co nie mniej istotne najnowocześniejszymi 32-bitowymi przetwornikami DAC ESS Sabre nader skutecznie rozprawiającymi się z jitterem. Co prawda widok ściany tylnej może przyprawić słabsze nerwowo jednostki o ciężkie stany lękowe, lecz wszystko jest świetnie opisane i łatwe do ogarnięcia. Jedynym minusem, oczywiście z mojego punktu widzenia, jest brak wejść zbalansowanych i wynikający z upakowania w jednej linii brak możliwości użycia zakonfekcjonowanych widłami przewodów głośnikowych. I wcale nie upieram się przy tym, by takowe terminale były wszędzie, lecz przynajmniej dla frontów i kanału centralnego pozwoliłyby użyć wyższej klasy okablowania. Przechodząc do części poświęconej brzmieniu od razu na wstępie zaznaczę, iż tytułowy Marantz, pomimo naszpikowania wszelakimi technologicznymi nowinkami nie gorzej od wielkanocnej baby, okazał się wielce „analogowo” usposobionym jegomościem. Zamiast bowiem iść w kierunku iście klinicznej detaliczności nawet z TIDAL-a raczył był wyczarowywać plastyczne i pełne soczystego uroku prezentacje. Całe szczęście nie popadał w zbytnią miękkość i obłość, więc zachował właściwą i zarazem oczekiwaną zdolność różnicowania jakości materiałów źródłowych, co w wielokanałowych koncertach z łatwością pozwoliło odsiać przysłowiowe ziarno od plew. I tak, przykładowo warszawski występ Toto zabrzmiał zaskakująco płasko i bez jakże spodziewanego drajwu, ustępując pod tym względem nawet leciwemu Philowi Collinsowi („Live At Montreux 2004”), bądź Alanis Morissette („Live At Montreux 2012”), które pozwalały nie tylko cieszyć uszy świetną namacalnością i precyzyjną definicją źródeł pozornych, lecz również realistyczną i otaczającą nas publicznością. W tym momencie pozwolę sobie na małą, będącą równocześnie komplementem dygresję, bowiem Marantz wraz z ww. 5.1 – kanałowym setem Dali zagrał o niebo lepiej aniżeli zaliczony w miniony wtorek 40-kanałowy zestaw Dolby Atmos w Filmotece Narodowej – Instytucie Audiowizualnym, co jasno wskazuje, że niekoniecznie liczy się ilość a jakość. Soliści mieli bowiem właściwy, znaczy się zgodny z rzeczywistością wzrost, gradacja planów była tożsama z tym, co widać było na ekranie a scena budowana była tam, gdzie rzeczywiście się znajdowała a nie gdzieś pod sufitem. Słowem nie było się do czego przyczepić. Po zredukowaniu kanałów z pięciu do dwóch i przesiadce z Dali na po wielokroć droższe Focale Sopra N°3 tytułowy Marantz wcale nie wykazywał tremy, lecz z wrodzonym wdziękiem rzucił się w wir zdarzeń świetnie radząc sobie nie tylko z „+” Eda Sheerana i nastrojowym „11 Past The Hour” Imeldy May, lecz również z obfitującym w karkołomne prog-metalowe pasaże i spiętrzenia dźwięków „A View From The Top Of The World” Dream Theater. Może bez wspomagania aktywnym subem i z trudniejszymi do wysterowania dysponującymi większą pojemnością i większymi drajwerami kolumnami dół pasma był zauważalnie zaokrąglony i delikatnie miększy aniżeli z rasową, dedykowaną stereofonicznemu odsłuchowi amplifikacją a nawet nieco poniżej pułapu wyznaczonego przez siostrzaną 110-kę, jednakże patrząc na różnice w cenie nie widzę większego sensu roztrząsania tej kwestii, tym bardziej, że raczej nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie próbował ożenku wycenionych na blisko 100 kPLN, łapiących za oko lubieżną pomarańczą Francuzek z pięciokrotnie tańszym wielokanałowcem . Grunt, że Marantz zachował właściwą sobie muzykalność i estetykę egzystującą po bardziej wysyconej stronie mocy. Fakt ten powinien szczególnie przypaść do gustu wszystkim tym, którzy gustują w repertuarze może nie tyle upośledzonym, co niezbyt wyrafinowanym pod względem prezentacji góry, gdyż z Cinema 30 w torze wszelakiej maści cyknięcia, szelesty i sybilanty nabierają ogłady i po prostu stają się mniej fatygujące nawet podczas wielogodzinnych sesji. Jak mam cichą nadzieję z powyższego tekstu jasno wynika, że Marantz Cinema 30 to istna wielokanałowa bestia o nader łagodnym obliczu, z jednej strony oferująca bezlik ultra zaawansowanych funkcji, z obsługą wszystkich popularnych serwisów streamingowych, 8k i niemalże profesjonalną korekta akustyki włącznie a z drugiej, gdy tylko przebrniemy przez wielopoziomowe menu i zostaniemy za rączkę przeprowadzeni przez kolejne zakładki set-upu da się ją obsłużyć dosłownie kilkoma kliknięciami. Jeśli zatem szukacie amplitunera, do którego podepniecie wszystkie źródła cyfrowe i większość analogowych nie tylko z własnych czterech kątów, co i systemów sąsiadów, to 30-ka z powodzeniem powinna spełnić wasze oczekiwania. Marcin Olszewski Dystrybucja: Horn Cena: 19 999 PLN Dane techniczne Ilość kanałów: 11.4 Moc wyjściowa (RMS) : 140 W / 8Ω; 175 W / 6Ω (przy wysterowaniu 2 kanałów) Wielokanałowy dźwięk przestrzenny: Auro 3D, DTS:X, DTS: X Pro, DTS HD Master, DTS Neural:X, DTS Virtual:X, Dolby Atmos, Dolby Height Virtualization, Dolby Surround, Dolby TrueHD, IMAX Enhanced, Wielokanałowe stereo Wejścia: 2 x composite; 1 x component; 7 x HDMI; Phono; 7 x analog RCA; 2 x optyczne; 2 x koaksjalne; USB-A Łączność: Ethernet; Wi-Fi; Bluetooth Wyjścia: 3 x HDMI (ARC, eARC); 7.2 x preamp; 4 x subwoofer Wsparcie: HDMI 2.1: 8K/60Hz AB / 4K/120Hz AB; HDR / HLG / Dolby Vision / HDR10+ / Dynamic HDR Korekcja akustyki: Audyssey MultEQ XT32; Audyssey Dynamic EQ / Dynamic Volume; Audyssey LFC Obsługiwane format audio: MP3; WMA; AAC; FLAC HD 192/24; WAV 192/24; ALAC 192/32; DSD Audio max. 5.6 MHz Obsługiwane serwisy streamingowe: HEOS Multi-room; AirPlay2; TuneIn; Spotify Connect; Pandora; SiriusXM; Amazon Music HD; Amazon Music; TIDAL; Deezer; Napster; Soundcloud; Mood Mix Pobór mocy: 780W max; 110W (bez sygnału); 0.2W Standby Wymiary (S x G x W): 442 x 384 x 109 mm Waga: 8.7 kg
  6. Fr@ntz

    Indiana Line Diva 5

    Śmiem twierdzić, ze nikogo mającego choćby blade pojęcie o tym, co dzieję się wokół, jak wygląda rynek mieszkaniowy uświadamiać nie trzeba. Po prostu jest drogo, podobno będzie jeszcze drożej i tanio, to już było i nie wróci, a skoro jest drogo, to do łask wracają mieszkania o metrażach zgodnych z założeniami speców z lat 50-70 minionego tysiąclecia. Znaczy się znów aktualnym staje się powiedzenie „ciasne ale własne”. Dlatego też logicznym wydaje się popularność wszelkich rozwiązań możliwie kompaktowych i nieabsorbujących gabarytowo, gdyż jeśli ktoś dysponuje „salonem” z aneksem kuchennym o powierzchni 16 m², o mikro-apartamencie o zbliżonym metrażu nawet nie wspominając, to musząc wygospodarować miejsce na jakąś sofę, stolik i ze dwa „kuchenne” siedziska raczej nie będzie próbował wcisnąć parki JBL-i K2 S9900, bądź Gold Note XS-96, lecz rozglądać się będzie bądź za soundbarem, bądź za niewielkimi monitorami. Jak się jednak okazuje, nieco wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi, jest jeszcze trzecia opcja, czyli niewielkie podłogówki, których co prawda na komodzie / stoliku RTV nie postawimy, to w porównaniu np. do ustawionymi na standach monitorami zajmą tyle samo, jeśli nie mniej miejsca. Jeśli kogoś taką alternatywą zainteresowałem, to niepotrzebnie nie przedłużając wstępniaka serdecznie zapraszam na spotkanie z dostarczonymi przez Sieć Salonów Top HiFi & Video Design niezwykle filigranowymi kolumnami Indiana Line Diva 5. Jak już zdążyłem wspomnieć Indiana Line Diva 5 to istne podłogowe „krasnoludki” o wzroście ledwie zbliżającym się do 86cm i równie mikrej podstawie 20 x 27,5cm. Całe szczęście o ich stabilność dbają podgumowane nóżki niejako przy okazji wykazujące się litością dla paneli i parkietów na jakich przyjdzie im spocząć. Czyli pierwsze dwa plusy u strażniczki domowego ogniska mamy już na starcie zapewnione. A to przecież dopiero początek, gdyż kolejną pochwałę wzrokową powinna zapewnić nam obecność na frontach ujścia kanału bas refleks, co niejako z automatu przekłada się na możliwość większego, aniżeli przy konstrukcjach wentylowanych do tyłu dosunięcia tytułowych kolumn do ściany. A na deser dostajemy jeszcze magnetycznie montowane tekstylne maskownice dzięki czemu podczas naszej nieobecności obecne na ww. połaciach drajwery nie będą niepotrzebnie przyciągały uwagi. Od razu w tym momencie wspomnę, iż na czas odsłuchów warto jednak owe iluzoryczne zabezpieczenia zdejmować, bo najdelikatniej rzecz ujmując ani wizualnych, ani tym bardziej sonicznych walorów naszych bohaterek nie poprawiają. Jeśli zaś chodzi o samo wyposażenie 5-ek, to mogą się one pochwalić dwudrożną konstrukcją opartą o umieszczoną w niewielkim falowodzie klasyczną 26mm kopułkę oraz parą 150 mm drajwerów z membraną Curv. Przenosząc wzrok na ścianę tylną znajdziemy tam zlokalizowane dość blisko podstawy, pojedyncze, dość standardowej jakości, zamontowane w plastikowym profilu, zakręcane terminale głośnikowe zdolne współpracować z dowolnie zakonfekcjonowanym okablowaniem. Warto również zwrócić uwagę na solidność konstrukcji na tak akceptowalnym poziomie cenowym. Nie dość bowiem, że obudowy wykonano z MDF-u to front może pochwalić się wielce imponującą grubością wynoszącą aż 30 mm. W dodatku skrzynie dostępne są w dwóch wersjach wykończenia – asekuracyjnie czarnej i zdecydowanie bardziej atrakcyjnej - z białym frontem i „dębowym” - pokrytym okleiną PVC korpusem. A jak Indiana Line Diva 5 grają? Śmiem twierdzić, że jak na swoje gabaryty i cenę, to zaskakująco imponująco. Nie dość bowiem, że znikają ze sceny jak rasowe monitory, to w dodatku pod względem generowanego wolumenu dźwięków dzielnie próbują dotrzymać kroku zdecydowanie bardziej rosłej konkurencji. Nie wykazują jednak maniery do sztucznego podbijania przełomu średnicy i basu a jedynie zachowują pełną energetyczność przekazu do końca swoich możliwości. Przykładowo, nawet odważnie zapuszczający się w iście infradźwiękowe rejony krążek „Odyssey” duetu Kaleida ani przez moment nie był zmuszony przejść na niskooktanową dietę i ze znanym z wcześniejszych odsłuchów entuzjazmem zapuszczał się w rejony zarezerwowane zazwyczaj dla sporo większych kolumn. Może na upartego najniższe składowe cechowało lekkie pogrubienie i stawianie bardziej na wolumen aniżeli na rozdzielczość, ale bądźmy szczerzy – w tym segmencie nie mam podstaw, by mieć o to nawet najmniejszych pretensji. Podobnie było na koncertowym „Hue” Sohn w towarzystwie Metropole Orkest, gdzie zarówno syntetycznym tąpnięciom nie sposób było odmówić energetyczności i masy, jak i bardziej wyrafinowanym orkiestracjom właściwego aparatowi wykonawczemu rozmachu i wielce udanej wieloplanowości. Jednak za każdym razem uwagę zwracała zarówno świetnie wysycona średnica, jak i odważna i ekspresyjna góra zdolna pokazać nawet najdrobniejszy niuans zapisany w materiale źródłowym, I w tym momencie docieramy do kwestii wybornego różnicowania jakości trafiającej do tytułowych kolumn strawy i jeśli tylko zauważycie bądź to bolesne wypłaszczenie ceny, bądź też równie irytujący spadek rozdzielczości, to możecie mieć pewność, że to nie wina 5-ek a jedynie ktoś nie przyłożył się do realizacji / mastera i obwinianie o ten stan kolumn jest najdelikatniej rzecz ujmując mało eleganckie. Podobnie jest ze współpracującą elektroniką. Jeśli bowiem chcemy wycisnąć z tytułowych maluchów wszystko co najlepsze, to rekomendacje producenta, jakoby do pełni szczęścia wystarczyło max. 130W śmiało możemy między bajki włożyć. W trakcie testów posługiwałem się bowiem 300W integrą i to był ten poziom kontroli, który pozwalał na sięganie praktycznie po dowolny repertuar i to nie w 16 a w otwartych na korytarz 24 m². Dlatego też jeśli ma być dobrze, to Indiany powinny być trzymane na możliwie najkrótszej smyczy a czy na przeciwległym jej krańcu będzie A, AB, bądź D-klasowy wzmacniacz, to już sprawa drugorzędna, byleby miał parę(set) „kucyków pod maską” a możecie być spokojnie, że ich zbawienny wpływ z pewnością usłyszycie. Patrząc na ofertę dystrybutora z pewnością bym zwrócił uwagę na konstrukcje NAD-a, bądź Peachtree Audio, bo cenami nie odstają zbytnio od naszych bohaterek a muzykalności i chęci do grania im nie brakuje. Doskonale zdaję sobie sprawę, że Indiana Line Diva 5 nie są ani największymi, ani tym bardziej najlepszymi kolumnami dostępnymi na rynku, jednak jeśli tylko szukacie niewielkich, bezproblemowych do ustawienia w „kameralnym mikro apartamencie” podłogówek, to ze świecą szukać godnych im konkurentów. Tytułowe kolumny grają bowiem niezwykle dynamicznie i rozdzielczo, lecz ani nie uciekają się do tanich sztuczek znanych z marketowych boomboxów, ani nie próbują rekompensować ułomnej góry jej natarczywością, bądź irytującą na dłuższą metę detalicznością. Dlatego też jeśli tylko zapewnicie im odpowiednią ilość mocy i prądu, to powinniście patrzeć na nie łaskawym okiem zarówno tydzień, jak i długie lata po zakupie. Marcin Olszewski System wykorzystany podczas testu – CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact – Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB – Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R – Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp – Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177 – Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII – Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio – IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m) – IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1 – IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200 – Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro – Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1 – Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF – Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R) – Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF – Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable – Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame – Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform – Stolik: Solid Tech Radius Duo 3 – Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 4 498 PLN Dane techniczne Konstrukcja: 2,5-drożna, wentylowana, podłogowa Rekomendowana moc wzmacniacza: 30 -130W Zastosowane przetworniki - wysokotonowy: 26 mm - nisko-średniotownowy: 150mm z membraną Curv - niskotonowy: 150mm z membraną Curv Pasmo przenoszenia: 40 Hz – 23 kHz Częstotliwość podziału: 400 Hz / 2,8 kHz Wymiary (S x W x G): 200 x 857 x 275 mm Waga: 13.1 kg
  7. Fr@ntz

    Devialet Gemini II

    Choć francuski Devialet ciężko zapracował na powszechną rozpoznawalność jako producent bezsprzecznie futurystycznych, lecz szalenie funkcjonalnych all’in’one-ów, oraz nie mniej ekstrawaganckich głośników aktywnych dedykowanych wymagającemu i ceniącemu niebanalność form odbiorcy, to warto mieć również świadomość, iż wzorem innych wytwórców niezbyt kieszonkowej elektroniki nie zapomniał o miłośnikach bardziej „spersonalizowanych” doznań nausznych. Mowa oczywiście o słuchawkach, które w swych katalogach mają już chyba wszyscy liczący się gracze. A Devialet się liczy, a zarazem i z nim liczyć muszą się inni, jednak o ile w designerskiej niszy stacjonarnego High-Endu, poza Bang & Olufsen, nie ma praktycznie z kim się „ścigać”, o tyle na rynku słuchawkowym konkurencja jest iście mordercza, więc aby utrzymać się na powierzchni trzeba naprawdę się postarać. Dlatego też z uzasadnionym zainteresowaniem i entuzjazmem przystaliśmy na propozycję Sieci Salonów Top HiFi & Video Design zapoznania się z możliwościami najnowszego dzieła francuskich mistrzów lutownicy, czyli dokanałowymi słuchawkami Devialet Gemini II. Jak to mówią nad Loarą „noblesse oblige”, czyli „szlachectwo zobowiązuje” i jest to chyba pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy w momencie otrzymania tytułowych słuchawek. Począwszy bowiem od dyskretnego, wykonanego z czarnego kartonu niewielkiego pudełeczka, poprzez metalizowany case, na samych „pchełkach” kończąc wszystko jest szalenie wysmakowane, eleganckie i jak stwierdziła moja progenitura „czuć pieniądz”. Jak się jednak okazuje przy kasie czeka nas nader miła niespodzianka, gdyż Devialet wycenił drugą generację swoich „bliźniaków” na zaskakująco akceptowalnym poziomie 1799 PLN, więc śmiało możemy uznać, iż ich wartość postrzegana znacząco przekracza widoczną na metce kwotę. Od strony technicznej mamy do czynienia z klasycznymi, wykorzystującymi powlekane tytanem 10mm drajwery true-wirelessami o 5h czasie pracy na jednym ładowaniu. Z pomocą etui czas ten wydłuża się do 22 godzin, co powinno starczyć nawet na weekendowy wypad za miasto, gdzie przyda się nie tylko zaimplementowany AWR – Active Wind Reduction, czyli eliminacja wpływu wiatru powodującego irytujące szumy i trzaski podczas słuchania i rozmów, lecz również potwierdzający wodo i kurzo odporność certyfikat IPX4. Producent zadbał również o zmagających się wielkomiejskimi realiami użytkowników wyposażając Gemini II w 40dB aktywną redukcję hałasu (Devialet Adaptive Noise Cancellation™) a złotouchych odbiorców ucieszy z pewnością wsparcie dla kodeka Qualcomm aptX. Pozostając jeszcze na chwilę przy technikaliach nie można zapomnieć o transmisji Bluetooth 5.2 z funkcją MultiPoint, czyli możliwości równoczesnego sparowania z dwoma źródłami dźwięku oraz oczywistej w dzisiejszych czasach obsłudze gestami. I tu pozwolę sobie przejść do dedykowanej aplikacji, z której to poziomu możemy owe gesty zdefiniować a co najważniejsze otrzymujemy dostęp do zarządzania wszystkimi ww. funkcjami oraz … fabrycznych presetów i „ręcznego” sześciopasmowego equalizera. Milusio. No i już na koniec kwestia natury ergonomicznej, czyli obecność na wyposażeniu silikonowych wkładek w czterech różnych rozmiarach – XS/S/M/L, więc problemów z dopasowaniem odpowiedniej rozmiarówki do własnych uszu nie przewiduję. A jak Devialet Gemini II grają? W telegraficznym skrócie szalenie dynamicznie, z rozmachem, potęgą i rozdzielczością, więc po prostu wybornie. Rozwijając powyższe superlatywy śmiem twierdzić, że francuskie pchełki mają zaskakująco dużo wspólnego z Bowers & Wilkins Pi7 S2 oferując podobny poziom wysycenia i namacalności. Nawet na tak mianstreamowym materiale jak „25” a-ha nie można było do czegokolwiek się przyczepić. Po prostu grała muzyka i to bez najmniejszych znamion plastikowości, na którą zazwyczaj cierpi nie do końca referencyjnie zrealizowany POP. Z kolei spełniający ww. kryteria materiał, jak daleko nie szukając „Our Roots Run Deep” Dominique Fils-Aimé wręcz porażał realizmem i wyrafinowaniem. Devialety nie miały najmniejszych problemów z prawidłowym odwzorowaniem zgodnej z rzeczywistością budowy sceny dźwiękowej z blisko podanym głębokim i zmysłowym wokalem Artystki, lekko cofniętym, acz gdy tego wymagała chwila ekspresyjnym (trąbka Hicha Khalfa) towarzyszącym jej instrumentarium, czy też przestrzennych i szeroko rozstawionych chórków. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż pomimo pozornego ascetyzmu i oszczędności form artystycznego wyrazu album ten w sposób niesamowicie bezwzględny obnaża niedoskonałości reprodukującego go systemu a tu wszystko nie tylko było na swoim miejscu, co wręcz nosiło znamiona High-Endu. Przesadzam? Bynajmniej, po prostu subiektywnie, bo subiektywnie, ale bazując na zdobytym doświadczeniu i dziesiątkach (jeśli nie setkach) przesłuchanych modeli, właśnie do takich konkluzji dochodzę. W dodatku utwierdziły mnie w tym przekonaniu sesje z repertuarem jeszcze bardziej problematycznym, czyli obfitującym w „animalne” krzyki i wrzaski ekstremalnym metalem spod znaku Sepultury („Roots”), gdzie Gemini II zamiast pójść na łatwiznę i zalać me uszy kakofonicznym jazgotem były w stanie oddać zarówno brutalną złożoność kompozycji, jak i podążać ich wcale nieoczywistą linią melodyczną nader umiejętnie łącząc miażdżącą czaszkę dynamikę z pozwalającą śledzić poszczególne partie instrumentalne rozdzielczością. Nie ma co się oszukiwać, tylko uczciwie trzeba przyznać, że Gemini II wyszły Devialetowi lepiej niż Telly’emu Savalasowi włosy. Grają dynamicznie, rozdzielczo i muzykalnie praktycznie dowolny repertuar. Są w stanie sprostać halnemu i tropikalnym ulewom a przy tym wyglądają, jakby kosztowały przynajmniej dwa razy tyle. Potrzebujecie jeszcze jakiejś rekomendacji by na własne uszy przekonać się co tak naprawdę potrafią tytułowe maluchy? Marcin Olszewski Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 1799 PLN Dane techniczne Zastosowane przetworniki: 10 mm z tytanową powłoką Pasmo przenoszenia (Hz): 5 Hz - 20 kHz Czułość (dB/V): 120 dB SPL Komunikacja: Bluetooth 5.2 z funkcją MultiPoint (możliwość sparowania z dwoma źródłami dźwięku); obsługa kodeków SBC, AAC i Qualcomm aptX Czas pracy: 5h (22h z etui) Stopień ochrony mechanicznej: IPX4 Waga: 6g każda słuchawka + 49g etui Silikonowe wkładki w czterech różnych rozmiarach – XS/S/M/L Dostępne wersje kolorystyczne: Matte Black, Iconic White, Opera de Paris
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.