Skocz do zawartości

Ranking

  1. AudioNews

    AudioNews

    Redaktorzy


    • Punkty

      36

    • Postów

      85


  2. audiostereo.pl

    audiostereo.pl

    Administratorzy


    • Punkty

      35

    • Postów

      1 526


  3. Fr@ntz

    Fr@ntz

    Redaktorzy


    • Punkty

      30

    • Postów

      2 825


  4. plastik1989

    plastik1989

    Moderatorzy


    • Punkty

      14

    • Postów

      3 572


Popularna zawartość

Zawartość, która uzyskała najwyższe oceny od 28.05.2024 w Artykułów

  1. W połowie lat 90., gdy Polska na dobre weszła w burzliwy okres transformacji, na obrzeżach głównego nurtu kultury zaczęły rodzić się nowe formy ekspresji. Kapitalizm pukał do drzwi z obietnicami dobrobytu, kolorowe reklamy i zachodnia popkultura zaczęły wypierać szarość PRL-owskich blokowisk, ale w wielu domach nadal panował chaos, bieda i niepokój. Młodzież wchodziła w dorosłość bez mapy, w rzeczywistości, która była jednocześnie obiecująca i przerażająca. W tym właśnie klimacie zadebiutował zespół Kaliber 44 – formacja, która nie tylko zapoczątkowała psychorap w Polsce, ale też dała młodym ludziom język, którym mogli nazwać swój bunt, strach i samotność. Debiutancki album „Księga Tajemnicza. Prolog”, wydany w 1996 roku, był czymś więcej niż muzycznym wydarzeniem – był zjawiskiem. Przepełniony mrokiem, symboliką i nieoczywistymi metaforami, opierał się na połamanych bitach i niepokojącej atmosferze. Kaliber 44 nie był zespołem łatwym. Ich muzyka nie nadawała się do radia, ich teksty nie trafiały do wszystkich. Ale właśnie w tej hermetyczności leżała ich siła. Dla młodych ludzi, często pozostawionych samym sobie, była to muzyka, która po raz pierwszy mówiła do nich ich własnym językiem. Słuchając utworu „+ i -”, można odnieść wrażenie, że jego przesłanie nie straciło nic na aktualności. Wręcz przeciwnie – w dobie wszechobecnej polaryzacji społecznej, szybkich sądów i czarno-białego myślenia, wersy o tym, że każdy z nas nosi w sobie zarówno światło, jak i cień, wybrzmiewają z jeszcze większą mocą. Kaliber 44 opowiadał o świecie nie takim, jakim go widzimy, ale takim, jaki czujemy pod skórą. O niepewności, zagubieniu, o poszukiwaniu sensu w rzeczywistości, która rzadko daje jasne odpowiedzi. Równie aktualnie brzmi „Film”, jeden z najbardziej znanych utworów zespołu. To utwór pełen niepokoju, rozprawiający się z fikcją, w jaką człowiek często sam siebie ubiera, udając przed światem, że wszystko jest w porządku. W warstwie muzycznej minimalizm i mrok, w warstwie tekstowej – emocjonalny rozbiór rzeczywistości. Młody słuchacz końca lat 90. mógł w tej piosence odnaleźć siebie – podobnie jak może to zrobić młody słuchacz 2025 roku, jeśli tylko odrzuci autotune i wsłucha się w słowo. Twórczość Kalibra 44 była w pewnym sensie kontrą wobec ówczesnego społeczeństwa, które uczyło się żyć w świecie reklam, konsumpcji i coraz większych różnic społecznych. Ich teksty były intelektualnym wyzwaniem, wymagały skupienia, a czasem nawet interpretacyjnego wysiłku. To właśnie czyniło ich muzykę tak wyjątkową – nie była jedynie tłem do codzienności, ale narzędziem refleksji. Kaliber nie dawał gotowych odpowiedzi, ale zadawał pytania, których nikt wcześniej w polskim rapie nie stawiał. Rap przez lata zmienił się diametralnie. Dzisiejsza scena to świat przebojów, trapowych bitów i melodyjnych refrenów. Raperzy częściej mówią o luksusach niż o rozterkach egzystencjalnych. Jednak mimo tej ewolucji, duch Kalibra nadal jest obecny – w undergroundzie, wśród artystów stawiających na autentyczność, ale też w sercach słuchaczy, którzy dorastali z ich muzyką i do dziś wracają do niej jak do pamiętnika z młodości. Choć styl muzyczny się zmienił, potrzeba szczerości, głębi i prawdziwego przekazu pozostaje niezmienna. Wpływ Kalibra 44 na młodzież był ogromny. Dla wielu z nich byli pierwszymi artystami, którzy mówili ich głosem, poruszali tematy bliskie sercu, nie bali się mówić o psychicznych trudnościach czy społecznej alienacji. To dzięki nim wielu młodych ludzi zaczęło pisać własne teksty, tworzyć muzykę, rozmawiać o emocjach. Kaliber uczył, że nie trzeba być perfekcyjnym, żeby mówić prawdę. Że można być słabym, zagubionym, innym – i wciąż mieć coś ważnego do powiedzenia. Nie można pominąć także wpływu, jaki mieli na kształtowanie się tożsamości kulturowej młodego pokolenia. Styl bycia, sposób mówienia, nawet sposób ubierania się – wszystko to było inspirowane Kalibrem. Ale najważniejsze było to, że dawali młodzieży narzędzia do zrozumienia świata i siebie. Pokazywali, że kultura hip-hopowa to nie tylko rozrywka, ale również przestrzeń do wyrażania buntu, emocji i głębokich przemyśleń. Dziś, gdy słuchamy Kalibra 44, słyszymy echa czasów, które już minęły, ale też uniwersalne prawdy, które nie tracą na wartości. Ich muzyka to swoisty dokument epoki – surowy, emocjonalny i prawdziwy. To również przypomnienie, że rap może być czymś więcej niż tylko dźwiękiem – może być lustrem duszy, manifestem i terapią jednocześnie. Kaliber 44 nigdy nie był modny. Ale był ważny. I nadal jest. Jako Audiostero.pl chcemy złożyć hołd niedawno zmarłemu członkowi zespołu Joka oraz Magikowi – dwóm twórcom, którzy nie tylko zapisali się w historii polskiego rapu, ale też na zawsze pozostali częścią naszej wspólnej, pokoleniowej pamięci. AQM8kBa_wd011lFM-E1WCnwtf5tJs0b4RcmljCFtZkxl0QlTVL2YKNprL4Hzy_yH29sTyx6_E1gtWEX_-oZUd5t7.mp4
    8 punktów
  2. Love Parade to jedno z najbardziej kultowych wydarzeń muzycznych lat 90., które zrewolucjonizowało scenę elektroniczną i zapisało się złotymi zgłoskami w historii muzyki tanecznej. Powstałe w 1989 roku w Berlinie, początkowo jako niewielka demonstracja na rzecz pokoju i jedności, szybko przerodziło się w największą imprezę rave na świecie. Ulice miasta wypełniały się ciężarówkami z potężnymi systemami nagłośnieniowymi, na których grali najlepsi DJ-e, a za nimi podążały tłumy ludzi, oddających się euforycznej zabawie. Love Parade było manifestacją wolności, równości i miłości do muzyki elektronicznej. Z czasem impreza osiągnęła niewyobrażalne rozmiary, przyciągając setki tysięcy, a nawet miliony fanów z całego świata. Od początku Love Parade skupiało się na muzyce elektronicznej, celebrując takie gatunki jak techno, house, trance i minimal. Na mobilnych platformach DJ-e grali swoje sety, przemieszczając się przez ulice Berlina i napędzając tłumy pulsującymi rytmami. To właśnie tutaj swoją światową popularność budowali artyści tacy jak Carl Cox, Paul van Dyk, Westbam czy Sven Väth. Muzyka stawała się głównym elementem tej niezwykłej, pełnej energii atmosfery, gdzie tłumy ludzi mogły zatracić się w dźwiękach i tańcu. Co roku powstawały specjalne hymny Love Parade, które stawały się hymnami całej społeczności rave – wśród najbardziej kultowych utworów można wymienić „Wizards of the Sonic” Westbama, „Love Parade 1998 (One World One Future)” Dr. Motte & Westbama, „For an Angel” Paula van Dyka, czy legendarny „Hyper Hyper” Scootera. Love Parade było nie tylko świętem muzyki, ale także miejscem, gdzie rodziły się nowe trendy modowe. Uczestnicy imprezy wyróżniali się odważnymi, kolorowymi strojami, inspirowanymi kulturą rave i futurystycznymi wzorami. Neonowe dodatki, fluorescencyjne ubrania, szerokie spodnie, oryginalne okulary przeciwsłoneczne i świecące akcesoria stały się znakiem rozpoznawczym tej subkultury. Ludzie manifestowali swoją wolność poprzez ekstrawaganckie stylizacje, w których nie brakowało cekinów, lateksu i elementów cyberpunku. Wiele osób pojawiało się w odważnych, skąpych strojach, co tylko dodawało paradzie unikalnego klimatu pełnego ekspresji i otwartości. Pierwsza edycja Love Parade w 1989 roku przyciągnęła zaledwie 150 uczestników, ale już pięć lat później liczba ta wzrosła do ponad 120 tysięcy. W 1999 roku padł rekord – w Berlinie bawiło się aż 1,5 miliona ludzi! Impreza szybko stała się światowym fenomenem, a na wzór Love Parade zaczęto organizować podobne wydarzenia w innych krajach, między innymi w Austrii, Izraelu, Meksyku czy Republice Południowej Afryki. Po 2003 roku parada przeniosła się do innych niemieckich miast, takich jak Dortmund, Essen czy Bochum, ale nie była już tym samym, co berlińska edycja. Love Parade przeszło do historii nie tylko jako symbol wolności, ale także jako jedno z największych zgromadzeń miłośników muzyki elektronicznej. Niestety, w 2010 roku wydarzenie zakończyło się tragedią – w Duisburgu, w wyniku paniki w zatłoczonym tunelu, życie straciło 21 osób, a ponad 500 zostało rannych. To smutne wydarzenie przypieczętowało koniec oryginalnej Love Parade. Jednak duch tej niezwykłej imprezy nigdy nie zgasł, a wspomnienia o niezapomnianych edycjach wciąż żyją wśród fanów muzyki elektronicznej na całym świecie. W 2022 roku idea Love Parade powróciła w nowej odsłonie pod nazwą „Rave The Planet Parade”. Za organizację odpowiada Dr. Motte, twórca oryginalnej Love Parade, który pragnie przywrócić legendarną atmosferę tego wydarzenia, jednocześnie nadając mu nowoczesny, bardziej świadomy charakter. Nowa formuła kładzie nacisk na ekologię, zrównoważony rozwój i integrację różnych społeczności elektronicznych. Organizatorzy starają się także wpisać kulturę techno na listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO, co podkreśla wagę i wpływ, jaki ta muzyka miała na kolejne pokolenia. „Rave The Planet Parade” to kontynuacja ducha Love Parade, dostosowana do współczesnych realiów, ale wciąż niosąca to samo przesłanie – miłość, jedność i wolność wyrażoną przez muzykę i taniec. Love Parade było czymś więcej niż tylko festiwalem – było rewolucją kulturową, manifestem wolności i celebracją muzyki elektronicznej. Dla wielu fanów muzyki tanecznej lat 90. pozostaje niezapomnianym symbolem beztroskiej zabawy i jedności. Pomimo że oryginalne wydarzenie przeszło do historii, jego duch wciąż żyje, a „Rave The Planet Parade” daje nadzieję, że Berlin znów stanie się epicentrum elektronicznej ekstazy. Bo choć lata mijają, jedno pozostaje niezmienne – techno to więcej niż muzyka, to sposób na życie.
    6 punktów
  3. W świecie współczesnej produkcji muzycznej od dekad toczy się cicha wojna – taka, która nie angażuje żołnierzy ani broni, lecz kompresory, limitery i decybele. Znana jako "wojna o głośność", zjawisko to odnosi się do trwającego trendu zwiększania postrzeganej głośności nagrań audio, często kosztem zakresu dynamiki, klarowności i przyjemności słuchania. To, co zaczęło się jako taktyka konkurencyjna w przemyśle muzycznym, przekształciło się w wszechobecny standard, pozostawiając audiofilów, producentów i zwykłych słuchaczy zastanawiających się, czy głośniejsze naprawdę oznacza lepsze. Początki wojny o głośność Korzenie wojny o głośność sięgają połowy XX wieku, kiedy to szafy grające i stacje radiowe dominowały w konsumpcji muzyki. Wytwórnie płytowe odkryły, że głośniejsze utwory bardziej wyróżniały się na tych platformach, przyciągając uwagę słuchaczy w porównaniu z cichszymi konkurentami. Wczesne techniki polegały na cięciu płyt winylowych z większą amplitudą lub stosowaniu podstawowej kompresji, by zwiększyć postrzeganą głośność. Jednak wojna naprawdę nabrała tempa wraz z pojawieniem się cyfrowego dźwięku w latach 80. i 90. Wprowadzenie płyty kompaktowej (CD) przyniosło teoretyczny maksymalny limit głośności, określony przez pułap 0 dBFS (decybeli pełnej skali). W przeciwieństwie do formatów analogowych, cyfrowe audio nie mogło przekroczyć tego progu bez obcinania – zniekształcenia spowodowanego odcinaniem szczytów fal dźwiękowych. Jednak producenci znaleźli sposoby, by przesuwać granice, używając kompresji dynamiki i limiterów – narzędzi, które zmniejszają różnicę między najcichszymi a najgłośniejszymi fragmentami utworu, sprawiając, że wszystko brzmi jednolicie głośniej. Era cyfrowa: Głośność sięga ekstremów Pod koniec lat 90. i na początku 2000., wojna o głośność osiągnęła apogeum. Albumy takie jak Death Magnetic Metalliki (2008) czy Californication Red Hot Chili Peppers (1999) stały się niesławnymi przykładami nadmiernej kompresji, gdzie dążenie do głośności skutkowało zniekształconymi, męczącymi pejzażami dźwiękowymi. Fani zauważyli, że te wydania brakowały mocy i niuansów wcześniejszych nagrań, co wywołało debatę, czy przemysł nie posunął się za daleko. Rozwój cyfrowych platform muzycznych, takich jak iTunes, oraz serwisów streamingowych, jak Spotify, jeszcze bardziej podsycił ogień. Na zatłoczonym cyfrowym rynku artyści i wytwórnie czuli presję, by ich utwory nie brzmiały ciszej niż konkurencja, gdy odtwarzane były jeden po drugim. To doprowadziło do błędnego koła: gdy jeden utwór stawał się głośniejszy, inne podążały za nim, podnosząc średnie poziomy głośności coraz wyżej. Koszt podkręcania głośności Choć głośniejsze utwory mogą początkowo przyciągać uwagę, kompromisy są znaczące. Zakres dynamiki – różnica między cichymi a głośnymi momentami – to coś, co nadaje muzyce emocjonalną głębię i ekscytację. Szeptana zwrotka przechodząca w grzmiący refren czy delikatny fragment fortepianowy budujący się do kulminacji orkiestrowej opiera się na kontraście. W wojnie o głośność ten kontrast zostaje poświęcony. Utwory stają się płaską ścianą dźwięku, pozostawiając słuchaczy z "zmęczeniem uszu" po dłuższym słuchaniu. Co więcej, nadmierna kompresja wprowadza artefakty, takie jak zniekształcenia i obcinanie, pogarszając jakość dźwięku. Dla audiofilów, którzy inwestują w wysokiej klasy sprzęt, to prawdziwa tragedia – po co wydawać tysiące na głośniki, jeśli materiał źródłowy jest zamazaną masą? Nawet zwykli słuchacze, korzystający ze słuchawek dousznych podczas streamingu, mogą wyczuć, że coś jest nie tak, gdy utwory wydają się nieustępliwe zamiast angażujące. Odwrót: Powrót do dynamiki? W ostatnich latach narasta opór wobec wojny o głośność. Opracowanie standardów normalizacji głośności, takich jak rekomendacje EBU R128 i ATSC A/85, zachęciło do odejścia od hiperkompresowanego dźwięku. Platformy streamingowe, takie jak Spotify, YouTube czy Apple Music, stosują teraz domyślnie normalizację głośności, dostosowując poziomy odtwarzania do docelowej głośności (mierzonej w LUFS, czyli jednostkach głośności pełnej skali). Oznacza to, że utwór zmasterowany na poziomie -6 LUFS nie będzie brzmiał drastycznie głośniej niż ten na -14 LUFS, co zmniejsza motywację do nadmiernej kompresji. Artyści i producenci również zaczynają to zauważać. Niektórzy, jak Taylor Swift z albumem Evermore (2020), przyjęli bardziej dynamiczne masteringi, stawiając na muzykalność ponad samą głośność. Z kolei zremasterowane wydania klasycznych albumów często przywracają oryginalną dynamikę, utraconą w wcześniejszych, zafiksowanych na głośności reedycjach. Przyszłość dźwięku Wojna o głośność jeszcze się nie skończyła, ale fala może się odwracać. W miarę jak słuchacze stają się bardziej wyedukowani na temat jakości dźwięku – dzięki między innymi społecznościom online i narzędziom takim jak mierniki głośności – pojawia się nadzieja na rozejm. Wyzwanie polega na zrównoważeniu presji komercyjnych z artystyczną integralnością. W końcu muzyka nie polega tylko na wyróżnianiu się na playliście; chodzi o poruszenie ludzi, opowiadanie historii i tworzenie chwil piękna lub katharsis. Na razie, gdy następnym razem podkręcisz swoją ulubioną piosenkę, zastanów się, co słyszysz. Czy jest głośna, bo jest potężna, czy głośna, bo walczy o to, by ją usłyszano? Ostatecznie prawdziwym zwycięzcą wojny o głośność może nie być najgłośniejszy utwór, lecz ten, który szanuje sztukę dźwięku samą w sobie.
    5 punktów
  4. Streaming Hi-Fi w 2025: kto wygra wyścig o uszy audiofilów? Luty 2025 roku przyniósł wyczekiwany debiut Spotify HiFi, a wraz z nim pytanie: czy największy gracz na rynku streamingu zdoła rzucić rękawicę takim tuzom jak Tidal czy Qobuz? W tle czają się Apple Music i Amazon Music Unlimited, które od dawna kuszą bezstratnym dźwiękiem. Dla audiofilów to złoty czas – wybór jeszcze nigdy nie był tak szeroki. Przyjrzyjmy się, co oferują te platformy, jak wypadają w starciu i czy Tidal naprawdę traci grunt, jak sugerują ostatnie doniesienia. Spotify HiFi – gigant wchodzi na ring Spotify, od lat król streamingu z 675 milionami użytkowników, w końcu dał nam HiFi. W ramach pakietu „Music Pro” – dopłata 24 złote do standardowego Premium za 19,99 zł – dostajemy bezstratny dźwięk na poziomie CD, czyli 16-bit/44.1 kHz w formacie FLAC. To solidny krok naprzód wobec dotychczasowych 320 kbps, ale hi-res, jak 24-bit/192 kHz, pozostaje poza zasięgiem. Platforma stawia na swoje atuty: ponad 100 milionów utworów, 4 miliony podcastów, bezbłędne Spotify Connect i algorytmy, które znają nas lepiej niż my sami. Plotki krążą, że ten ruch odbiera użytkowników Tidalowi – i patrząc na liczby (250 milionów subskrybentów Premium!), trudno się dziwić. Tidal – mistrz wagi ciężkiej pod presją Tidal od dawna gra w innej lidze – dla tych, którzy traktują muzykę serio. Za 21,99 zł miesięcznie mamy tu wszystko: jakość CD, hi-res do 24-bit/192 kHz w HiRes FLAC, plus Dolby Atmos i Sony 360 Reality Audio. Do tego 100 milionów utworów i smaczki jak ekskluzywne teledyski czy Tidal Rising. Tidal Connect działa jak marzenie na dobrym sprzęcie, ale coś się sypie – w 2024 roku udział w rynku USA spadł do 0,5%. Słychać narzekania na buforowanie przy hi-res i brak płynnego transferu playlist. Czy Spotify HiFi dobija rywala? Na razie Tidal trzyma się dzięki jakości, ale przyszłość nie wygląda różowo. Qobuz – francuska elegancja dla wybranych Qobuz to propozycja dla koneserów. Plan Studio Premier za 52 złote miesięcznie daje hi-res do 24-bit/192 kHz w czystym FLAC-u, a Sublime za 72 złote dorzuca zniżki na cyfrowe pliki – coś, czego konkurencja nie ma. Biblioteka? Też ponad 100 milionów utworów, choć w mainstreamie czasem czegoś brak. Brak Dolby Atmos czy podcastów nie przeszkadza – Qobuz stawia na brzmienie i świetne тексты redakcyjne. Dla posiadaczy Sonosa czy hi-endowych DAC-ów to perełka, ale wymaga cierpliwości i odpowiedniego sprzętu. Apple Music – jabłko z hi-res w standardzie Apple Music, za 22 złote miesięcznie, od 2021 roku nie każe dopłacać za bezstratny dźwięk – mamy tu do 24-bit/192 kHz w ALAC i Dolby Atmos w cenie. Z 100 milionami utworów i świetną integracją z ekosystemem Apple – od AirPods po HomePod – to wybór dla fanów prostoty. Haczyk? Pełne hi-res wymaga zewnętrznego DAC-a na sprzęcie spoza Apple. Przestrzenny dźwięk i algorytmy robią robotę, ale puryści mogą kręcić nosem na mniej analityczne brzmienie. Amazon Music Unlimited – hi-res dla mas Amazon Music Unlimited kosztuje około 17 złote i serwuje Ultra HD do 24-bit/192 kHz w FLAC-u, z bonusem Spatial Audio. 100 milionów utworów, Alexa w zanadrzu – brzmi nieźle, prawda? Platforma nie błyszczy redakcyjną głębią ani intuicyjnością, ale dla tych, którzy chcą hi-res bez ceregieli, to uczciwa oferta. Idealna dla użytkowników ekosystemu Amazona, mniej dla szukających audiofilskiej finezji. Jak to się ma do siebie? Brzmienie na pierwszym planie Tidal i Qobuz to ścisła czołówka – hi-res na poziomie 24-bit/192 kHz daje detale, jakich nie uświadczysz na Spotify HiFi, które zatrzymuje się na CD. Apple i Amazon też oferują wysoką rozdzielczość, ale ALAC i mniej precyzyjne podejście Amazona nie zawsze dorównują FLAC-owi Tidala czy Qobuza. Na topowym sprzęcie różnica jest wyraźna – na budżetowym? Może umknąć. Portfel ma głos Spotify HiFi za 44 złote przegrywa z Tidalem (21,99 zł) w segmencie CD, ale trzyma się blisko Apple i Amazona, które dają hi-res w tej samej cenie. Qobuz, od 52 do 72 złotych, to już wyższa półka – płacisz za jakość i ekskluzywność. Tidal wygrywa stosunkiem ceny do możliwości, jeśli hi-res jest w grze. Coś więcej niż dźwięk Spotify miażdży wszechstronnością – podcasty, społeczność, synchronizacja. Tidal kusi wideo i wsparciem artystów, Qobuz redakcją i zakupami. Apple i Amazon idą w ekosystemy – AirPods czy Alexa to ich broń. Każdy ma coś dla siebie, ale Spotify wygrywa na codzienne użytkowanie. Co dla kogo? Spotify HiFi: Dla tych, co lubią prostotę i nie gonią za hi-res. Tidal: Audiofile z hi-endowym zestawem, głodni detalu. Qobuz: Puryści, którzy chcą maksimum i czasem kupić plik. Apple Music: Fani Apple, szukający jakości w rozsądnej cenie. Amazon Music Unlimited: Ci, co mają Prime i chcą hi-res bez zachodu. Co z tego wynika? Spotify HiFi może napsuć krwi Tidalowi – skala i wygoda robią swoje, zwłaszcza że użytkownicy narzekają na Tidala i odchodzą. Ale Qobuz, Apple i Amazon nie składają broni. Tidal trzyma się niszy jakości, Qobuz elegancji, a reszta walczy ceną i ekosystemem. W 2025 roku każdy znajdzie coś dla siebie – pytanie, czego szukacie: masowej wygody czy audiofilskiej głębi? Odpowiedź leży w waszych głośnikach.
    5 punktów
  5. Ostatnimi czasy temat drożejącego masła stał się gorącym punktem w rozmowach przy każdym stole śniadaniowym. Cena tego niepozornego kawałka tłuszczu roślinnego czy zwierzęcego (zależy, kto co wybiera) podskoczyła niczym notowania kryptowalut w ich najlepszych czasach. Gdzieś w tle tego zamieszania pojawia się pytanie: co z naszymi oszczędnościami? A może zamiast masła czas inwestować w coś bardziej trwałego? Odpowiedź brzmi: sprzęt audio! Masło kontra audio Przeanalizujmy sytuację. Masło – pyszne, kremowe, idealne na chrupką bułeczkę, ale... zniknie w kilka dni. Jego cena potrafi wprawić w osłupienie, a smak – choć wyborny – trwa zaledwie chwilę. Sprzęt audio natomiast? Jednorazowa inwestycja, która cieszy ucho przez lata! To już nie jest zakup, to długoterminowy wkład w kulturę i rozwój duchowy. Każdy dźwięk, każda nuta brzmi lepiej, gdy w tle gra Twój nowiutki wzmacniacz albo kolumny z najwyższej półki. Smaruj uszy, nie bułki Wyobraź sobie, że siedzisz w swoim ulubionym fotelu, słuchasz ukochanego albumu na audiofilskich słuchawkach. Każdy detal jest doskonały, każda nuta dociera do Twojego serca. Czy wtedy myślisz o braku masła w lodówce? Oczywiście, że nie! Twoje uszy są odpowiednio "nasmarowane". W tym przypadku nie potrzeba żadnych kalorii ani szaleńczo rosnących cen nabiału. Argument ekonomiczny Kupujesz kilogram masła – znika w tydzień. Kupujesz dobre kolumny – masz na dekady. Czyż to nie jest oczywiste? Poza tym, przy obecnych cenach masła inwestowanie w audio może być bardziej opłacalne niż lokaty bankowe. Za rok Twój wzmacniacz nie tylko będzie cieszył ucho, ale może nawet zyska na wartości. Masło? No cóż, na pewno nie zamieni się w vintage rarytas. Zdrowie ma znaczenie Zastanówmy się również nad aspektem zdrowotnym. Masło w nadmiarze może podnieść poziom cholesterolu. A co podnosi sprzęt audio? Tylko poziom endorfin! Słuchanie ulubionej muzyki obniża stres, poprawia koncentrację i sprawia, że świat wydaje się piękniejszy. Zatem... Jeśli następnym razem staniesz w sklepie przed wyborem: kilo masła czy oszczędzanie na nowy wzmacniacz, pomyśl o swojej przyszłości. Czy chcesz żyć chwilą z masłem na bułce, czy może włożyć swoje pieniądze w coś, co będzie Cię cieszyć przez lata? Wybór jest prosty. Masło się rozpuści, ale dobra muzyka zostanie na zawsze. Zenon.
    4 punkty
  6. Na facebookowym profilu Mateusza Demskiego pojawił się dramatyczny apel. Autor wspomina w nim, że był pracownikiem Radia Off Kraków przez prawie trzy lata. Niestety radio zmieniło formę nadawania. Wszyscy, którzy tworzyli to miejsce zostali zwolnieni z pracy. Kilkanaście osób zostało całkowicie zastąpionych przez sztuczną inteligencję. Na antenie usłyszymy więc nowych prowadzących, jak 20-letnią Emilię oraz 22-letniego Kubę. Żadna z tych osób jednak nie istnieje naprawdę. W dalszej części autor prosi o nagłośnienie sprawy, co oczywiście robimy. Całą treść wpisu publikujemy poniżej: Źródło wpisu: Facebook Mateusza Demskiego Tak "wygląda" obecna redakcja radia: 20 letnia Emilia - studentka dziennikarstwa, z pasją śledząca najnowsze trendy wśród pokolenia Z 22 letni Jakub - ekspert od technologii, student inżynierii akustycznej na AGH, pasjonat, poszukujący najnowszych wiadomości z dziedziny przemysłu high-tech i dźwięku 23 letni Alex - osoba niebinarna, powiązana z kulturą queerową, i wpływem mediów na społeczeństwo, studiuje psychologię na UJ. Żadna z tych osób jednak nie istnieje w realnym świecie.
    4 punkty
  7. Skupiając się li tylko na słuchawkach i patrząc na ten obszar pod względem ikoniczności i długowieczności, śmiem twierdzić, że z Kossami Porta Pro nie sposób wygrać. No bo i jak równać się z modelem nie dość, że dostępnym na rynku od 40, słownie czterdziestu (!!!) lat, to w dodatku w praktycznie niezmiennej formie, od której jak to w ramach dzisiejszego spotkania będziecie mogli się przekonać producent pozwala sobie na drobne, acz wynikające czy to z funkcjonalności, czy to ergonomii odstępstwa. Otóż bowiem, skoro na horyzoncie pojawiły się one - Koss Porta Pro Wireless 2.0, to oczywistym było, że gdy tylko w świat poszły pierwsze zapowiedzi czym prędzej wpisałem się na listę społeczną chętnych do ich przetestowania, niemalże obgryzając z nerwów paznokcie, czy dystrybutorowi - Sieci Salonów Top HiFi & Video Design uda się je ściągnąć na czas, tzn. przed końcem października. Skoro jednak czytacie te słowa, to znak, że jednak wszystko poszło po naszej myśli a ja mogę podzielić się z Wami pierwszymi wrażeniami z użytkowania najnowszej bezprzewodowej inkarnacji tych kultowych nauszników. Choć tak, jak w przypadku konia, który jaki jest każdy widzi, podając hasło Porta Pro przynajmniej teoretycznie nic dodawać nie trzeba, to jak widać na powyższych zdjęciach, o czym z resztą wspominałem we wstępniaku, Wireless 2.0 kilkoma smaczkami różnią się od swego pierwowzoru. Pomijając brak przewodu, oczywiście stosowny USB-C / mini jack 3,5 mm o długości 120 cm w zestawie się znajduje, to wypada traktować go jako akcesorium awaryjne aniżeli codzienną konieczność, z pewnością wierni akolici tytułowego modelu zwrócą uwagę na podwójny a nie jak to dotychczas miało miejsce pojedynczy pałąk nagłowny. Czy to zmiana na lepsze czy też gorsze czas i codzienne użytkowanie pokażą, jednak osobiście, podczas ponad tygodniowej, nader intensywnej eksploatacji niespecjalnie byłem w stanie zdefiniować ewentualne wady, bądź zalety ww. rozwiązania, gdyż waga naszych bohaterek raczej nie odbiega zbyt drastycznie od wersji w przewód uzbrojonej, więc dodatkowe wzmocnienie konstrukcji byłoby ewidentnym przejawem swoistej nadopiekuńczości, choć z drugiej strony lepiej dmuchać na zimne, niż potem rozpatrywać spływające wartkim strumieniem reklamacje i mozolnie odbudowywać zszarganą reputację. A tak całość prezentuje się solidnie i już. Chociaż tak na upartego … regulacja -rozsuwanie podwójnego pałąka stawia nieco większy opór niż pojedynczego, chociaż może to wynikać z nowości testowego egzemplarza. W każdym bądź razie zarówno w moich poprzednich wiekowych i zarazem pierwszych Kossach, które po blisko ćwierćwieczu wyzionęły ducha, jak i obecnie użytkowanych, doposażonych w mikrofon złotych „limitkach”, które świetnie sprawdzają się w roli biurowego hełmofonu, rozsuwanie i zsuwanie przebiegało i przebiega praktycznie bez oporu. Z ewidentnych i jednoznacznych plusów z pewnością warto nadmienić, iż Koss Porta Pro Wireless 2.0 bliżej klasycznym, przewodowym oryginałom aniżeli modelowi pośredniemu, czyli wcześniejszym Wirelessom. Powrócono bowiem nie tylko do właściwej – znaczy się błękitnej kolorystyki suwaka „komfortu”, czyli siły nacisku, lecz i przywrócono trzykropkową skalę regulacji. Czyli wreszcie jest jak należy, znaczy się po staremu.. Kolejny progres dotyczy funkcjonalności, czyli przeniesienia wszystkich manipulatorów na krawędź korpusu prawej muszli ze smętnie zwisającego na kablu breloczku, jak to było wcześniej. Poprawiono również czas pracy, gdyż pierwsze bezprzewodowe, recenzowane przeze mnie niemalże dokładnie sześć lat temu Porty zapewniały 12h pracy na jednym ładowaniu, a nasze dzisiejsze bohaterki nie dość, że pozbawione zostały merdającego się na szyi przewodu z akumulatorem i ww. sterownikiem, to w dodatku zdolne są grać przez ponad 20 h. w zestawie oprócz ww. przewodu umożliwiającego dzięki funkcji Analog Audio Pass Through klasyczny odsłuch z wyjścia słuchawkowego źródła znajdziemy króciutki przewód do ładowania a przede wszystkim poręczne, sztywne etui, które idealnie i skutecznie zabezpiecza słuchawki przed trudami podróży. W części poświęconej brzmieniu śmiało mógłbym zacząć i zarazem zakończyć swoje dywagacje tym, że to pod każdym względem stare dobre Porta Pro i tyle. Zakładam jednak, iż jednostkom z wiadomym modelem obeznanym to w zupełności wystarczy utwierdzając w przekonaniu o słuszności zakupu, to już osobom dziwnym zbiegiem okoliczności nie mającym do tej pory przyjemności z tą słuchawkową klasyką powie niewiele, bądź tyle co nic. Dlatego też spieszę doprecyzować, iż KPPW2.0 wzorem swojego rodzeństwa są dedykowane przede wszystkim muzycznym hedonistom, którym muzyka ma robić i robi dobrze. Nie będąc bowiem wzorem liniowości i transparentności czarują wysyceniem i namacalnością wokali do tego stopnia, że trudno nie mieć grzesznych myśli podczas odsłuchu „The Great American Jazz Songbook, Vol.1” NYC Jazz Quartett. Nie zapominają jednak o prawidłowej gradacji planów i wysoce satysfakcjonującej rozdzielczości oraz prezentacji efektów przestrzennych sprawiających, że pomimo niezwykłej namacalności źródeł pozornych nie tracimy informacji o akustyce sesji nagraniowej. Jeśli dodamy do tego firmowe podkręcenie energetyczności przekazu dostajemy bardzo udaną namiastkę dźwięku ze szpuli. Mówiąc wprost wszystko co trafi na Kossy zabrzmi dynamiczniej, gęściej i soczyściej aniżeli byliśmy przyzwyczajeni, jednak bez sztucznego, boomboxowego przejaskrawienia, czy też efektu loudness. Po prostu nawet na powyższym, jazowym przykładzie Nashi Young Cho stoi bliżej nas, dysponuje zaskakującą siłą emisji, no i czaruje tak, że klękajcie narody. A to przecież tylko niezobowiązujący chillout, więc przesiadając się na „AfterLife” Five Finger Death Punch lepiej porządnie zapiąć pasy w fotelu i mocniej zawiązać pod brodą czapeczkę, żeby przypadkiem jej nie zwiało. Dostajemy bowiem taki zastrzyk energii, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem te niepozorne maluchy nie jadą na jakiś dopalaczach, bądź producent nie zaimplementował w nich jakiejś nano-elektrowni jądrowej. W kategoriach bezwzględnych na pewno warto mieć na uwadze delikatne obniżenie równowagi tonalnej przekazu idące w parze z podobnie przemyślanym podkreśleniem soczystości i gęstości źródeł pozornych. Dzięki temu nawet bestialsko smagane blachy nie katują nas irytującym cykaniem, lecz grają niżej i bardziej „złoto” a gitarowym riffom nie brakuje lampowego dosaturowania i nasycenia, więc aż korci, żeby grać głośniej i głośniej. A właśnie. Mając na uwadze fakt, iż KPPW2.0 są konstrukcjami na- a nie wokół-uszymi ich izolacja akustyczna jest dość znikoma. Z jednej strony zapewnia to użytkownikom kontakt z otoczeniem, lecz z drugiej również i otoczenie słuchacza otrzymuje całkiem sporo informacji o odtwarzanym przez nas materiale. Żeby jednak była jasność – daleki jestem od uznawania tego za wadę a jedynie informuję o natywnej cesze tytułowych słuchawek, więc sami musicie zdecydować, czy jest to dla Was istotny, czy też pomijalny parametr. Od siebie mogę jedynie dodać, że spędzając codziennie w biurze co najmniej 8h wspomnianą „przepuszczalność” bardzo sobie ceniłem, gdyż nie umykały mi żadne istotne komunikaty a i moje otoczenie niespecjalnie zgłaszało sprzeciw odnośnie wybieranego przeze mnie repertuaru, choć „The Sick, The Dying… And The Dead!” Megadeth, czy „Born Under a Mad Sign” Church Of Misery do muzyki tła dość trudno zaliczyć. W ramach podsumowania jedynie dodam, że obyło się bez niespodzianek, co nie ukrywam bardzo mnie cieszy, gdyż będąc uzależnionym od klasycznych, przewodowych Koss Porta Pro i dokonując przesiadki na wersję Wireless 2.0 nie musiałem niczego zmieniać i do niczego się przyzwyczajać. To dokładnie ten sam dźwięk, ta sama dynamika i cudownie rozpieszczająca faworyzacja wokali, które sprawiają, że za każdym razem zakładając je na uszy cieszymy się odtwarzaną muzyką a nie zastanawiamy cię co by tu poprawić, czy zmienić. I już zupełnie na koniec ciekawostka finansowo - ekonomiczna, gdyż jeśli ktoś uważa, że Wirelessy 2.0 w porównaniu do swoich klasycznych protoplastek (dostępnych obecnie w promocji za 139 PLN) są zbyt drogie, to pragnę jedynie przypomnieć, że pierwsza wersja ich bezprzewodowych inkarnacji w 2018r. kosztowała … 449 PLN, czyli nie dość, że nominalnie była droższa, co wówczas ww. kwota była znacznie bardziej obciążająca budżet aniżeli dzisiaj. Marcin Olszewski Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 429 PLN Dane techniczne Konstrukcja: Otwarte, bezprzewodowe, składane Impedancja: 60 Ω Pasmo przenoszenia: 15 - 25 0000 Hz Skuteczność: 101 dB SPL Łączność: Bluetooth 5.2; przewód USB-C / mini jack 3,5 mm Złącze: USB-C (ładowanie, transmisja dźwięku)
    4 punkty
  8. Po raz kolejny na przestrzeni kilku ostatnich lat na łamach tego magazynu, dane mi było przetestować kolumny ze stajni Harbeth. Zapewne większość z czytających ten materiał audiofili nie potrzebuje jakiegoś szczególnego wprowadzenia, do jednej z najbardziej znanych i cenionych marek kolumn głośnikowych jednak dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą co to za firma, krótkie przypomnienie: Działająca od blisko pół wieku marka Harbeth przez lata ugruntowała swoją pozycję na rynku i jest jednym z synonimów brytyjskiego audio. Ich linia monitorów mających rodowód BBC Research & Development pod wieloma względami jest wierna pierwotnym założeniom ale jednocześnie nie pozostaje w stagnacji, udoskonalając swoje głośniki o najnowsze osiągnięcia w dziedzinie badań nad dźwiękiem, chociażby przy opracowaniu membrany RADIAL, jak i całej kolumny użyto jedno z najbardziej zaawansowanych systemów pomiarowych marki Klippel. Postacią kojarzącą się z marką Harbeth jest Alan Shaw który od 1986 roku dowodzi firmą i jest głównym odpowiedzialnym za obecne brzmienie. Cała historia zaczęła się jednak od Dudleya Harwooda, szefa zespołu badawczego BBC i podległych mu inżynierów, którzy na początku lat 60tych rozpoczęli zakrojone na ogromną skalę badania. Ich owocem było stworzenie monitorów o maksymalnie liniowej charakterystyce, które na długie lata zadomowiły się w studiach nagrań BBC. Oferta Harbeth to obecnie pięć różniących się od siebie budową oraz gabarytem monitorów umożliwiających dopasowanie się do dowolnej wielkości pomieszczenia, to kolejno (od największych): M40.3 XD, SHL5PLUS XD, M30.2 XD, C7ES-3 XD, HARBETH P3ESR XD. Dzisiejszy materiał poświęcę, najwyższemu modelowi z całej oferty, czyli M40.3XD. Chociaż słowo „dzisiejszy” materiał jest nieco nieaktualne. Kolumny te dotarły do mnie ponad kwartał temu, wprawdzie umówiona była ich wysyłka do testów to głównym moim celem była chęć posłuchania ich u siebie w domu, z racji tego, że bardzo poważnie rozważałem zakup tych kolumn. Na wstępie zaznaczę, że kolumny finalnie kupiłem, a to samo w sobie jest jasną sygnalizacją, że uważam je za bardzo dobry produkt. Ale jak każdy człowiek mam swój gust i oczekiwania, co oczywiście miało wpływ na wybór tych kolumn jak i na ich ocenę. Ci którzy czytali moje poprzednie recenzje, chociażby modeli 30.1 czy SHL5+XD lub śledzą moje wpisy w klubie Harbeth na tutejszym forum (do którego gorąco zapraszam, bo jest to miejsce pełne znawców tej marki i doświadczonych użytkowników) wiedzą, że bardzo wysoko cenię tą markę. W tym materiale postaram się nakreślić mój punkt widzenia, czego od dźwięku oczekuję i czego oczekuję od sprzętu ten dźwięk odtwarzający, dlaczego osobiście wybrałem taką kolumnę i komu taki wybór można polecić. „Czterdziestka” Harbetha jest ich największą kolumną, jest też ich flagowym produktem i wizytówką możliwości firmy. Każda kolumna Harbeth projektowana jest do specyfikacji i potrzeb użycia do danych warunków. Część z nich zaprojektowana jest do małych pomieszczeń, część zrobiona jest tak by była bardziej dostępna finansowo, a najmniejsze mini monitory, mają swój odległy rodowód, z radiowych wozów transmisyjnych, gdzie używane były w kabinie pojazdu o powierzchni dwóch metrów kwadratowych i nawet w takich warunkach, jako monitory bliskiego pola, musiały wiernie oddawać ludzkie głosy, na przykład podczas transmisji prowadzonej na żywo tak jak słynna Ls3/5a, które również Alan Shaw produkował. Chociaż jak sam twierdził, kolumna ta miała wiele ułomności, które Jemu udało się poprawić w autorskiej konstrukcji Harbeth P3, które mają zdecydowanie lepszy SPL, oraz bas w stosunku do pierwowzoru Ls3/5a. Model czterdziesty natomiast jest pomyślany jako referencyjny głośnik który ma mieć możliwość oddania pełni pasma, łącznie z najniższym basem a oddać dźwięk (podobnie jak mniejsi bracia) w najwyższej możliwej jakości. W przypadku M40.3XD nie patrzy się na pomieszczenie w którym ma grać czy oszczędności produkcyjne, lokalowe, amplifikacyjne lub jakiekolwiek inne, bo w jego przypadku to warunki zewnętrzne powinno się dopasować do niego, a nie na odwrót. W zamian za to kolumna oddaje pełnie możliwości tego, co przez ostatnie pięćdziesiąt lat udało się w Harbeth stworzyć. Historia tej kolumny zaczyna się w roku 1998 wraz pierwszym modelem M40. Kształt i rozmiar obudowy był podobny jak w obecnej konstrukcji, rozmiar głośników również, a pierwsza duża zmiana przyszła po dziesięciu latach, gdy w 2008 roku zaprezentowany został model M40.1. Miał on użyty całkowicie inny głośnik basowy – w pierwszej generacji kolumny korzystano z głośnika od zewnętrznego dostawcy (Scan Speak), a od modelu 40.1 użyto głośnika własnej produkcji. Kolejna zmiana, która nastąpiła w roku 2015 wynikała z kilkuletniego dopracowywania konstrukcji i projektu zwrotnicy, co zaowocowało modelem M40.2, który posiadał głośnik z membraną oraz całkiem nową zwrotnicę. Mocno różnił się dźwiękowo od poprzednika, a szczególnemu poprawieniu uległa jakość i kontrola niskich tonów, a średnica stała się jeszcze lepsza. Kolumna nadal była usprawniana co zaowocowało (jubileuszową) edycją 40.2 Anniversary, (na 40-st lecie firmy) z której wyewoluowała już obecna i testowana przeze mnie wersja M40.3XD (XD znaczy tyle co EXTENDED DEFINITION). Historię tego modelu opisuję w jednym celu a mianowicie aby pokazać ile czasu, energii i wiedzy potrzeba by poprawnie zestroić kolumnę. I nawet kolumna tak dopracowana, jeżeli nadal się ją bada, mierzy, projektuje kolejne zwrotnice, jest w stanie odwdzięczyć się jeszcze lepszym dźwiękiem. Dodajmy, że te badania i rozwój nie prowadzi jakiś laik, ani osoba strojąca po omacku „na ucho”, tylko Alan Shaw, osoba zajmująca się tym od co najmniej czterdziestu lat, z pełnym zapleczem pomiarowym i testowym marki Klippel. Daje to do myślenia w kontekście cudownych firm głośnikowych, które pojawiają się znikąd, nie mają zaplecza ani doświadczenia, a nagle wypuszczają na rynek absurdalnie wycenione kolumny, zarzekając się, że są najlepsze na świecie… Często ich najlepszość opiera się tylko o ekstrawagancką cenę, ekstrawagancki wygląd i agresywny marketing. Takich firm było dziesiątki i zwykle po kilku latach mocnej ekspansji na rynku, znikają tak samo szybko jak się pojawiły… Natomiast Harbeth trwa, konsekwentnie realizuje i choć przez pół wieku, pojawiają się kolejne generacje słuchaczy, kolejne generacje sprzętów, to pomimo pozornego zatrzymania się w epoce lat 70tych (do którego nawiązuje wygląd) kolumny te znacznie lepiej dostosowują się do zmieniających się czasów, niż lwia część konkurencji. Kształt obudowy faktycznie nawiązuje do konstrukcji znanych z lat 70tych. Przyczyna tego jest taka, że priorytetem dla tej kolumny (i każdej innej Harbetha) jest jakość dźwięku a nie wygląd. I pomimo zmieniających się trendów we wzornictwie, kształt i wygląd obudowy nie zmieniają się. Podobnie jak nie zmieniają się prawa fizyki, rządzące falą akustyczną, tak i wygląd kolumny, opracowanej kilka dekad wstecz nie zmienia się pod dyktando obecnej mody. Niestety, panująca od lat 90tych moda na kolumny tzw. „słupki” które wymuszają małe powierzchnie membrany głośnika basowego, oraz mały litraż obudowy wewnątrz, jest zmorą wielu konstrukcji. Praktycznie każdy producent kolumn uległ temu naciskowi, wystraszony, że kolumna odbiegająca od współczesnego kanonu, będzie miała problem się sprzedać. W zasadzie mają rację, jeśli chodzi o odbiorcę masowego natomiast meloman czy zagorzały audiofil jest bardziej wyrozumiały w tej kwestii. Co zresztą widać po tym, że całkowicie ignorując trendy wizualne jakie od trzech dekad występują, firma trwa i ma się dobrze. Co więcej, w ostatnich latach widzimy coraz więcej kolumn współczesnych, które stylizowane są na wygląd retro: robi tak JBL, rodzimy Pylon czy angielski Wharfdale. Widać, że jak każda moda zatacza kręgi, tak i w audio wróciła moda, na – pewnym sensie – ponadczasowy styl vintage. Warto jednak zaznaczyć, że czym innym jest stylizowanie kolumny by wyglądała retro, a czym innym jest kształt Harbetha, który wynika bezpośrednio z zastosowanej technologii. A ta jest jednym z trzech sekretów sukcesu tej kolumny. Pierwszym jest bezkompromisowe podejście do pomiarów i dopracowania zwrotnicy, pod kontem naturalności dźwięku. Drugim jest RADIAL, czyli ściśle strzeżony i opatentowany, będący wyłączną własnością Harbeth i niedostępny dla żadnej innej firmy głośnikowej, materiał membrany. Materiał ten posiada właściwości stricte dopasowane do całego projektu kolumny. Stworzony do określonego celu, czyli kolumny z grającymi ściankami o pewnych właściwościach i o pewnych oczekiwaniach względem niego. To spora różnica w stosunku do większości firm audio, gdzie do dostępnego głośnika z rynku zewnętrznego (np. Scan Speak, SB Acoustic itd.) dorabia się zwrotnicę i obudowę. Wiadomo, że garnitur szyty na miarę będzie lepszym rozwiązaniem niż jakikolwiek dobierany. A głośniki z membraną RADIAL (obecnie już drugiej generacji, tj. RADIAL2) tworzone i projektowane są tylko i wyłącznie na potrzeby kolumn Harbeth, tylko i wyłącznie uwzględniając ich potrzeby i oczekiwania. Trzecim jest dopracowanie „grającej” obudowy o cienkich ściankach – jest to rozwiązanie będące efektem wieloletnich badań naukowych, wykonanych dla (przez) BBC, a opłaconego (bardzo hojnie) przez rząd Wielkiej Brytanii. Ponad pół wieku temu, zorientowano się w Wielkiej Brytanii jak potężnym potencjałem jest muzyczna branża rozrywkowa, jak potężne przychody dają brytyjskie zespoły, jak dużym potencjałem jest ogólnokrajowa rozgłośnia radiowa, która będąc anglojęzyczna, ma zasięg światowy. To właśnie te czynniki skłoniły brytyjski rząd, do wydania tak dużych nakładów finansowych, by stworzyć najlepszy możliwy głośnik. Głośnik miał być narzędziem pracy dla radiowców, a z racji ambitnych planów BBC, chciała mieć najlepsze możliwe narzędzia. Warto mieć świadomość tego, że efekt tych badań, które bez miara wielokrotnie przewyższyły jakiekolwiek badania, którejkolwiek z firm komercyjnych, to serce kolumny Harbeth. To właśnie dzięki tym badaniom, w których bezpośrednio zaangażowany był Alan Shaw udało się stworzyć tak unikalny produkt. Coś z pozoru wygląda jak zwykła drewniana skrzynia, tak naprawdę jest niezwykle zaawansowaną i skomplikowaną konstrukcją której wyliczenie odpowiednich właściwości zajęło lata pracy. Do dziś dnia można odnaleźć w Internecie publikacje tych badań, gdzie badano dziesiątki różnych kształtów – od kuli, trapezów, odgród, układów zamkniętych, bass reflex i każdego możliwego wariantu, poprzez różnej maści materiały: drewno, materiały syntetyczne, gumy, metale itd. Konkluzja tych badań jest taka, że najwięcej zalet ma obudowa „grająca” czyli taka, która nie walczy z drganiami głośników, tylko taka która potrafi je okiełznać, dopasowując się swoimi własnymi rezonansami, w taki sposób, by niekorzystne zniekształcenia wygasić. Z punktu widzenia technicznego wygląda to w ten sposób, że obudowa kolumny składa się z prostokątnej skrzyni, gdzie boczne ścianki sklejone są z górną i dolną a przednia i tylna „pływają” niezależnie od nich. Pływają to mocne słowo, one są przykręcone z odpowiednim momentem obrotowym, dzięki temu mogą pracować w nieco innej częstotliwości rezonansowej niż reszta kolumny. Wyliczenie tych rezonansów, zaprojektowanie by każdy element kolumny, łącznie z kloszem głośnika, by pracował tak by niepożądane fale się znosiły wzajemnie to właśnie sekret tej kolumny i coś co odróżnia ją od wszystkich innych kolumn dostępnych na rynku. Jest to podejście bardzo skuteczne, ale ekstremalnie trudne do wykonania. Stąd też, kolumny Harbeth to ewolucje już opracowanych kolumn zamiast ciągłego wprowadzania nowych produktów. Taka konstrukcja budowy kolumny wymaga bardzo dużej ostrożności w ustawieniu ich. Każdy użytkownik Harbeth ma tego świadomość ale Ci którzy nie obcowali z nimi a przyzwyczajeni się do stawiania monitorów na standach, uwzględniając tylko ich wysokość, mogą być zdziwieni jak wielki wpływ na dźwięk, w przypadku Harbeth ma stand na jakim je położymy. W przeciwieństwie do innych kolumn, gdzie solidność standa i jego wysokość są głównymi parametrami, to w przypadku Harbeth, stand staje się elementem obudowy, wpadającym w rezonanse razem z nią. Z racji tego, że cała kolumna jest zestrojona w uwzględnieniu ich, to gdy położymy tą kolumnę (zgodnie ze współczesnym zwyczajem) na ciężkim metalowym standzie i nie daj boże jeszcze je wkleimy blue-tackiem, całkowicie zmienimy strojenie kolumny. Harbeth (dotyczy to każdego modelu) może stać, tylko i wyłącznie na lekkim, ażurowym, drewnianym standzie! Tylko w takiej formie zachowane są właściwości tej kolumny, takimi jakimi zostały wymyślone przez producenta. Sam Alan Shaw nie narzuca jakiego producenta wybrać, jednak wiodącym na całym świecie wyborem i powszechnie uznanym za najlepszy wybór są standy Ton Trager. To lekkie, drewniane podstawki idealnie dopasowane do Harbeth. Wykonane są wzorowo, drewno jest świetnej jakości, nawet po latach używania nie pojawiają się problemy ze spękaniem czy wyginaniem. Montowane są bez gwoździ czy wkrętów, są idealnie spasowane, perfekcyjnie trzymają kąty. Barwione na ciemno ekologicznym barwnikiem (cała produkcja odbywa się z pełnym szacunkiem dla dobra naszej planety i posiada na to stosowne certyfikaty ekologicznej produkcji). Barwnik uwydatnia wzór słojów, pięknie komponują się z każdą wersją kolorystyczną kolumny. Więcej informacji o tych standach zawarłem w materiale napisanym podczas recenzji SHL5+, chętnych zapraszam do lektury: link Moim zdaniem, w przypadku wyboru kolumny M40.3XD nie ma żadnych innych alternatyw jeśli chodzi o podstawki. Ton Trager pasuje dźwiękiem, koncepcją techniczną, ładnie wygląda, a kosztuje tyle samo co rodzime konstrukcje ze stali które psują dźwięk tych kolumn… Przechodząc już do samych kolumn, Harbeth 40.3XD to duża kolumna (750 x 432 x 388 mm) nadająca się do nagłośnienia pomieszczeń rzędu 50 metrów i więcej. Dolna granica jest trudna do zdefiniowana. Osobiście znam ludzi którzy z zadowoleniem wkładali je do pokojów 16 metrowych, chociaż sam uważam, że takie rozsądne minimum to 25 metrów. Waga każdej z kolumn to 38 kg a relatywnie niska waga wynika z konstrukcji lekkiej, grającej obudowy. Większość Hi-endowych kolumn, tej klasy co M40.3XD i przeznaczonych do tak dużych pomieszczeń jak one, ważą zwykle między 100 – 200 kg. Ta „filigranowość” Harbetha może być pewnym błogosławieństwem, każdy kto miał kiedyś kolumnę powyżej 100kg wie jakim kłopotem jest przesuwanie, wnoszenie, zmiana kolców itp. Do każdej, prostej czynności trzeba wołać znajomych, każdy transport wymaga ekipy transportowej… Konstrukcyjnie, to monitor trzy drożny - głośnik basowy produkcji Harbeth’a posiada 30 cm membranę i pracuje w układzie bass reflex, głośnik średniotonowy to 20 cm Radial 2, również produkcji Harbeth, który pracuje w osobnej komorze zamkniętej. 25 mm głośnik wysokotonowy dostarcza Seas, jest to głośnik z najwyższej serii excel, robiony według specyfikacji zamówionej przez Alana Shaw’a. Wewnątrz kolumny znajduje się bardzo rozbudowana zwrotnica, wytłumienie z wełny oraz mat bitumicznych, a zwieńczenie elektroniki stanowią gniazda głośnikowe WBT Nextgen. Producent wszystkie pomiary wykonywał z zamontowaną maskownicą i tak też zaleca słuchać, choć jak widać na pomiarach, wpływ maskownicy jest minimalny. Kolumny dostępne są w czterech różnych fornirach: Wiśnia, Orzech, Różany, Oak i Black Ash. Jakość stolarki jest bardzo dobra, forniry są ułożone z uwzględnieniem usłojenia na obu kolumnach w parze. Jako ciekawostkę dodam, że Harbeth forniruje swoje kolumny dwustronnie z uwagi na pożądane w ten sposób właściwości soniczne. W ten sposób naprężenie ścianek z obu stron jest równomierne. Ogólnie nie widać żadnych niedoróbek czy elementów które można by poprawić. W swym surowym, nieco studyjnym charakterze, z prostym kształtem i wyglądem jak z poprzedniej epoki, mają pewien niepowtarzalny urok, który wielu audiofili znudzonych współczesnymi, przekombinowanymi kolumnami, na pewno doceni. Dźwięk M40.3XD opisać można na kilku płaszczyznach. Jeżeli będziemy analizować poszczególne pasma dźwięku, pominiemy najważniejszą cechę tych kolumn: homogeniczność i zgranie każdego pasma z pozostałym. To coś co bardzo mocno wyróżnia tą kolumnę na tle każdej innej mi znanej. Słuchając jej nigdy nie jesteśmy w stanie stwierdzić, który głośnik gra, każdy z nich jest zestrojony w tak dokładny i pieczołowity sposób. Zarówno szybkość, barwa jak i dynamika każdego zakresu jest całkowicie z sobą zbieżna, co podczas słuchania pozwala nam zapomnieć, że słuchamy głośników i bardzo szybko zanurzamy się w odsłuch, zapominając o tym, że to reprodukcja muzyki odtwarzana z urządzenia. Bez żadnych szczególnych sztuczek czy wynaturzeń, tą niesamowitą spójnością dźwięku, zaczynamy odczuwać to jakby muzyka była grana na żywo. Ale by spełnić reporterski obowiązek opiszę po krótce cechy poszczególnych zakresów, choć jak wspominałem, główna zaleta tej kolumny nie wynika z jakiegoś nadzwyczajnej cechy któregoś z zakresów, tylko tego jak doskonale są one z sobą złączone. Zacznę od basu, bo ten jest najłatwiejszy do wyłuskania z reszty dźwięku i opisania. Najpierw jednak zaznaczę, że opis basu to wypadkowa kolumny, pomieszczenia i wzmocnienia. Po prostu nie w każdych warunkach, akustycznych i nie z każdym wzmacniaczem uda się uzyskać zadawalający wynik – to niby oczywista prawda i dotyczy każdej kolumny, ale warto to przypomnieć, ponieważ, wokół basu Harbetha narosło wiele krzywdzących legend. A bas ten jest, bardzo dobry zarówno swoją motoryką, dynamiką, wielobarwnością jak i odczuciem „uderzenia na klatę”. Pod każdym względem zasługuje na pochwały, ale ten fantastyczny efekt jaki mi udało się osiągnąć, jest też efektem tego, że mam je ustawione w mocno wytłumionym pomieszczeniu 45m, a każda z kolumn napędzana jest osobnym, 250 Wattowym, monoblokiem lampowym. Pamiętajmy o tym, podłączając kilku wattową lampę… Uzyskamy fajną średnicę, ale nie dziwmy się, że gubi nam się bas, albo się wzbudza… Lampa jak najbardziej do Harbeth pasuje, ale dostarczmy im tyle prądu ile potrzebują. Średnica to coś z czego Harbeth słynie. Dla wielu jest w pewny stopniu wyznacznikiem tego jak idealna średnica powinna brzmieć. Nawet przeciwnicy Harbetha, niechętnie, ale raczej zgodnie przyznają, że średnica jest bardzo dobra. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko potwierdzić, to co obiegowo o tej kolumnie się mówi. Średnica ma niesamowitą głębię, nasycenie i naturalność w stopniu takim, która mało kolumna może się zrównać. Jednak to co jest wyjątkowe w tej kolumnie to fakt, że ta zjawiskowa średnica nie wynika z jej docieplenia, dosłodzenia tylko nadzwyczajnej naturalności. Przekłada się to na legendarną wręcz muzykalność Harbeth, wynikającą właśnie z tej łagodnej naturalności, zgrania każdego pasma, spójności poszczególnych dźwięków. One nie są muzykalne, bo ktoś je tak ocieplił, albo bo czarują jakimś zakresem podbarwiając go, tylko właśnie przez tą spokojną, nieefekciarską, spójność dźwięku i naturalność barw. Podobnie sprawa ma się w przypadku wysokich tonów, są one idealnie zszyte z średnicą, łagodnie przechodząc wysokie dźwięki, w taki sposób, że ciężko wyłapać charakter głośnika czy nawet określić czy to jasno czy ciemno grająca kolumna. Wysokie tony są obecne, wyraźnie zaznaczone, odseparowane od siebie, ale jednocześnie nie narzucają się, nie męczą, nie dominują. Z jednej strony dźwięk trąbki potrafi być mocny i dosadny, z drugiej nie jest on męczący czy kłujący. Możemy słuchać godzinami nawet jazgotliwej i ostrej muzyki, a nie będziemy zmęczeni. Pomimo tego, że nie złapiemy tej kolumny na tym, że gdzieś złagodziła czy ociepliła przekaz. Jak na dłoni widzimy, która realizacja jest dobra, która została zepsuta ale nawet słabo nagrane płyty, brzmią tak, że przyjemnie się ich słucha. To moim zdaniem kolejny wielki plus M40.3XD. Większość kolumn które miałem do tej pory, miała tendencję do obnażania jakości nagrania. Dobrze zrealizowane nagrania brzmiały świetnie, a te źle nie nadawały się do słuchania. Niby tak powinno być, ale czy do tego ma służyć system audio? Do niesłuchania płyt, bo są źle zrealizowane? Uczciwie przyznajmy, że zdecydowana większość muzyki zrealizowana jest przeciętnie. Natomiast na Harbeth, słychać wyraźnie potknięcia realizatora ale mimo to jest w tym jakiś czar, że nawet słysząc te niedomagania, nadal dany album chce się słuchać. Ciężko mi powiedzieć z czego to wynika ale jest to cecha, którą wielu użytkowników tej marki dostrzega i za co ceni. Nie jestem w stanie napisać do jakiego gatunku muzycznego ta kolumna jest najlepsza. Bo w zasadzie w każdym się odnajdzie. Ma niesamowicie naturalną i w tej naturalności, piękną barwę, gra niezwykle linowo (co potwierdzają liczne pomiary), dźwięk jest mocny, duży, dociążony. Potrafi wiernie przekazać nagranie, jednocześnie nie zniechęcić do słuchania słabych realizacji… Być może, nie zostanie doceniona przez ekstremalnych audiofili – ciągłych poszukiwaczy, którzy od każdego sprzętu oczekują jakiegoś efektu „wow!”, chcąc by każdy sprzęt pokazał coś nowego, coś lepszego, coś innego. Pewnie wielu z nich nie zrozumie, o co chodzi w tej kolumnie, która w naiwności Alana Shaw’a została stworzona do słuchania muzyki nagranej na płytach, w sposób najbardziej wierny i jednocześnie najbardziej przyjemny. Dla tych, którzy budują system audio do słuchania muzyki, kolumna ta będzie znakomitym wyborem (i zapewne końcem poszukiwań). Dla mnie osobiście taką jest i nie widzę, żadnych alternatyw dla siebie. Jako produkt nie jest tania, jednak jak porównamy oferty kilku wiodących marek głośnikowych, np. Rockport, Wilson Audio, Dynaudio, Focal (akurat te marki rozważałem wcześniej jako alternatywę), to okaże się, że kolumny tej ligi, od tych producentów, z przeznaczeniem do pokoi ok 50m, kosztują od 2,5x do 10x razy więcej, niż Harbeth… Czyli będąc drogim, produktem jest i tak kilka razy droższy od swych bezpośrednich konkurentów. Być może kolejny argument jaki może przekonać do wyboru Harbeth, jest to jak mocno trzyma cenę na rynku wtórnym. Nawet dziś, 10-15 letnie M40.1 na rynku wtórnym kosztują praktycznie tyle samo ile kosztowały nowe, w dniu premiery… Wiem, że nie uwzględnia to infalcji ale bardzo mało produktów audio, można po dziesięciu latach odsprzedać po cenie zakupu. Dla mnie to ważny czynnik, bo przy zmianie na inne kolumny (zapewne M40.4), dużą część kwoty uda się odzyskać. Każdemu gorąco polecam posłuchać tych kolumn, gdyż mają w sobie coś magicznego, trudnego do uchwycenia i opisania, a objawiającego się tym, że nawet krótki odsłuch, który miał trwać godzinę, często kończy się całym wieczornym słuchaniem. Pomimo braku jakiś nadzwyczajnego efekciarstwa, potrafią przykuć do fotela na długie godziny. Nie męczą, nie nudzą się, dla mnie są dokładnie tym czego szukałem i czego potrzebuje do czerpania przyjemności ze słuchania muzyki. Rafał Czuk. Do testów dostarczył dystrybutor marki Harbeth w Polsce: https://www.soundclub.pl Zdjęcia z logo "Soundclub" w prawym rogu, autor: Bartek Mrozowski. Umieszczono za zgodą Soundclub. Pozostałe zdjęcia, autor Rafał Czuk.
    4 punkty
  9. Siedzę sobie wieczorem, lampka się grzeje, z głośników sączy się „Kind of Blue” na oryginalnej szpuli, i myślę: czy ja się przypadkiem nie zatrzymałem w czasie? Bo świat idzie do przodu – nie ma zmiłuj. Młodzież odpala Spotify w jakości „super hyper lossless”, ktoś tam testuje nowego DAC-a z chipem rodem z NASA, a ja... ja znów kombinuję jak podpiąć starego Teaca do lampy, żeby nie buczało. No właśnie. Gdzie my dzisiaj jesteśmy jako audiofile? Czy jeszcze próbujemy gonić nowinki, czy już nam się nie chce i wolimy stare, sprawdzone granie – nawet jeśli trzeszczy, buczy i trzeba wstać, żeby stronę zmienić? Streaming hi-res vs. szpulowiec na kolanach Powiedzmy to szczerze: nowe rozwiązania są wygodne. Klik i masz dowolny album w jakości studyjnej. Nie musisz kolekcjonować, pucować, przekładać. Ba – nie musisz nawet włączać światła, żeby zmienić płytę, bo wystarczy hasło „Hej, Siri”. Ale czy to jest to samo słuchanie? Czy w tym wszystkim jeszcze chodzi o muzykę, czy już tylko o technologie, pasmo przenoszenia i to, żeby „grało jak z taśmy matki”? Ja się łapię na tym, że jak słucham z pliku, to łatwiej mi się rozprasza myśl. Przełączę numer, podgłośnię, potem zmienię artystę... i zanim się obejrzę – słuchałem przez godzinę, ale nic nie usłyszałem. Lampa, winyl, szpula – czyli rytuał i sentyment Z drugiej strony, stara szkoła audio to jak parzenie herbaty z czajnika emaliowanego. Czasem kapnie, czasem przypali rękę, ale smakuje lepiej niż z ekspresu na kapsułki. Może to sentyment, może placebo – a może po prostu tak ma być. Lampa – wiadomo. Żarzy się, szumi, ale jak zaśpiewa, to nie trzeba tłumaczyć niczego. Winyl – kręci się, trzeszczy, ale siedzi się przy nim ciszej i jakoś bardziej... z szacunkiem. A szpula? Kto słuchał ten wie – to nie granie, to wydarzenie. A może jedno i drugie? Są też tacy, co idą środkiem. I dobrze – bo przecież kto powiedział, że nie można mieć i streamera, i gramofonu? Że nie można TIDAL-a puścić przez lampowy wzmacniacz z lat 70? Albo, że nie da się ripować winyli na FLAC-i i słuchać ich w aucie? Czasy się zmieniają, ale przecież nasze uszy wciąż te same. Słyszą to, co im się podoba – niezależnie od formatu. No to jak to u Was wygląda? Ciągle grzebiecie w szafie za winylem? A może pilot i streaming to Wasz chleb powszedni? Kto z Was jeszcze trzyma szpulowce i lampy jak święty Graal? A kto już przeszedł „na pliki” i nie ogląda się za siebie? Dajcie znać w komentarzach. Podrzućcie fotki swoich zestawów – starych, nowych, miksowanych. Może się okaże, że każdy ma rację – tylko trochę inaczej. Pozdrawiam z ciepła lampowego blasku....
    3 punkty
  10. Wchodzisz do kawiarni – w głośnikach leci „coś”, czego nie rozpoznajesz, ale rytm buja. Włączasz Spotify – ładujesz playlistę „Chill Beats to Study/Work/Exist To”. Jedziesz autobusem – ktoś obok słucha lo-fi przez słuchawki z przeciekającym basem. Słuchamy więcej niż kiedykolwiek, ale... czy naprawdę słuchamy? Jeszcze dwie dekady temu kupowało się płytę po długim oczekiwaniu na premierę. Otwieranie opakowania, czytanie wkładki, poznawanie tekstów – to był rytuał. Dziś? Kliknięcie „play” i skip po 30 sekundach, jeśli numer nie wciągnie od razu. Muzyka z produktu stała się usługą. Streaming miał być wyzwoleniem. I był – uwolnił słuchaczy od fizycznych ograniczeń, dał dostęp do niemal każdego utworu w historii. Ale ta dostępność niesie też pułapkę: zanik koncentracji, znużenie nadmiarem, brak głębszego kontaktu z twórczością. Playlisty tworzone przez algorytmy rzadko uwzględniają opowieść, jaką niesie cały album. A przecież wiele płyt to koncepty – muzyczne powieści, które warto poznać w całości. Obecny sposób konsumpcji muzyki przypomina przeglądanie memów: krótka ekspozycja, szybka decyzja, czy coś się podoba, i natychmiastowe przejście dalej. Nawet jeśli słuchamy kilku godzin dziennie, trudno mówić o jakimkolwiek zaangażowaniu. Tracimy nie tylko kontakt z muzyką, ale i z jej twórcami. Kiedyś znało się nazwiska muzyków sesyjnych, dziś często nie znamy nawet imion wokalistów z listy Top 50. Nawet koncerty, które kiedyś były świętem muzyki, coraz częściej stają się tłem dla stories i reelsów. Telefon w górze, nie po to, by zadzwonić, ale by udokumentować moment, którego... nie przeżywamy w pełni. W pogoni za doświadczeniem zapominamy, że muzyka to nie tylko dźwięk, ale emocja, obecność, kontekst. To nie znaczy, że dziś muzyka nie ma siły. Ma – ale by ją poczuć, trzeba przestać traktować ją jak tapetę dźwiękową. Spróbuj usiąść i posłuchać całej płyty. Bez scrollowania, bez powiadomień. Po prostu: muzyka i Ty. W dobie playlist, poleceń i „piosenek dla nastroju”, to może być akt buntu. A może – ratunku. I może nie trzeba od razu rzucać Spotify. Wystarczy raz na jakiś czas świadomie wybrać album, założyć dobre słuchawki i po prostu zanurzyć się w muzyce. Może właśnie wtedy przypomnimy sobie, dlaczego kochamy dźwięki – nie jako tło, ale jako centrum przeżycia.
    3 punkty
  11. Każdy z nas zna ten moment, kiedy lista rzeczy do zrobienia zaczyna żyć własnym życiem. Spotkania, terminy, zadania, pliki – wszystko rozrzucone po mailach, komunikatorach, notatnikach i w głowie. A potem przychodzi deadline, a Ty zadajesz sobie pytanie: „Czy o czymś nie zapomniałem?”. Na szczęście na ratunek przychodzi Teametria – narzędzie, które pomoże Wam przejąć kontrolę nad chaosem, usprawnić pracę i przede wszystkim zaoszczędzić mnóstwo czasu (a kto z nas nie chce mieć więcej czasu?). Jeśli wydaje Ci się, że zarządzanie projektami to skomplikowana sprawa, która wymaga dyplomu z organizacji, to mamy dla Ciebie dobrą wiadomość. Teametria jest dla każdego! Nie musisz być menedżerem z wieloletnim doświadczeniem, żeby zacząć – wystarczy, że masz ochotę wprowadzić odrobinę porządku i produktywności do swojej pracy. Co to jest Teametria? Wyobraź sobie aplikację, która działa jak Twój osobisty asystent. Zapisuje wszystkie Twoje zadania, przypomina o terminach, pozwala śledzić postępy w projekcie i – co najważniejsze – pomaga zrozumieć, na co faktycznie poświęcasz czas. Bo tutaj jest prawdziwy hit: Teametria oferuje także funkcję pomiaru czasu pracy nad zadaniami! To oznacza, że w końcu możesz zobaczyć, ile naprawdę zajmuje napisanie raportu, przeprowadzenie spotkania czy stworzenie prezentacji. Dzięki temu nie tylko lepiej zaplanujesz swoje obowiązki, ale też zyskasz solidne argumenty podczas rozmów z szefem czy klientami („Tak, raport zajął mi trzy godziny – mogę to udowodnić!”). Dlaczego warto spróbować Teametria? Pełna kontrola nad projektami Teametria pozwala zarządzać zadaniami od A do Z. Możesz przypisywać je do konkretnych osób, dodawać priorytety, ustawiać terminy i monitorować postępy w czasie rzeczywistym. Wszystko w jednym miejscu, bez potrzeby skakania między różnymi narzędziami. Pomiar czasu pracy To nie tylko „fajny dodatek” – to funkcja, która zmienia perspektywę. Dzięki pomiarowi czasu możesz zobaczyć, które zadania pochłaniają najwięcej Twojej energii i jak możesz usprawnić swoją pracę. To także świetny sposób na unikanie prokrastynacji – bo kiedy widzisz, jak płynie czas, łatwiej się zmotywować. Prosty i przejrzysty interfejs Nie lubisz narzędzi, które wyglądają jak kokpit statku kosmicznego? Teametria została zaprojektowana z myślą o prostocie. Intuicyjny układ sprawia, że wszystko jest na wyciągnięcie ręki – nawet jeśli technologia to nie Twoja bajka. Lepsza współpraca w zespole Teametria to także idealne rozwiązanie dla zespołów. Dzięki niej każdy wie, co ma robić, a lider projektu może na bieżąco monitorować postępy. Koniec z nieporozumieniami i gubieniem się w długich wątkach mailowych! Elastyczność Każdy pracuje inaczej, dlatego Teametria daje Ci wybór: możesz zarządzać projektami w widoku kalendarza, na tablicach Kanban lub po prostu w formie klasycznej listy zadań. Dopasuj narzędzie do siebie, a nie odwrotnie. Tablice typu Kanban Lista zadań (Backlog). Tworzenie Sprintów - Kalendarze Dla kogo jest Teametria? To narzędzie dla każdego, kto chce lepiej zarządzać swoim czasem i projektami – nieważne, czy prowadzisz firmę, pracujesz jako freelancer, organizujesz wydarzenia, czy po prostu próbujesz ogarnąć codzienne obowiązki. Teametria sprawdzi się zarówno w pracy zawodowej, jak i w życiu prywatnym. Freelancerzy pokochają ją za możliwość dokładnego monitorowania czasu pracy i rozliczania się z klientami. Zespoły docenią ją za lepszą organizację i transparentność. A indywidualni użytkownicy? No cóż, na pewno polubią świadomość, że w końcu wszystko mają pod kontrolą. Dlaczego warto zacząć teraz? Żyjemy w świecie, gdzie czas jest najcenniejszym zasobem. Im lepiej go wykorzystamy, tym więcej możemy osiągnąć – i tym więcej czasu zostanie nam na rzeczy, które naprawdę lubimy robić. Teametria to nie tylko narzędzie, ale sposób na odzyskanie tego czasu. Najlepsze jest to, że możesz ją wypróbować za darmo. Wystarczy wejść na teametria.com, założyć konto i zacząć ogarniać swoje życie. Bez ryzyka, bez zobowiązań – tylko Ty i Twój nowy, produktywny sposób na zarządzanie projektami. To jak, kto z Was już jest gotowy, żeby wypróbować Teametria? Dajcie znać, jak Wam się sprawdza – może macie swoje pomysły na to, jak w pełni wykorzystać potencjał tego narzędzia? Podzielcie się w komentarzach! Teametria.com
    3 punkty
  12. Choinka żywa czy sztuczna? A może jedno i drugie, ale koniecznie z audio! Gdy tylko zaczyna się grudzień, internety i domowe stoły rozgrzewają się do czerwoności od odwiecznej dyskusji: żywa czy sztuczna choinka? Fani ekologii walczą na argumenty z miłośnikami prawdziwego zapachu lasu, a w tym czasie sklepy sprzedają plastikowe drzewka z wbudowanymi LED-ami jak ciepłe bułeczki. Ale czy ktoś pomyślał, że niezależnie od wyboru choinki, magia świąt jest tak naprawdę w… dźwiękach? Może zamiast skupiać się na drzewku, warto zadbać o to, co w tle? Choinka i głośniki – duet idealny Przyjrzyjmy się faktom. Żywa choinka wspaniale pachnie, ale gubi igły szybciej niż my gubimy paragon na prezent. Sztuczna choinka? Praktyczna, ale co roku wygląda tak samo – zero niespodzianek. Ale gdy w tle zaczyna grać ulubiona świąteczna playlista, zarówno żywa, jak i sztuczna choinka zyskują zupełnie nowy wymiar! Sprzęt audio to inwestycja, która pozwala wydobyć magię świąt z każdego dźwięku. "Last Christmas" na dobrym brzmieniu Podczas świąt najważniejsze są dźwięki – dzwonki sań, kolędy, "Last Christmas" puszczane po raz tysięczny. Dlaczego miałbyś słuchać tych klasyków na byle czym? Dobry system audio sprawi, że nawet dziecięcy chórek brzmi jak filharmonia. Tymczasem choinka, choć cieszy oko, nie odtworzy dla Ciebie ulubionego albumu. Ekonomia i ekologia Kupno żywej choinki co roku to wydatek, który z czasem rośnie. Plastikowa? Kosztuje raz, ale jej produkcja i transport nie są żadnym darem dla planety. A zestaw audio? To inwestycja na lata, która będzie Ci służyć znacznie dłużej niż żywot jednej choinki. Co więcej, słuchanie muzyki świątecznej może połączyć pokolenia – wspólne kolędowanie brzmi lepiej na porządnym sprzęcie. Zatem... Czy wybierzesz żywą, czy sztuczną choinkę, jedno jest pewne – święta nie będą kompletne bez odpowiedniej muzyki. Dlatego zadbaj o to, by Twoja choinka, niezależnie od rodzaju, miała najlepsze tło dźwiękowe. Postaw na audio, a magia świąt zabrzmi tak, jak na to zasługuje. Twoje uszy będą Ci wdzięczne, a choinka – żywa czy sztuczna – nabierze zupełnie nowego blasku! Ho, ho, ho, wesołych świąt! Od Zenona i całego Magazynu AS.
    3 punkty
  13. O wydarzeniu Zapraszamy na jesienną trasę zespołu Luxtorpeda - bilety już w sprzedaży! Luxtorpeda koncerty jesień 2024 Zespół Luxtorpeda powstał z inicjatywy gitarzysty i wokalisty Roberta „Litzy” Freidricha (Acid Drinkers, Turbo, Flap Jack, 2Tm2,3, Arka Noego, KNŻ), który do współpracy zaprosił: gitarzystę Roberta Drążka, basistę Krzysztofa Kmiecika (Armia, 2Tm2,3) oraz perkusistę Tomasza Krzyżaniaka. W 2011 roku skład uzupełnił wokalista Przemysław Frencel (52 Dębiec). Ich ostatni album „Omega” ujrzał światło dzienne wiosną 2022. Na płycie znalazło się 11 premierowych utworów ostro komentujących rzeczywistość. Do takich liryków musiała powstać mocna i surowa muzyka, brzmieniem nawiązująca do lat 90. To analogowe i bezkompromisowe oblicze Luxtorpedy, jest najmocniejszym albumem w historii tego zespołu. Luxtorpeda może pochwalić się wieloma nominacjami do nagrody Fryderyk, w tym statuetką w kategorii Najlepsza Płyta Rockowa w 2011 roku. Na koncertach w Warszawie i Lublinie wystąpi gość specjalny – Flapjack Bilety na ebilet: https://www.ebilet.pl/muzyka/rock/luxtorpeda
    3 punkty
  14. Po latach skupienia na urządzeniach zintegrowanych brytyjska marka Audiolab wraca do korzeni, prezentując dwa nowe, zaawansowane przetworniki cyfrowo-analogowe – modele D7 i D9. Te nowoczesne urządzenia zostały zaprojektowane zarówno z myślą o użytkownikach desktopowych, jak i miłośnikach klasycznych systemów hi-fi. Powrót legendy – DACi z rodowodem M-DAC Audiolab to marka z wieloletnią tradycją w projektowaniu urządzeń cyfrowych. Nowe przetworniki D7 i D9 można uznać za duchowych spadkobierców niezwykle uznanej serii M-DAC, która zdobyła serca audiofilów na całym świecie. Od premiery ostatniego samodzielnego DAC-a tej firmy – M-DAC Mini z 2017 roku – minęło sporo czasu. Teraz brytyjski producent powraca z nową propozycją, która łączy sprawdzoną inżynierię z najnowszymi osiągnięciami technologicznymi. Audiolab D7 – kompaktowy DAC dla wymagających Model D7 to kompaktowy przetwornik oparty na uznanym układzie ESS ES9038Q2M. To ten sam chip, który znajdziemy w najnowszych wzmacniaczach Audiolab 6000A MkII i 7000A, co świadczy o jego wysokim potencjale brzmieniowym. Wśród kluczowych cech Audiolab D7 znajdziemy: obsługę sygnału PCM do 32-bit/768kHz oraz DSD512, pełne dekodowanie MQA – idealne do streamingu z TIDAL Masters, wejścia USB-B, USB-C, optyczne, koaksjalne i Bluetooth 5.1 z aptX HD, wzmacniacz słuchawkowy klasy premium z prądowym sprzężeniem zwrotnym, wybór filtrów cyfrowych oraz opcje upsamplingu, balansowane (XLR) i niesymetryczne (RCA) wyjścia analogowe, kompaktową, elegancką obudowę dostępną w kolorze czarnym lub srebrnym. D7 to znakomite rozwiązanie dla tych, którzy szukają przetwornika audio wysokiej klasy w kompaktowym wydaniu – idealnego zarówno na biurko, jak i do domowego systemu stereo w przystępnej cenie. Audiolab D9 – flagowy DAC z wyższej półki Model D9 to zaawansowany przetwornik stworzony z myślą o najbardziej wymagających użytkownikach. W jego sercu pracuje topowy chip ES9038PRO od ESS Technology, zapewniający niesamowitą rozdzielczość, dynamikę i separację kanałów dzięki pracy w układzie różnicowym i w pełni zbalansowanym. Czym wyróżnia się Audiolab D9? czterokanałowa struktura przetwornika w trybie zbalansowanym, referencyjny zasilacz liniowy z ultracichym transformatorem toroidalnym, wejścia cyfrowe: USB, optyczne, koaksjalne, a także AES/EBU (XLR), Bluetooth z obsługą LDAC, aptX HD, AAC i SBC, wyjścia XLR i RCA (przełączane: stałe lub regulowane), wysokowydajny wzmacniacz słuchawkowy o mocy do 600 mW, zdolny napędzić nawet słuchawki planarne, kolorowy wyświetlacz LCD 2,8”, pokazujący dane o odtwarzanym materiale, poziomie sygnału oraz inne informacje w czasie rzeczywistym. Audiolab D9 to pełnowymiarowy DAC klasy high-end, który może być sercem referencyjnego systemu audio, zarówno domowego, jak i studyjnego. Dostępność i ceny Nowe przetworniki Audiolab już w najbliższym czasie będą dostępne w Polsce! Dystrybucja w Polsce 21Distribution Pabianice, Reymonta 12 www.21distribution.pl
    2 punkty
  15. Jutro pierwszy półfinał Eurowizji, a u nas emocje większe niż przy pierwszym przesłuchaniu nowego winyla z jap-jazzu. Reprezentuje nas Justyna Steczkowska, co samo w sobie brzmi jak powrót do klasyki, ale z nowym masterem. Justyna to przecież nie debiutantka na tej scenie – już w 1995 roku śpiewała w Dublinie „Sama”, zajmując wtedy 18. miejsce. Może wynik nie był spektakularny, ale sama obecność i jej sceniczna charyzma zapisały się w historii polskich startów złotymi nutami. Dziś wraca na eurowizyjną scenę z kawałkiem „Gaja (Never Back Down)”, który brzmi jak miks etno, elektroniki i hymnu walki. Kto zna Justynę, ten wie, że zawsze idzie swoją ścieżką, a tu dodatkowo niesie przekaz o sile kobiety i natury – jakby Enya skrzyżowała się z Björk i poszła na imprezę z Martinem Garrixem. Wokalnie – poziom kosmos, jak zwykle. Wizualnie – oprawa z mistycyzmem, światłem, piórami i czymś, co chyba miało być mgłą, ale bardziej przypominało parę z rozgrzanych lamp elektronowych. Czy ma szansę wygrać? Powiem tak – w tym roku konkurencja jest mocna, ale jeśli jurorzy docenią kunszt i oryginalność zamiast eurowizyjnego plastiku, to może być grubo. A skoro o historii mowa, to wspomnijmy nasze najjaśniejsze chwile na Eurowizji. Edyta Górniak w 1994 roku z „To nie ja” – srebro, które do dziś błyszczy. To był debiut marzenie – Polska wchodzi, rzuca bombę emocji i od razu podium. Potem było trochę jak z remasterem ulubionej płyty – raz coś się uda, raz mniej. Ich Troje w 2003 – kto ich nie pamięta w tych zielonych strojach i z przekazem „Keine Grenzen – Żadnych granic”? Było egzotycznie, emocjonalnie i totalnie w stylu tamtych czasów. A ostatnio? Blanka w 2023 z „Solo” – hit na TikToku, viral w sieci, choć niekoniecznie sukces na scenie. Ale hej – była energia, był styl, była choreografia, której nie powstydziłaby się żadna szkoła tańca z Kalisza po Seul. A teraz dygresja, jak przy długim odsłuchu jazzowej improwizacji – Eurowizja Junior. I tu, proszę państwa, Polska rządzi jak lampowy wzmacniacz wśród chińskich bluetoothów. Roksana Węgiel wygrała w 2018, a rok później Viki Gabor powtórzyła ten sukces. Dwa złote puchary i pokaz, że jak chodzi o młode talenty, to jesteśmy jak Telefunken w świecie plastiku – nie do podrobienia. Czy Justyna dołoży kolejne rozdziały do tej historii? Trzymam kciuki. Bo kto, jak nie ona, potrafi połączyć magię dźwięku z przesłaniem i klasą? A nawet jeśli nie wygramy, to i tak dostaniemy muzyczny performance na najwyższym poziomie. Bo Eurowizja to nie tylko konkurs – to spektakl, to emocje, to muzyczne guilty pleasure. I wiecie co? Lubię to. Reakcje fanów na „Gaję” Justyny Steczkowskiej są bardzo zróżnicowane. Z jednej strony, wielu zagranicznych słuchaczy jest oczarowanych jej występem, podkreślając jej wyjątkowy głos i artystyczną prezentację. Komentarze takie jak „To może być czarny koń Eurowizji” czy „Jej głos jest hipnotyzujący” świadczą o pozytywnym odbiorze . Wielu fanów z różnych krajów wyraża entuzjazm, twierdząc, że Polska ma szansę na wysokie miejsce w konkursie. Z drugiej strony, niektórzy widzowie krytykują utwór za zbyt intensywny wokal i skomplikowaną aranżację sceniczną. Pojawiają się opinie, że piosenka jest „zbyt głośna i agresywna” oraz że „przypomina bardziej cyrkowe show niż konkurs piosenki” . Niektórzy obawiają się, że nadmiar elementów wizualnych może przytłoczyć widzów i odciągnąć uwagę od samej muzyki. Podsumowując, „Gaja” wzbudza silne emocje i dzieli opinię publiczną. Jednakże, niezależnie od różnic w odbiorze, jedno jest pewne: Justyna Steczkowska przyciąga uwagę i nie pozostawia nikogo obojętnym.
    2 punkty
  16. Choć zaokienna aura na to nie wskazuje a i pesymistyczne prognozy meteorologów o czających się tu i ówdzie arktycznych wirach mogą nieco pokrzyżować wyjazdowe plany, fakt nadchodzącej wielkimi krokami majówki jest niepodważalny, więc trudno się dziwić, iż co bardziej niecierpliwi już zaczynają ustawiać się w blokach startowych. Dlatego też jak co roku jednostki niewyobrażające sobie odstawienia muzyki nerwowo rozglądają się za akcesoriami takowy kontakt z ulubionymi dźwiękami zapewniającymi. Na listach zakupowych lądują wszelakiej maści bezprzewodowe głośniki i słuchawki począwszy od pełnowymiarowych modeli wokółusznych, po mieszczące się w małej kieszonce („watch pocket”) jeansów pchełki. I właśnie z ostatniej z ww. grup, dzięki uprzejmości Sieci Salonów Top HiFi & Video Design udało nam się pozyskać przeuroczo kompaktowe Audio-Technica ATH-CKS30TW+. Zwrócenie uwagi na nad wyraz mało absorbujące gabaryty naszych gościń nie wzięło się znikąd, bowiem nawet na tle operującej na podobnym pułapie konkurencji 30-ki są naprawdę mikroskopijne. Wystarczy bowiem wspomnieć, iż każda z „pchełek” waży zaledwie 4,5g a pełniące rolę dodatkowego magazynu energii etui 28g. Dlatego też decydując się na ich zakup warto zastanowić się, czy przypadkiem, zamiast zachowawczej czerni (jest jeszcze wersja semi-transparentna), nie rozważyć nieco bardziej rzucającej się w oczy zielonej opcji. W zestawie, oprócz samych słuchawek znajdziemy również przewód zasilający USB oraz zestaw gumek w czterech rozmiarach (XS, S, M i L). Od strony technicznej jest jeszcze lepiej, bowiem ATH-CKS30TW+ wyposażono 9mm i uzbrojono w nad wyraz szeroki wachlarz ułatwiających życie i poprawiających komfort użytkowania funkcji. Na pokładzie znajdziemy zatem redukcję hałasu ANC i to w wersji ze sprzężeniem w przód (od ang. feed-forward), Ambience Control i Talk-through, tryby korekcji dźwięku, alerty o braku zasięgu i funkcję pozwalającą na wskazanie ostatniej lokalizacji słuchawek (coś dla zapominalskich i roztrzepanych), funkcję Sidetone umożliwiającą użytkownikowi słyszenie własnego głosu podczas rozmów za pośrednictwem większości smartfonów. Z kolei miłośników filmów i gamingu ucieszy niska latencja a z rzeczy bardziej „fizycznych” konfigurowany panel dotykowy z regulowaną czułością działania dotyku, wodoodporność i pyłoszczelność na poziomie IP55. Warto również skomplementować funkcję Fast Pair, która z urządzeniami pracującymi pod kontrolą Androida działa wprost rewelacyjnie a sam proces odnajdywania i parowania słuchawek odbywa się błyskawicznie. W dodatku wzbogacono ją o multiparowanie, dzięki czemu możliwe jest szybkie przełączanie pomiędzy dwoma urządzeniami. Choć mało poważne gabaryty i „wesołe” umaszczenie przy bardzo niewygórowanej cenie mogą sugerować próbę złapania za oko i portfel mało wymagających odbiorców, to nie dajcie się zwieść pozorom, bowiem ATH-CKS30TW+z pomocą firmowej apki Audio-Technica Connect dosłownie kilkoma kliknięciami jesteśmy w stanie przemienić prawdziwe bestie. Tzn. żeby była jasność – już na standardowych, fabrycznych ustawieniach 30-ki grają zaskakująco dojrzale – z głębokimi niskimi tonami, soczystą średnicą i perlistą górą jasno dając do zrozumienia, że absolutnie nic w nich nie wskazuje na budżetowość. I to nawet na tak wymagającym materiale, jak brutalny „Mass VI” formacji Amenra, czy operujący w iście infradźwiękowych zakamarkach „Ghosts” 潘PAN. No i właśnie na tego typu ekstremach okazuje się, że nawet miłośnicy potężnych dawek najniższych składowych mogą znaleźć coś dla siebie, bo Audio-Technici nawet przez moment niczego nie próbują upraszczać, czy przycinać. Co jednak istotne pomimo swojej mocy i bezkompromisowości bas nie próbuje zawłaszczać średnicy, więc tej nie brak komunikatywności i swobody, choć uczciwie trzeba przyznać, iż zestrojono ją po cieplejszej, bardziej soczystej stronie neutralności. Czy to źle? Moim skromnym zdaniem absolutnie nie, gdyż po pierwsze doskonale służy to nie do końca referencyjnym nagraniom a po drugie sprawia, że nawet szeleszcząca 潘PAN nie męczy podczas dłuższych sesji. A jak wypada góra? Cóż, jeśli ktoś liczył na to, że chociaż tutaj Japończycy jeśli się nie potkną, to chociaż pójdą na skróty, to bardzo mi przykro, ale nic takiego nie ma miejsca. Jak już zdążyłem wspomnieć jest uroczo perlista i delikatnie ozłocona, więc nie tracąc nic a nic z rozdzielczości jednocześnie nie męczy i nie rani nazbyt podkreślonymi sybilantami, czy też psującymi przyjemność odbioru szklistością i ziarnistością. Niedowiarkom polecę nasiadówkę z Robertą Mameli, która m.in. na „'Round M: Monteverdi Meets Jazz” zapuszcza się w rejestry krytyczne dla rodowych kryształów a na 30-kach wypada wprost urzekająco. Efekty przestrzenne i gradacja planów oddawane są przez nasze bohaterki nad wyraz poprawnie, acz nienachalnie. Mamy zatem komfort obcowania ze źródłami pozornymi rozmieszczonymi przed nami a nie usilnie wpychanymi w naszą przestrzeń międzyuszną, lecz odbywa się to nad wyraz dyskretnie i naturalnie, bez próby oszołomienia słuchacza hektarami bezkresnej otchłani uaktywniającej się w momencie wciśnięcia play. Nie da się również ukryć, iż na głębię sceny wpływa nieco działanie ANC, jednak mając do wyboru delikatne przybliżenie dalszych planów przy niemalże absolutnej ciszy tła a niezbyt optymalne dla słuchu podgłaśnianie, by tylko zagłuszyć hałas ruchu ulicznego, bądź rozgardiasz panujący w zbiorkomie bez chwili zastanowienia i żalu wybieram pierwszą opcję. W ramach podsumowania pozwolę sobie jedynie (czysto subiektywnie) stwierdzić, że Audio-Technici ATH-CKS30TW+ nie mają absolutnie żadnych słabych punktów. Są bogato wyposażone, świetnie wykonane, bardzo wygodne i w dodatku grają na poziomie, jaki do niedawna zarezerwowany był dla konstrukcji za 3, bądź 4 razy tyle. Dlatego też jeśli do tej pory jeszcze nie zaopatrzyliście się w porządne TWS-y, to teraz właśnie jest ten moment i to właśnie do 30-ek powinniście się w trybie ekspresowym przymierzyć, bo drugiej takiej okazji może nie być. Marcin Olszewski Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 379 PLN Dane techniczne Zastosowane przetworniki: 9mm Impedancja: 20Ω Pasmo przenoszenia: 5 - 20000 Hz Czułość: 110 dB/mW Wodoodporność i pyłoszczelność: IP55 Czas pracy: do 6,5h z ANC (17,5h z wykorzystaniem etui); do 7,5h bez ANC (20 godz. z wykorzystaniem etui) Waga: 4,5g (lewa/prawa), 28g (case)
    2 punkty
  17. W salonie Q21 już teraz dostępne są kolumny duńskiej marki Vestlyd! Vestlyd powstało w 2021 roku z konkretnym celem i pomysłem. Celem marki było nawiązanie do stylu brzmieniowego znanego z klasycznych kolumn, gdzie dynamika, energia i poczucie uczestnictwa w koncercie były ważniejsze niż smukły design, dominujący w dzisiejszych czasach. Po czterech latach działalności, producent oferuje dwie kolumny, które udowadniają, że obietnice te nie były bez pokrycia. Nazwa Vestlyd pochodzi od duńskich słów oznaczających „zachód” (Vest) i „dźwięk” (lyd). Zachód symbolizuje miejsce, w którym kolumny są projektowane – zachodnią część Danii. Druga część nazwy mówi sama za siebie. Filozofia producenta Duńczycy wierzą, że w życiu nie ma nic lepszego od ogromu energii, jaki można poczuć na koncertach. Brzmienie kolumn Vestlyd ma przypominać to wyjątkowe doświadczenie i pozwalać odczuwać muzykę w jej fizycznym aspekcie. Kolumny mają byćniezwykle uniwersalne, niezależnie od preferowanego gatunku – od spokojnego jazzu, przez mocny rock, po żywy pop. Twórcy marki włożyli w nie swoje 20-letnie doświadczenie zdobyte w innych firmach z branży audio. Oferta W aktualnej ofercie znajdują się dwa modele kolumn podstawkowych: V12C oraz V15C. Oba modele wyposażone są w przetworniki współosiowe, cechują się wysoką czułością i opornością 4 Ohmów. Na przednim panelu umieszczono dwa porty bass-reflex, które wspomagają reprodukcję niskich tonów. Producent oferuje również dedykowane standy, które nie tylko poprawiają stabilność i estetykę, ale także wpływają na optymalne rozprzestrzenianie dźwięku w pomieszczeniu. Brzmienie Producent od początku obiecywał brzmienie pełne dynamiki, energii i koncertowego charakteru. Wielu użytkowników potwierdza te zapewnienia – recenzje i opinie zgodnie podkreślają wyjątkową bezpośredniość, moc i przestrzenność dźwięku, jakie oferują kolumny Vestlyd. Niezależnie od gatunku muzycznego, kolumny dostarczają wyjątkowo angażujące doświadczenie odsłuchowe, oddając zarówno subtelne detale, jak i potężne uderzenia basu. Dzięki wysokiej skuteczności i precyzyjnej scenie dźwiękowej doskonale sprawdzają się zarówno w mniejszych, jak i większych pomieszczeniach. Salon Q21 zaprasza na odsłuch i osobiste doświadczenie brzmienia Vestlyd. Przekonajcie się sami, jak te duńskie kolumny potrafią ożywić Waszą ulubioną muzykę! Oferta kolumn Vestlyd dostępna jest pod linkiem: https://www.q21.pl/manufacturer/vestlyd Zdjęcia:
    2 punkty
  18. Denafrips to najnowsza marka, która pojawiła się w ofercie salonu Q21. Producent specjalizuje się w tworzeniu wysokiej klasy DACów (przetworników C/A) opartych na ostatnio coraz popularniejszej i bardziej lubianej technologii drabinkowej R2R. Denafrips projektuje swoje urządzenia we własnym zakresie, przy wykorzystaniu autorskich technologii, a produkcja odbywa się w nowoczesnej fabryce o powierzchni niemal 1400 m². Zespół firmy składa się z około 50 pracowników, którzy z pasją tworzą sprzęt audio o wyjątkowych parametrach. Wśród produktów Denafripsa znajdziemy też m.in. streamery, DDC, czy wzmacniacze, ale salon Q21 skupił się na najnowszych przetwornikach, które przybliżają oni poniżej. Wszystkie z nich posiadają możliwość pracy w trybie NOS, jak i OS, a do tego obsługują pliki DSD1024 i PCM do 1536 kHz po wejściu USB. Enyo 15th Enyo 15th to zaawansowany przetwornik DAC, który łączy w sobie wysoką jakość dźwięku z eleganckim designem. Urządzenie zostało zaprojektowane z myślą o audiofilach poszukujących doskonałego brzmienia w przystępnej cenie. Enyo 15th wykorzystuje technologię R2R oraz precyzyjnie dobrane komponenty, co przekłada się na naturalne i szczegółowe brzmienie. Obudowa z anodowanego aluminium oraz zmodernizowany zasilacz liniowy zapewniają nie tylko estetyczny wygląd, ale także stabilność i niezawodność działania. W porównaniu do poprzednika posiada on m.in. bardzo oczekiwane wejście I2S, lepiej zoptymalizowany obwód ze specjalnym radiatorem, nowy bezpiecznik w sekcji zasilania, a także przygotowane na zamówienie kondensatory. Całość przekłada się na zauważalnie lepsze brzmienie. #dwa_boxy_lewo_prawo_main{ display: flex; justify-content: space-around; align-items: center; } #dwa_boxy_lewo_prawo_main > div{ margin:4px;} #dwa_boxy_lewo_prawo_main > div > div > a > img{ width: 100%; } @media screen and (max-width: 900px){ div#dwa_boxy_lewo_prawo_main > div { width: 100% !important; } div#dwa_boxy_lewo_prawo_main { flex-direction: column; } } Ares 15th Ares 15th to drugi w drabince DAC w ofercie Denafrips, który jest nową i udoskonaloną wersją świetnie znanego i niezwykle popularnego przetwornika. Urządzenie wykorzystuje zaawansowaną technologię R2R i posiada w pełni zbalansowaną konstrukcję, co pozwala na uzyskanie głębokiego basu, szczegółowych tonów średnich i klarownych wysokich. Całe brzmienie można opisać jako bardzo naturalne i uniwersalne. Ares 15th został wyposażony w anodowaną aluminiową obudowę dostępną w kolorach srebrnym i czarnym. Za zasilanie odpowiada nowość w tym modelu, czyli zasilacz z liniowymi regulatorami LDO oraz ponadgabarytowymi transformatorami O-Core produkowanymi przez Denafrips. Urządzenie oferuje szeroki zakres złączy, w tym USB, optyczne i koncentryczne, co zapewnia łatwą integrację z różnorodnym sprzętem audio. Pontus 15th Pontus 15th to średniej klasy przetwornik DAC, który oferuje doskonały stosunek jakości do ceny i cieszy się dużą popularnością wśród użytkowników. Urządzenie wykorzystuje autorską architekturę R-2R oraz DSD, zapewniając prawdziwie zbalansowane brzmienie z 26-bitową precyzją dla PCM i 6-bitową dla DSD. Pontus 15th został wyposażony w zmodernizowany moduł zasilania konstrukcji box-in-box, co pozwoliło na idealne odizolowanie sekcji DAC od liniowego zasilania z dwoma transformatorami O-Core o mocy 80 VA każdy, które dostarczają stabilne i czyste zasilanie dla układów cyfrowych i analogowych. Elementem wyróżniającym są też przewody z czystego srebra, które zasilają sekcję DAC. W porównaniu do poprzedniego modelu posiada on lepiej zoptymalizowany obwód sekcji przetwornika C/A, a także zestaw jeszcze wyższej klasy kondensatorów przygotowanych na zamówienie. Venus 15th Venus 15th to model DAC z wyższej półki, oferujący wyjątkową jakość dźwięku i zaawansowane rozwiązania. Urządzenie charakteryzuje się analogowym brzmieniem, szeroką sceną dźwiękową oraz precyzyjnym odwzorowaniem detali. Venus 15th został wyposażony w transformatory O-Core wykonany ze stopu złota, srebra i miedzi, co zapewnia stabilne i czyste zasilanie dla całego systemu. Pierwszy posiada moc 80 W, a drugi aż 250 W. Całość dopełnia konstrukcja box-in-box, a także nowe, high-endowe i rodowane gniazdo zasilania. W porównaniu do Venusa 12th producent zastosował także nową, większą obudowę, wzorowaną na flagowym Terminatorze. Pozwoliło to na dodanie dwóch wejść RJ45 oraz wyjścia zegara. Terminator 15th Terminator 15th to flagowy model DAC w ofercie Denafrips, reprezentujący najwyższy poziom jakości dźwięku i zaawansowania w kwestii techniki. Urządzenie zostało zaprojektowane z myślą o najbardziej wymagających audiofilach, oferując niezrównaną precyzję i naturalność brzmienia. Terminator 15th wykorzystuje zaawansowaną architekturę R2R oraz DSD. Wisienką na torcie, jak zawsze w przypadku Denafripsa są wysokiej jakości komponenty w sekcji zasilania, takie jak transformatory O-Core o dużej mocy, zapewniający stabilne zasilanie, gdzie sekcja analogowa jest odseparowana od cyfrowej. Całość jest ponownie umiejscowiona w konstrukcji box-in-box. Denafrips to firma, która ciągle prze do przodu i stawia na rozwój, podnosząc poprzeczkę coraz wyżej, nawet w przypadku najtańszych modeli. Enyo i Ares oferują bowiem zbalansowaną konstrukcję R2R z wysokiej klasy zasilaniem w niewygórowanych cenach. Im wyżej, tym lepiej, i tym więcej pojawia się nowych ulepszeń w ofercie producenta. Powyższe DACi są dostępne w salonie Q21, zapraszamy do kontaktu! Pełną ofertę możecie sprawdzić TUTAJ. #magazyn-img-opis-main{ display: flex; justify-content: space-around; flex-wrap: wrap; } #img-magazyn-opis{ text-align: center; padding: 14px 10px; line-height: 24px; border: 1px solid black; width: fit-content; margin: 0 auto; border-radius: 1px; width:49%; } div#img-magazyn-opis > div > a > img{ border-radius: 1px; }
    2 punkty
  19. W dobie wszechobecnych serwisów streamingowych, gdzie muzyka jest na wyciągnięcie ręki w każdej chwili i w każdym miejscu, powrót płyt winylowych może wydawać się zaskakującym fenomenem. Jeszcze kilkanaście lat temu wydawało się, że winyle odejdą na zawsze w zapomnienie, ustępując miejsca cyfrowym formatom, takim jak MP3, a później streamingowi. A jednak, mimo cyfrowej rewolucji, płyty winylowe nie tylko przetrwały, ale wręcz przeżywają swój renesans. Czy są one dziś jedynie nostalgicznym reliktem przeszłości, czy może stanowią pełnoprawny nośnik muzyki, z którego korzystają zarówno artyści, jak i słuchacze? Powrót winyli – moda czy potrzeba? Wzrost popularności winyli rozpoczął się na dobre w drugiej dekadzie XXI wieku. Sklepy muzyczne zaczęły ponownie oferować albumy na czarnych krążkach, a wielkie wytwórnie zdecydowały się na wznowienie klasycznych nagrań oraz wydawanie premierowych albumów na tym nośniku. W 2020 roku sprzedaż winyli w Stanach Zjednoczonych po raz pierwszy od lat 80. przewyższyła sprzedaż płyt CD, co tylko potwierdziło ich renesans. Przyczyn tego zjawiska jest kilka. Po pierwsze, winyle oferują unikalne brzmienie, które wielu melomanów uważa za cieplejsze i bardziej organiczne niż dźwięk cyfrowy. Po drugie, aspekt kolekcjonerski – posiadanie fizycznej kopii albumu, często w pięknej oprawie graficznej, to zupełnie inne doświadczenie niż posiadanie plików w telefonie. Po trzecie, coraz więcej młodych ludzi szuka alternatywy dla masowej, zdigitalizowanej kultury, pragnąc autentycznych doznań, które oferuje winyl. Odtwarzanie winyli – celebracja dla pasjonatów dźwięku Dla prawdziwego fascynata muzyki odtwarzanie płyty winylowej jest czymś więcej niż tylko sposobem na słuchanie ulubionych utworów – to niemal rytuał, moment pełen skupienia i zaangażowania. Już sam proces wyjmowania płyty z okładki, jej delikatne oczyszczanie z kurzu, a następnie staranne umieszczenie na talerzu gramofonu nadaje temu doświadczeniu szczególny charakter. Każde opuszczenie igły na rowek winyla to chwila ekscytacji, która przypomina, że muzyka może być czymś więcej niż tylko tłem do codziennych czynności. Płyty winylowe są traktowane z wyjątkowym szacunkiem – wymagają odpowiedniego przechowywania, czyszczenia i dbałości, co sprawia, że ich użytkownicy czują silniejszą więź z samą muzyką. Nie jest to natychmiastowe kliknięcie w ekran telefonu, lecz świadome zanurzenie się w pełnym spektrum dźwięków, jakie oferuje ten analogowy nośnik. Temat wyjątkowości winyli poruszył także Krzysztof Cugowski w wywiadzie dla "Dzień Dobry TNV", gdzie z wielkim szacunkiem i przywiązaniem mówił o tradycyjnych nośnikach muzyki. Krzysztof Cugowski gościł w studiu przy okazji rozmowy o wspólnym projekcie muzycznym ze swoim najmłodszym synem, Chrisem Cugowskim. Przy okazji wątku o nośnikach muzyki podkreślił, że choć zdarza mu się słuchać muzyki na platformach streamingowych, to jego zdaniem jakość dźwięku na większości popularnych serwisów pozostawia wiele do życzenia. Według niego, dźwięk winylowy oferuje głębię i szczegółowość, których brakuje w skompresowanych formatach cyfrowych. – Przeżyłem wszystko: upadek czarnej płyty, koniec kasety magnetofonowej, w tej chwili może dożyję, że CD będzie tylko dla „maniaków” [...] Światełko w tunelu jest. Sam będę kupował CD i winyle do końca, bo jestem z tego pokolenia – podsumował gwiazdor. Czy każdy rodzaj muzyki trafia na winyl? Chociaż winyle kojarzą się głównie z rockiem, jazzem i klasyką, to dziś niemal każdy gatunek muzyczny jest dostępny na tym nośniku. Hip-hop, elektronika, pop, a nawet muzyka filmowa – wszystko to można znaleźć w formie winylowej. Nawet undergroundowi artyści i niezależne wytwórnie coraz częściej decydują się na wydawanie swojej twórczości na winylach, choć oczywiście produkcja takiego nośnika jest droższa i czasochłonna niż wydanie albumu w wersji cyfrowej. Niektóre gatunki muzyczne, takie jak EDM (elektroniczna muzyka taneczna), mogą wydawać się mniej oczywistym wyborem dla formatu winylowego, ale i w tym segmencie znajduje się spora liczba wydań, zwłaszcza wśród DJ-ów, którzy nadal preferują fizyczne płyty do miksowania. Winyl jako relikwia, alternatywa czy codzienność? Czy zatem płyty winylowe to relikt minionej epoki? Nie do końca. Choć dla wielu są one symbolem nostalgii i powrotem do analogowych czasów, dla rosnącej liczby słuchaczy winyl staje się codziennym sposobem obcowania z muzyką. Nie jest to nośnik tak powszechny jak pliki cyfrowe czy streaming, ale z całą pewnością nie można go traktować jako archaicznej ciekawostki. Dla wielu osób winyl zajmuje miejsce pośrednie – nie jest on ani archaicznym reliktem, ani powszechnym, masowym medium. To alternatywa, sposób na bardziej świadome obcowanie z muzyką, swoisty rytuał, który angażuje i pozwala docenić każdą nutę w inny sposób niż szybkie playlisty na platformach streamingowych. Dzięki temu winyle znajdują swoją niszę pomiędzy tradycją a nowoczesnością, łącząc pasjonatów muzyki różnych pokoleń. Winyle łączą w sobie coś wyjątkowego: fizyczność, estetykę, ciepło brzmienia i rytuał odsłuchiwania, który wymaga większego zaangażowania niż zwykłe kliknięcie w aplikacji. Dlatego choć nie staną się dominującym nośnikiem, to ich obecność w świecie muzyki jest dziś bardziej wyrazista niż kiedykolwiek w ostatnich dekadach. A Ty? Czy sięgasz po winyle, czy wolisz wygodę streamingu?
    2 punkty
  20. Choć ELAC-i nie wyskakują na każdym kroku z przysłowiowej lodówki, to śmiem twierdzić, iż niemiecki producent nie ma najmniejszych problemów z rozpoznawalnością swoich wyrobów nie tylko na lokalnym, ale i światowych rynkach, więc zamiast rozpaczliwie zabiegać o atencję nerwowymi ruchami, co jakiś czas, ze stoickim spokojem, dokonuje przemyślanych liftingów swojego portfolio sukcesywnie wprowadzając kolejne udoskonalenia techniczne. Dlatego też po wielce udanych podstawkowo/desktopowych „budżetowych” monitorach Solano BS283.2 przyszła pora na umowną ekshumację wspomnień o ich nieco szlachetniej urodzonym rodzeństwie z serii Vela. Niewtajemniczonym jedynie przypomnę, iż niemalże cztery lata temu mieliśmy okazję gościć w naszych skromnych progach wykwintne BS403, które na tyle skutecznie zapadły nam w pamięć, że z niekłamaną radością przystaliśmy na propozycję ekipy Sieci Salonów Top HiFi & Video Design, by wziąć na redakcyjny tapet ich nie dość, że oczko wyższą, to przede wszystkim aktualną inkarnację o oznaczeniu Vela BS404.2. Bazując na poprzedniej publikacji dot. nieco mniejszych 403-ek i korelując ją z powyższą galerią byłbym szalenie wdzięczny za wyrozumiałość i zrozumienie, że wrażenie swoistego déjà vu towarzyszyło mi od samego początku niniejszego testu. Niby olejowaną orzechową okleinę zastąpiła podobna, acz lakierowana na wysoki połysk odsłona, jednak sam projekt plastyczny i szata wzornicza jasno wskazują na niemalże (404.2 są odrobinę większe) bliźniacze podobieństwo obu konstrukcji. Bardziej wnikliwa analiza wykazuje jednak, iż osadzone na stalowym cokole trapezoidalne korpusy o ściętych płytach górnych uzbrojono w większy aniżeli w poprzednikach – już 180 a nie 150 mm „kryształowy” (AS-XR cone) kanapkowy aluminiowo-papierowy średniotonowiec, oraz szóstej a nie piątej generacji charakterystyczny wstęgowy wysokotonowiec JET (AMT). Zgodnie z tradycją podstawkowe 404.2 są konstrukcjami wentylowanymi, z ujściem układu bas-refleks skierowanym ku podstawie, więc niejako z automatu reprezentują dość pożądaną grupę kolumn niespecjalnie przejmujących się bliskością ścian. A właśnie, skoro o ścianach mowa, to na plecach tytułowych monitorów znajdziemy łapiący za oko swą biżuteryjnością podwójny zestaw złoconych terminali przyłączeniowych spiętych firmowymi zworami, które finalnie warto zastąpić nieco bardziej audiofilskimi jumperami. Pod względem elektrycznym mamy do czynienia z układem dwudrożnym o 87 dB skuteczności i 4 Ω impedancji z częstotliwością podziału ustaloną na 2400 Hz i obsługą pasma w zakresie 38 Hz – 50 kHz. Biorąc pod uwagę powyższe parametry i od lat znając charakter Elaców nieśmiało tylko zasugeruję, iż z zalecanego przez producenta wzmocnienia o mocy 40-200 W lepiej celować w wyższe aniżeli niższe wartości. Oczywiście od powyższych rekomendacji są potwierdzające regułę wyjątki, gdyż nie przewiduję najmniejszych problemów z prawidłowym wysterowaniem 404-ek z pomocą czy to 25W Pass-a INT-25, czy Vitusa SIA-025 MkII, jednak jak wiadomo, to integry operujące na „nieco wyższym” pułapie cenowym, a więc de facto projektowane bez większych ograniczeń wydajnościowych, co na adekwatnej naszym bohaterkom półce może nie być takie oczywiste. Dlatego też dążąc do minimalizacji zmiennych w redakcyjnym systemie postawiłem na 300W dyżurny wzmacniacz zintegrowany Vitus Audio RI-101 MkII zdolny wycisnąć z większości dostępnych na rynku kolumn jeśli nie 100%, to lwią część drzemiącego w nich potencjału. A proszę mi wierzyć na słowo, albo najlepiej przekonać się na własne uszy, że z ELAC Vela BS404.2 jest co wyciskać, gdyż oferują nad wyraz dojrzałe, głębokie, rozdzielcze i zarazem pozbawione jakichkolwiek oznak efekciarstwa brzmienie. Stawiają bowiem na urzekającą koherencję oraz wspomnianą rozdzielczość budowaną na bazie głębokich i soczystych barw, oraz realistycznych tak pod względem gabarytu, jak i faktur brył źródeł pozornych. I tu od razu mała errata, gdyż zasiadając do odsłuchu tytułowych monitorów warto choćby na kilka pierwszych chwil zapomnieć o tym, że za reprodukcję góry odpowiada w nich wstęga a średnicy i dołu kanapkowy, lecz de facto twardy driver, gdyż ani wysokie tony nie wykazują tendencji do ponadnormatywnej ofensywności, ani pozostałe podzakresy nie cierpią na zbytnią konturowość i chrupkość. Ba, śmiem twierdzić, że Vele grają zaskakująco kremowo, a na tle li tylko imitującej faktyczną rozdzielczość nazbyt krzykliwej konkurencji wręcz delikatnie przyciemnionym dźwiękiem. Wystarczy jednak na spokojnie ich posłuchać, by dojść do zdecydowanie bardziej miarodajnych wniosków. Otóż niemieckie monitory wcale nie muszą „krzyczeć”, by przekazać pełen wolumen drzemiących w materiale źródłowym informacji począwszy od precyzji w rozsadzaniu na zgodnej z pierwowzorem scenie aparatu wykonawczego po aurę pogłosową i „audiofilski plankton” zdjęte przez rozstawione w studiu, sali koncertowej, kościelnej nawie, czy dowolnym, zaadaptowanym na potrzeby nagrania pomieszczeniu mikrofony. Żeby jednak nie być posądzonym o zbytnią pobłażliwość, bądź wręcz kumoterstwo zamiast jakiegoś wymuskanego wydawnictwa sygnowanego przez 2L na pierwszy ogień poszedł jakże daleki od audiofilskich kanonów piękna najnowszy album Dream Theater „Parasomnia”, czyli solidna dawka rasowego prog-metalu. Zaraz, zaraz. Taki zagmatwany i ciężki repertuar, w dodatku Mike Portnoy za swoim monstrualnym zestawem perkusyjnym i bądź co bądź niewielkie monitory? Toż to przepis na epicką tragedię i porównywalną ze spłonięciem Hindenburga katastrofę. Tymczasem okazuje się, że nie taki diabeł straszny jak go malują i jeśli tylko wzmocnienie podoła, to ELAC-i wcale nie będą najsłabszym ogniwem. Może i najniższego basu nie będzie, a i skala/wolumen dźwięku nie będzie mógł się równać z pełnopasmowymi trójdrożnymi podłogówkami, bo praw fizyki się nie oszuka, lecz nawet w dwudziestokilkumetrowym pokoju da się gęstych, połamanych riffów i suto podlanych syntezatorowym sosem perkusyjnych karkołomnych galopad słuchać z dużą radością i przyjemnością. Tym większymi, że i sama „Parasomnia” nagrana jest, poniekąd za sprawą asekuracyjnie trzymającego się bezpiecznych dla jego aktualnych możliwości wokalnych Jamesa La Brie rejestrów, dość … „ciepło i miękko”(?), więc niezależnie od serwowanych dawek decybeli ani razu nie udało mi się zmusić ww. kolumn do chociażby zbliżenia się do granicy komfortu. W dodatku po chwilowej akomodacji, koniecznej po przesiadce z AudioSolutions Figaro L2, najniższych składowych wcale aż tak bardzo nie brakuje a wręcz wypada uznać, że jak na tak niewielkie zespoły głośnikowe ELAC-i zaskakująco odważnie eksplorują dół pasma niespecjalnie mając ochotę na utratę nad nim kontroli. Jeśli jednak komuś mało, to gorąco polecam sięgnąć po zdecydowanie mniej oczywisty i szalenie różnorodny, eklektyczny „GREIF” Zeal & Ardor, gdzie oprócz wiadomych krzyków i wrzasków usłyszycie dzięki obecności BS404.2 w torze zaskakująco dużo gospelowo-funkowej słodyczy i mięsistości, które wcale nie zmiękczą przekazu i nie spiłują jego zębów, lecz nadadzą mu jakże pożądanej soczystości i jędrności tkanki wypełniającej kontury. Wracając jednak na nieco bardziej cywilizowane i akceptowalne przez ogół tory muzycznych środków artystycznego wyrazu i umieszczając na playliscie klasykę w stylu „Souvenir de Posen” Meccore String Quartet okaże się, iż niemieckie monitory nader udanie łączą otwartość i perlistość góry z natywną szorstkością mechaniki pracy, czy też „drewnianą” sygnaturą naturalnego instrumentarium. Unikają dzięki temu pułapki w postaci czy to „tępego piłowania”, czy też zbytniego oblepienia lukrem i mdłej gładkości. Jest za to świetnie oddany tak sam klimat nagrania, jak i jego witalność a zarazem osadzenie „spektaklu” w realistycznej akustyce jasno „unauszniającej”, że nie jest to przetłumione studio. Jak mam cichą nadzieję z powyższego tekstu jasno wynika, iż ELAC-i Vela BS404.2 nie są kolumnami usilnie próbującymi walczyć o atencję słuchacza tanimi sztuczkami i krótkotrwałym efektem „Wow”. O nie, to propozycja dla świadomego własnych oczekiwań i preferencji słuchacza, który pragnie nie tylko czerpać przyjemność ze słuchanego materiału, lecz niczym wytrawy szachista planuje swoje ruchy o kilka do przodu. Nie da się bowiem ukryć, iż tytułowe ELAC-i z powodzeniem wytrzymają co najmniej kilka roszad sprzętowych w większości systemów i nawet jeśli finalnie staną się najtańszą ich składową, to śmiem twierdzić, że wcale nie muszą być jego najsłabszym ogniwem, gdyż im wyższej klasy amplifikację im zaaplikujecie, tym szerzej będą w stanie rozpostrzeć skrzydła oferując brzmienie nad wyraz dojrzałe, wyrafinowane i rozdzielcze. Marcin Olszewski System wykorzystany podczas testu – CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II + 2 x bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Blue – Odtwarzacz plików: Lumïn U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB – Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R – Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp – Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177 – Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Violet – Kolumny: AudioSolutions Figaro L2 + Solid Tech Feet of Balance – IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m) – IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1 – IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200 – Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro – Kable głośnikowe: WK Audio TheRay Speakers + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1 – Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF – Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R) – Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF – Switch: QSA Red + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super6 + Farad DC Level 2 copper cable – Przewody Ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame – Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform – Stolik: Solid Tech Radius Duo 3 – Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 10 998 PLN / para (cena promocyjna); 15 398 PLN / para (cena regularna) Dane techniczne Konstrukcja: 2-drożna, Bass-reflex, podstawkowa Rekomendowana moc wzmacniacza / Nominalna moc wejściowa: 40-200 W Przetwornik wysokotonowy: JET6 Przetwornik nisko-średniotonowy: 180 mm Ø Pasmo przenoszenia: 38 Hz – 50 kHz Skuteczność (2,83 V/m): 87 dB Impedancja: 4 Ω Częstotliwość podziału: 2400 Hz Wymiary (S x W x G): 276 x 412 x 332 mm Waga: 9,7 kg Wersje wykończenia: Biały połysk, Czarny połysk, Orzech połysk
    2 punkty
  21. Śmiem twierdzić, iż sprawca dzisiejszego zamieszania zarówno dla złotouchej braci, branży pro-audio, jak i osób niemalże zupełnie audio niezainteresowanych może nie jest synonimem słuchawek, jak dla starszego pokolenia Elektrolux odkurzacza, bądź Adidas obuwia sportowego, lecz jego rozpoznawalność na głowę bije Grado, Koss-a, czy Audio-Technicę. Dlatego też z niekłamaną radością przyjąłem propozycję rodzimego opiekuna marki – Aplauz Audio, wzięcia pod lupę jednych z ciekawszych i przynajmniej nomenklaturowo profesjonalistom dedykowanych konstrukcji. Mowa bowiem o słuchawkach Sennheiser HD 490 PRO Plus na których test serdecznie zapraszam. Jak powyższa galeria pokazuje 490-ki do odbiorcy końcowego docierają w dość standardowych rozmiarów i stonowanej – dalekiej od usilnego złapania za oko, estetyce kartonowym pudełku. W jego wnętrzu czeka nas jednak miła niespodzianka, gdyż zamiast spodziewanej kartonowej / plastikowej wytłoczki znajdziemy eleganckie, sztywne materiałowe etui wręcz idealne do przechowywania słuchawek w domowych pieleszach, jak i świetnie zabezpieczające nauszniki przed trudami podróży. A to nie koniec dobrych wiadomości, gdyż dostarczona na testy- nieco droższa od podstawowej opcja „plus” oprócz licencji do DearVR MIX-SE firmy Dear Reality (przeznaczona do DAW - symuluje starannie zaprojektowaną akustykę idealnych studiów miksujących ) i dodatkowej pary pad-ów oferuje również dodatkową poduszkę pałąka i dwa (180 cm + 300cm – oba mini XLR/Jack 3,5 mm z przejściówkami na 6,3mm) przewody sygnałowe. Wersja tańsza uszczuplona jest z kolei o dłuższy przewód i futerał. Jeśli zaś chodzi o same słuchawki, to pomimo zastosowania korpusów muszli z tworzywa sztucznego całość prezentuje się nadspodziewanie solidnie i co tu dużo mówić budzi zaufanie. Spora w tym zasługa metalowych siatek chroniących 38 mm przetworniki i szerokiego metalowego pałąka zapewniającego wysoce satysfakcjonującą stabilność mechaniczną. Muszle są spore, owalne i bezdyskusyjnie wokółuszne – nawet dla posiadaczy pokaźnych małżowin. Użytkownik zyskuje możliwość wyboru pod którą (muszlę, nie małżowinę) z nich wepnie uzbrojony w 4 pinowy wtyk mini XLR przewód. Oznaczenie kanałów jest intuicyjne i czytelne a fabrycznie zamontowane welurowe pady szalenie komfortowe. A właśnie, na wyposażeniu są jeszcze opcjonalne – wykończone płóciennopodobną tkaniną o zdecydowanie twardszej charakterystyce. Pod względem elektrycznym mamy do czynienia z konstrukcjami otwartymi o skuteczności 105 dB SPL i impedancji 130 Ω, więc lepiej zapobiegliwie zaopatrzyć się w jakiś, nawet kieszonkowy (w stylu ifi GO blu) wzmacniacz/DAC, bo ze smartfonem o synergii raczej można zapomnieć. Z drugiej strony powyższe dywagacje powoli przybierają niejako czysto akademicki charakter, gdyż wśród smartfonów wybór modeli w gniazdo słuchawkowe wyposażonych topnieje równie szybko co arktyczne lodowce. No dobrze, skoro jakość wykonania nie rozczarowuje a cena (1 799 - 2 149 PLN) nie przyprawia o stan przedzawałowy, najwyższa pora założyć Sennheisery HD 490 PRO Plus na czerep i na własne uszy przekonać się co potrafią. Jednak zanim zajmę się rozbijaniem każdego zagranego przez nie dźwięku na atomy pozwolę sobie na kilka słów o ich ergonomii i różnicach wynikających z wykorzystania obu wersji padów. I … nie da się ukryć, iż 490-ki zarówno dzięki swojej „muszej” wadze 260 g oraz idealnemu rozłożeniu masy / sprężystości pałąka są jednymi z najwygodniejszych konstrukcji z jakimi na przestrzeni ostatnich kilku-nastu / -dziesięciu lat dane mi było obcować. Świetną robotę robi wcięcie w poduszce pałąka, przez co ciężar rozkładany jest na dwa punkty i nie uciska czubka głowy. Dodatkowo welurowe pady wypełniają miękkie pianki z efektem pamięci, więc komfort ich użytkowania oceniam jako wzorowy. Z kolei materiałowe zamienniki są wyraźnie twardsze i jakby tego było mało, nieco uprzedzając fakty, ukierunkowują brzmienie słuchawek w stronę bezwzględnej liniowości i analityczności, co może w studiach nagraniowych będzie wielce pożądane, jednak dla mnie takie puszczanie oka w kierunku znanej i niekoniecznie lubianej estetyki zapamiętanej z przygód z kilkoma modelami Ultrasone jasno dało do zrozumienia, że jednak pozostanę przy bliższym własnym preferencjom welurze. I to właśnie w ww. „welurowych” wdziankach 490-ki przez lwią część testów pracowały. A pracowały ciężko, gdyż ostatnimi czasy świetnych albumów w me ręce / na playlisty trafiło tyle, że praktycznie coś zawsze u mnie grało od bladego (przed)świtu, czyli mniej więcej od 5-ej rano do mniej więcej północy. Dlatego też po standardowej kilkudziesięciogodzinnej rozgrzewce (przebieg dostarczonego egzemplarza był mi nieznany) przeszedłem do właściwej fazy testowej. I … I aż mi się łezka w astygmatycznym oku zakręciła, gdyż sygnatura tytułowych „Zenków” przypomniała mi stareńkie (świeć Panie nad ich duszą) HD600, które przed ćwierćwieczem nabył wraz z „procesorem” Lucas-a (który całe szczęście jeszcze się ostał) i często użyczał mój teść. Mamy zatem do czynienia z szalenie angażującą prezentacją, gdzie pierwszy plan onieśmiela namacalnością a jednocześnie daleki jest od zbytniego przegrzania oraz pakowania się słuchaczom nie tylko na kolana, co do samej głowy. Precyzja ogniskowania źródeł pozornych jest wzorcowa – zachowuje równowagę pomiędzy laserową precyzją a naturalną obłością, więc krawędzie nie tną po uszach a faktury nie przypominają wystawowych trybów demonstracyjnych współczesnych TV, lecz zarazem daleko jej od ekspresjonistycznych, onirycznych plam przez pryzmat których większość wykonawców upodabnia się do … Muminków. W rezultacie uzyskujemy świetne różnicowanie jakości serwowanego materiału – zarówno bez jego asekuracyjnego uśredniania, jak i bestialskiego piętnowania potknięć. Niemniej jednak Sennheisery wolą grać materiał lepiej aniżeli gorzej zrealizowany. Tym samym potrafią docenić jeśli ktoś nad danym krążkiem „posiedział”, a i sami wykonawcy zaliczają się do światowej „ligi mistrzów”. Dlatego tez odsłuch „Terra Mater” w wykonaniu Maleny Ernman, L'Arpeggiaty i Christiny Pluhar śmiało można było uznać za referencyjny. Zjawiskowe wokale, naturalne instrumentarium i onieśmielające swą kubaturą wnętrza opactwa benedyktynów – L’Abbaye de Saint-Michel en Thiérache sprawiły, że o obecności słuchawek na głowie nie tylko zapomniałem, co z ich pomocą przeniosłem się do Francji i zasiadając w jednej z kościelnych ław mogłem mieć cały spektakl niemalże na wyciągnięcie ręki. Uwagę zwracała wysokich lotów gradacja planów i budowa w pełni trójwymiarowej (a więc również różnicowanej w domenie wysokości) sceny oraz wielce naturalna aura pogłosowa. Reprodukcja barw również zasługiwała na superlatywy, choć bliżej im było do prawdomównej naturalności aniżeli „robionego” nieco pod publiczkę podkręcenia suwaka saturacji. Z drugiej strony taka transparentność pozwala na modelowanie brzmienia stosownym okablowaniem, bądź poprzez dobór odpowiedniej amplifikacji, więc użytkownicy mają w tej kwestii spore pole do popisu. Bas również oscyluje wokół zdroworozsądkowego kompromisu pomiędzy chrupkością a mięsistością, więc nie jest ani nazbyt analityczny ani nie cierpi na nawet śladową nadwagę, co „basolubne” jednostki powinny wziąć pod uwagę i ewentualnie co nieco „dodać od siebie” sięgając bądź to po programową, bądź sprzętową equalizację. Dla mnie osobiście było to granie w punkt i nijakich poprawek dokonywać nie musiałem. Podobnie i z przeciwległym skrajem pasma, który ceniłem za otwartość, rozdzielczość i delikatne, niemalże niezauważalne, dosłodzenie, przez co nawet wysokie rejestry solistek w trakcie kilkugodzinnych sesji nie powodowały fatygi i zmęczenia. Zmiana repertuaru na stawiający zdecydowanie wyższe wymagania tak od toru, jak i samego odbiorcy, czyli sięgnięcie po metalcore’owy „Shame On Me” Catch Your Breath pokazało, że również i z pozorną kakofonią tytułowym słuchawkom za pan brat. Z niezwykłą swobodą oddają bowiem zarówno brud gitarowych riffów, uderzającą z siła młota pneumatycznego stopę, czy krzyki i wrzaski wokalisty, by po chwili pieścić zmysły soczystymi i mięsistymi partiami klawiszy i już czystymi wokalizami. Nie boją się przy tym karkołomnych linii melodycznych i brutalnych spiętrzeń dźwięków pokazując, że i w tak ekstremalnych warunkach zachowują pełną kontrolę nad reprodukowanym materiałem. I tu drobna uwaga natury użytkowej. Otóż, po im cięższy gatunkowo materiał będziemy sięgali, tym większą atencją warto otoczyć jakość jego realizacji, gdyż może i 490-ki nie będą czuły się w obowiązku każde potknięcie i niedociągnięcie piętnować, jednak proszę nie oczekiwać, iż tego typu anomalie zachowają dla siebie, bądź same z siebie coś poprawią, czy wręcz wyczarują. O nie, tu właśnie pieczę nad prawdomównością dzierży ich profesjonalny rodowód, więc wszelakie oznaki kompresji, niechlujny mix, czy też wypłaszczenie / spłycenie sceny oraz podobne im „kwiatki” słychać będzie doskonale. I choć finalną ocenę Sennheisery zostawią odbiorcy, to proszę mi wierzyć na słowo a najlepiej samemu się przekonać, że po kilku podejściach do tematu niejako z automatu sami będziemy dokonywać stosownej selekcji na wejściu, gdyż najnormalniej w świecie szkoda będzie czasu na kiepskie nagrania. W ramach podsumowania stwierdzę jedynie, iż z powodzeniem mógłbym Sennheisery HD 490 PRO Plus z racji ich uniwersalności pozostawić u siebie na stałe, w dodatku jako jedyne - w pełni satysfakcjonujące – spełniające moje słuchawkowe wymagania nauszniki. Z aspektów czysto użytkowych warto jednak mieć na uwadze, iż są to konstrukcje otwarte a więc praktycznie transparentne akustycznie, więc jeśli szukacie słuchawek o jakiejkolwiek izolacji akustycznej od otoczenia, to ten model owych wymagań nie spełni. Jeśli jednak odsłuchy prowadzicie we względnie cichych warunkach a i reszcie domowników/współpracowników po drodze z Waszym repertuarem, to nauszna weryfikacja możliwości / zakup 490-ek jest jak najbardziej wskazany. Krótko mówiąc są to świetne tak pod względem budowy, jak i przede wszystkim oferowanej jakości dźwięku i przy tym zaskakująco rozsądnie wycenione słuchawki w pełni zasługujące na rekomendację. Marcin Olszewski Dystrybucja: Aplauz Audio Producent: Sennheiser Cena: 1 799 PLN; 2 149 PLN (wersja Plus – etui, dodatkowa poduszka pałąka, 3m przewód, licencja na wtyczkę DearVR MIX-SE Dear Reality) Dane techniczne Konstrukcja: przewodowe, wokółuszne, otwarte, dynamiczne Przetworniki: Dynamiczne o średnicy 38 mm, neodymowe magnesy Pasmo przenoszenia: 5 - 36000 Hz Poziom ciśnienia akustycznego (SPL): 28 dB SPL (1 kHz 5 % THD) Czułość: 105 dB SPL (1 kHz/1 Vrms), 96 dB SPL (1 kHz/1 mW) Impedancja: 130 Ω (1 kHz) Zniekształcenia harmoniczne (THD): <0,2% (1 kHz, 100 dB SPL) Złącze: mini XLR/Jack 3,5 mm + przejściówka na 6,3 mm Przewód: 1,8 m + 3m Waga: 260 g (bez kabla)
    2 punkty
  22. Topping DX9 to najnowszy przetwornik cyfrowo-analogowy (DAC) od mocno przecierającej ścieżki ma polskim rynku marki Topping, która od lat dostarcza wysokiej jakości sprzęt audio. Teraz z okazji piętnastolecia działalności marki, wypuszczona jubileuszową wersję. Zbudowany z myślą o wymagających użytkownikach, DX9 łączy zaawansowane technologie z estetyką i funkcjonalnością, które powinny zadowolić nawet najbardziej wymagających audiofilów. Pod względem technicznym DX9 oferuje najbardziej zaawansowane i najnowsze rozwiązania techniczne – wykorzystuje układ przetwornika cyfrowo - analogowego, AKM AK4499EQ który zapewnia bardzo niski poziom szumów i imponującą dynamikę. Z kolei układ AK4118AEQ odpowiedzialny jest za odbiór i transmisję sygnału cyfrowego SPDIF. To jeden z najlepszych chipów w branży, który według wielu użytkowników, oferuje szeroką scenę dźwiękową, szczegółowość oraz neutralność niedostępną innym przetwornikom. Dzięki obsłudze szerokiego zakresu częstotliwości próbkowania – aż do 768 kHz i DSD512 – DX9 jest zdolny do konwersji praktycznie każdego, używanego obecnie formatu pliku audio, od standardowego PCM po bardziej zaawansowane, „gęste” DSD. Pod względem brzmienia, DX9 oferuje precyzję i czystość, bez nadmiernej kolorystyki, co sprawia, że nadaje się doskonale do krytycznego słuchania i studyjnej wręcz analizy nagranego materiału. Dźwięk jest wiernie odwzorowany, szczegóły wyciągnięte na pierwszy plan, bez sztucznego podbijania basu czy wysokich tonów. Bas jest mocny, dobrze kontrolowany, średnica pełna i głęboka, a wysokie tony pozostają klarowne i delikatne, nie wprowadzając zniekształceń czy sybilantów. To wszystko sprawia, że słuchacz zyskuje pełne, realistyczne doświadczenie dźwiękowe, zwłaszcza w połączeniu z dobrymi słuchawkami o wysokiej impedancji, które nie będą problemem do napędzenia przez rozbudowany układ wzmacniacza słuchawkowego, zbudowanego na bazie elementów dyskretnych: to łącznie 39 tranzystorów, podzielnych na sześć oddzielnych sekcji, każdy z nich zasilany rozbudowanym układem stabilizacji napięcia o niskich szumach własnych. Topping DX9 oferuje również szeroki wybór wejść i wyjść, w tym USB, optyczne, koaksjalne, a także wyjście XLR i RCA, co daje dużą elastyczność w łączeniu z różnymi systemami audio. Dla audiofilów to cenny atut, ponieważ łatwo można włączyć DX9 do już istniejącej konfiguracji oraz wykorzystać jako różne urządzenia w zależności od potrzeby: jako DAC, preamp, preamp słuchawkowy. Podsumowując, Topping DX9 to przetwornik, który oferuje doskonałą jakość dźwięku, elegancką konstrukcję oraz wszechstronność. Jest idealnym wyborem dla osób poszukujących DAC-a o neutralnym charakterze dźwięku i zaawansowanych możliwościach technicznych, który jednocześnie nie rujnuje budżetu. Dzięki doskonałej dynamice i transparentności DX9 staje się niezwykle konkurencyjną opcją na rynku przetworników cyfrowo-analogowych – to urządzenie, które potrafi naprawdę pokazać, na co stać dobry DAC. Starając się indywidualnie ocenić poszczególne elementy tego rozbudowanego urządzenia, DAC jest solidnym konkurentem w swojej półce cenowej, dla osób, które cenią taką stylistykę grania może być faworytem w wyborze w takiej półce cenowej. Analizując go jako przedwzmacniacz słuchawkowy, z możliwością obsługi słuchawek zbalansowanych, moim zdaniem jest faworytem i nie ma sensownej konkurencji w tym przedziale cenowym. W zasadzie można powiedzieć, że w cenie jednego urządzenia, dostajemy dwa: bardzo solidny DAC który śmiało mógłby kosztować tyle nawet bez wzmacniacza słuchawkowego i nadal broniłby się na rynku, oraz wzmacniacz słuchawkowy, który (nawet bez DAC) mógłby kosztować tyle i chyba ciągle byłby tzw. „best buy”. Kolejnym elementem testu są Hi-endowe słuchawki Meze Empyrean II, które testowałem w połączeniu z Topping. Meze Empyrean II to kontynuacja flagowego modelu Empyrean, który wywołał niemałe poruszenie na rynku audiofilskim. Nowy model słuchawek od Meze jest dowodem na to, że firma stale dąży do doskonałości, starając się ulepszyć nawet najbardziej zaawansowane produkty ze swojej oferty. Według producenta w Meze Empyrean II znajdziemy nie tylko odświeżony design, ale także udało się jeszcze poprawić jakość dźwięku, która zadowoli nawet najbardziej wymagających słuchaczy. Konstrukcja i wykonanie: Już na pierwszy rzut oka Empyrean II prezentuje się jako luksusowy produkt z najwyższej półki. Materiały są bardzo miłe w dotyku, spasowanie elementów jest idealne. Meze przywiązuje dużą wagę do detali, co widać w eleganckim i jednocześnie nowoczesnym designie słuchawek. Użyte materiały to kombinacja stopów lekkich metali, wysokiej jakości skóry oraz ergonomicznych poduszek. Przetworniki osadzone są w aluminiowej obudowie, co nie tylko nadaje im solidności, ale także sprawia, że słuchawki są stosunkowo lekkie, co wpływa pozytywnie na komfort użytkowania. Meze Empyrean II oferują także regulowany pałąk z systemem "Suspension Wing", który równomiernie rozkłada ciężar słuchawek na głowie. To rozwiązanie sprawia, że długie sesje odsłuchowe nie męczą i nie powodują dyskomfortu. W zestawie otrzymujemy dwie pary nausznic – jedną z naturalnej skóry, a drugą z weluru. Oba zestawy poduszek zapewniają nieco inny charakter dźwięku, dzięki czemu użytkownik może dostosować brzmienie do własnych preferencji. Technologia i przetworniki: Sercem Meze Empyrean II to innowacyjne przetworniki planarne opracowane we współpracy z firmą Rinaro Isodynamics. To firma specjalizująca się w technologii planarnych przetworników magnetycznych, która wprowadziła kilka innowacji, aby poprawić efektywność i precyzję dźwięku. W przetwornikach Empyrean II zastosowano unikalną konstrukcję dwufazową – specjalnie zaprojektowany kształt membrany pozwala na precyzyjne rozdzielenie częstotliwości, co przekłada się na jeszcze bardziej naturalne i detaliczne brzmienie. Konstrukcja przetworników planarnych w Empyrean II pozwala na zminimalizowanie zniekształceń harmonicznych, co skutkuje niesamowicie czystym i neutralnym dźwiękiem. Membrana w tych słuchawkach jest także wyjątkowo lekka, co zapewnia natychmiastową reakcję na impulsy, co z kolei pozytywnie wpływa na dynamikę i szczegółowość brzmienia. Brzmienie: Meze Empyrean II zachwycają przede wszystkim przestronnością i naturalnością dźwięku. W brzmieniu tych słuchawek nie ma sztucznej "kolorystyki"; jest ono niezwykle czyste, transparentne i precyzyjne, przy tym głębokie i muzyklane. Empyrean II oferują szeroką scenę dźwiękową, która sprawia, że instrumenty i wokale są wyraźnie rozdzielone i osadzone w przestrzeni. Bas w Empyrean II jest głęboki, precyzyjny i bardzo dobrze kontrolowany. Nie przytłacza pozostałych pasm, ale stanowi solidną podstawę dla całego spektrum dźwięku. Słuchawki te świetnie radzą sobie z niskimi częstotliwościami, oferując jednocześnie naturalne przejścia między basem a średnimi tonami. W utworach elektronicznych bas jest dynamiczny i pełen energii, ale bez efektu "przebasowania". W bardziej akustycznych nagraniach jest równie imponujący – wyczuwalna jest faktura kontrabasu, a każdy dźwięk jest precyzyjnie odwzorowany. Średnie tony to mocna strona w Empyrean II. Słuchawki oferują pełne, ciepłe i naturalne brzmienie, które doskonale oddaje detale nagrań. Dzięki precyzji przetworników, wokale brzmią blisko i realistycznie, jakby znajdowały się tuż obok słuchacza. Instrumenty akustyczne, takie jak gitara czy fortepian, są oddane z dużą precyzją i głębią, co sprawia, że każdy dźwięk nabiera szczególnego charakteru. Średnie tony są gładkie, a przejścia między nimi i innymi pasmami płynne i harmonijne. Wysokie tony w Empyrean II są klarowne i detaliczne, ale jednocześnie nieagresywne. Nie ma tutaj ostrości, która mogłaby męczyć słuchacza podczas dłuższych sesji odsłuchowych. Wysokie częstotliwości są odpowiednio wyważone i dobrze zbalansowane z resztą pasma. Dzięki temu, szczegóły są wyraźne, ale nie dominują nad całością brzmienia. Przy słuchaniu muzyki klasycznej, symfonii czy jazzu, dźwięki talerzy, smyczków i innych wysokotonowych instrumentów są odwzorowane niezwykle precyzyjnie. Empyrean II oferują imponującą scenę dźwiękową – szeroką, głęboką i dobrze zdefiniowaną. Separacja instrumentów jest na bardzo wysokim poziomie – każdy dźwięk, nawet w złożonych aranżacjach, jest wyraźnie oddzielony i łatwo go zlokalizować. Ta szczegółowość sprawia, że Empyrean II są idealnym wyborem dla miłośników muzyki klasycznej, jazzu czy gatunków, w których ważna jest dynamika i złożoność brzmienia. Pod względem komfortu, Meze Empyrean II plasują się w absolutnej czołówce słuchawek z jakimi miałem przyjemność obcować. Ergonomiczna konstrukcja i lekki pałąk sprawiają, że słuchawki te są bardzo wygodne, nawet podczas wielogodzinnych sesji odsłuchowych. Regulowany pałąk oraz możliwość wymiany poduszek na różne materiały pozwalają na dostosowanie słuchawek do indywidualnych preferencji. Mimo swojej solidnej konstrukcji, Empyrean II nie są zbyt ciężkie, co pozytywnie wpływa na komfort noszenia. Meze Empyrean II to słuchawki, które wyznaczają nowy standard w kategorii high-endowych słuchawek planarnych. Dzięki współpracy z Rinaro Isodynamics i zastosowaniu innowacyjnych przetworników, Meze stworzyło produkt, który łączy doskonałą jakość dźwięku z eleganckim designem i wygodą użytkowania. Empyrean II to słuchawki idealne dla osób, które szukają czystego, naturalnego brzmienia i cenią sobie jakość wykonania. Brzmienie Empyrean II jest zbalansowane, pełne szczegółów i niezwykle przestrzenne. Bez względu na to, czy słuchasz muzyki klasycznej, jazzu, elektroniki czy rocka, te słuchawki sprawdzą się w każdym gatunku muzyki. Wynika to z ich neutralności i braku podbijana pasm czy narzucania własnej sygnatury dźwiękowej. Szeroka scena dźwiękowa, precyzyjna separacja instrumentów oraz komfort noszenia sprawiają, że Empyrean II to produkt godny swojej ceny, do tej pory są to najlepsze słuchawki jakie miałem możliwość słuchać u siebie w domu. Meze Empyrean II to propozycja dla najbardziej wymagających audiofilów, którzy oczekują od słuchawek czegoś więcej niż tylko doskonałego dźwięku. To produkt, który spełnia oczekiwania estetyczne, funkcjonalne i akustyczne, a także oferuje doświadczenie odsłuchowe dostępne tylko hiendowym systemom audio. link do sklepu (słuchawki) https://www.audiomagic.pl/sluchawki/sluchawki-nauszne/meze-empyrean-2?from=listing&q=+Empyrean+ link do sklepu (DAC z preampem słuchawkowym) https://www.audiomagic.pl/elektronika-sluchawkowa/przetworniki-cyfrowo-analogowe/stacjonarne/topping-dx9
    2 punkty
  23. Wraz z rozwojem elektroniki widzimy galopujący postęp praktycznie każdego aspektu życia codziennego. Patrząc na ostatnie półwiecze i rozwój branży IT, technologii używanych w pojazdach – coraz częściej elektrycznych, niesamowitego rozwoju materiałoznawstwa, przekładającego się na nowe technologie akumulatorów, stopów metali czy tworzyw sztucznych, wszystko to generuje niesamowity progres otaczających nas przedmiotów użytkowych. Wiele z rozwiązań znanych nam z życica codziennego, jeszcze kilkadziesiąt lat temu znane były jedynie jako idee zawarte na łamach literatury czy filmu z kategorii since – fiction. A jednak pomimo tak wielkiego postępu, nie wiedzieć czemu, technika urządzeń audio od dekad jest w zasadzie niezmienna. Owszem, wyłączyć możemy z tego odtwarzacze plikowe, streaming czy nawet rozwój odtwarzaczy CD. Ale gdy popatrzymy na rdzeń urządzeń audio czyli wzmacniacze, to zauważymy, że w zasadzie od lat ich idea, a także lwia część rozwiązań technologicznych jest taka sama i tylko małymi krokami jest dopracowywana. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku kolumny głośnikowej oraz słuchawek, gdzie głośnik dynamiczny, poruszany przez układ cewka – magnes, przenosi ruch na membranę, która wywołuje drgania powietrza o żądanej częstotliwości. Nie licząc wyjątków potwierdzających regułę, to można przyjąć, że zasadniczo od wprowadzenia do użytku na szeroką skalę głośnika, w pierwszych dekadach dwudziestego wieku, do dnia dzisiejszego cały czas operujemy tym samym urządzeniem, jedynie sukcesywnie ulepszanym, poprzez zwiększenie mocy magnesu, jakości cewki, parametrów membrany itd. Problem w tym, że rozwój głośników nie pędzi tak szybko jak reszta świata, a na pewno nie tak szybko, jak chcieliby przedstawiciele marketingu wielu firm audio. Bo jak namówić na zakup nowego urządzenia, skoro w stosunku do starego, na przestrzeni dekady, udało nam się uzyskać pojedyncze procenty przyrostu jakości…? Można oczywiście skupić się na designie, można znaleźć inne, nie związane stricte z jakością dźwięku walory urządzenia. Jest też jedna prosta, do bólu prymitywna i (niestety) do bólu skuteczna metoda – wyraźne podniesienie ceny następcy, nawet jeśli przyrost jakościowy jest bliski zeru. Gdy widzimy, że nowy model jest droższy o 50% od poprzednika, podświadomie zakładamy, że jest o tyle lepszy. Ten trend jest już tak powszechny we wszystkich kategoriach urządzeń audio, że trudno tego nie dostrzec gołym okiem. Jednak mimo to, nadal jest skuteczny. Pomysł na test budżetowych słuchawek, w kontekście użycia ich w audiofilskim systemie, wynikł z luźnej dyskusji z moim znajomym, który stwierdził, że zastój rozwoju urządzeń audio wynika z niszowości tej branży w porównaniu do wiodących dziedzin elektroniki, jak komputery czy konsole. Gdyby giganci rynku podjęli próby stworzenia produktów audio, to korzystając ze swojego zaplecza, a także, z potężnego rynku odbiorców, z którym mają kontakt, byliby w stanie uzyskać wysokiej klasy produkt, w bardzo przystępnej cenie. Dodał także, że według niego obecnie produkowane, słuchawki gamingowe - te nieco wyższej klasy, śmiało mogą konkurować z uznanymi produktami z branży audio sprzed kilkunastu lat i mimo niepozornego wyglądu i ceny, wcale nie ustępują im jakością dźwięku. Powołał się na urządzenia starsze, bo jeszcze wtedy w cenie 1-2 tysiąca można było kupić słuchawki uznanych marek z nieco wyższych serii, w obecnych czasach ceny tak drastycznie wzrosły, że takie porównanie nie ma sensu. Pojawia się natomiast pytanie czy, obecnie produkowane słuchawki na rynek masowy, przeznaczone dla graczy komputerowych, (bo to oni są głównym odbiorcą takich urządzeń) nadają się do użycia do słuchania muzyki? Samemu mnie to bardzo zaciekawiło i gdy pojawiła się możliwość przetestowania kilka reprezentantów popularnych, gamingowych słuchawek oraz „zwykłych” bezprzewodowych z nastawieniem na siłownię czy rower – postanowiłem sprawdzić ile prawdy jest w tej teorii. Metodologia testu jest dosyć nietypowa, bo każde urządzenie starałem się testować na dwa sposoby. Pierwszy to typowe użycie słuchawek, tak jak będzie robiło to 99% użytkowników. Czyli podpięcie do komputera, telefonu czy tableta, zarówno po kablu jak i bezprzewodowo, następnie słuchanie na popularnych serwisach streamingowych. Używam urządzeń Apple, czyli MacBook, Iphone i Ipad. Korzystam z nich od lat i się do nich przyzwyczaiłem, osobiście uważam też, że na tle konkurencji mają dużo lepsze przetwoeniki cyfrowo/analogowe, karty muzyczne i po prostu brzmią nieco lepiej niż spora część popularnych telefonów czy komputerów. Druga forma testu, to podpięcie słuchawek do hi-endowego systemu słuchawkowego: przedwzmacniacza Manley Neoclassic 300B, szeregu źródeł cyfrowych: od McIntosh MCD1000+MDA1000, przez Reimyo DAP999ex Toku + Reimyo CDT-777 Toku do streamera Dcs Networkbridge. Za źródło analogowe odpowiadał tor gramofonowy oparty o Transrotora, a całość spięta była kablami Siltech Classic Legend 880i, oraz przewodami Oyide Tunami i Vondita. Każdy z tych wariantów, kosztował grubo powyżej kwoty sześciocyfrowej, więc sam tor słuchawkowy był setki razy droższy niż same słuchawki. Wiem, że to ekstremalnie nietypowe połączenie, ale zamysł był taki, by całkowicie wyeliminować ograniczenie systemu i zobaczyć co można wyciągnąć, ze słuchawek gameingowych. HyperX Cloud III Red to słuchawki stricte gamingowe. Sam ich wygląd wydaje się o tym przypominać, rzucającymi się w oczy czerwonymi wstawkami. Opis producenta, zawarte w instrukcji informacje koncentrują się głównie na użycie ich w rozrywce komputerowej. Słuchawki wykonane są solidnie, plastik z którego wykonana jest obudowa jest matowy i przyjemny w dotyku, nawet podczas zginania, rozciągania i ściskania nic nie trzeszczy, a poszczególne elementy są z sobą dobrze spasowane. Czerwona ramka trzymająca nauszniki wykonana jest z metalu i również jest bardzo solidna. Trzymając je w ręce mamy wrażenie kontaktu z produktem wysokiej jakości. Nie jest to produkt luksusowy, ale wyraźnie widzimy, że jest to rzetelnej jakości urządzenie. Słuchawki mają mikrofon, który możemy odczepić, jeśli go nie używamy. W przypadku korzystania ze Skype, głos rozmowy przy jego użyciu jest czysty i czytelny. Można go ułożyć w odpowiedni dla nas kształt za pomocą elastycznego wspornika. Na słuchawkach znajduje się tylko jeden przycisk i jedno pokrętło. Przycisk służy do wyciszenia mikrofonu (zapala się wtedy dioda LED informująca o tym, że mikrofon jest wyłączony). Pokrętło jak łatwo się domyślić służy do regulacji głośności. To analogowy potencjometr, dający natychmiastową odpowiedź i wygodę obsługi. Znacznie bardziej wolę takie rozwiązanie, niż małe przyciski zwiększenia i zmniejszenia głośności, które ciężko obsługiwać intuicyjnie, bez ściągnięcia słuchawek z głowy. Nauszniki i pałąk wykonane są z bardzo miękkiej ekoskóry, jest przyjemna w dotyku i jak twierdzi producent ma pamięć kształtu, czyli po jakimś czasie używania, kształt dopasowuje się do głowy użytkownika. Jeśli chodzi o wagę (bardzo lekkie – 308g), wygodę użytkowania, to uważam, że są bardzo dobre pod tym względem. Nawet po kilku godzinach słuchania nie czułem dyskomfortu trzymania ich na głowie. Przewody oplecione są tekstylnym oplotem (zarówno te od każdego nausznika jak i przewód główny). Daje to fajny efekt wizualny, ale akurat użyty oplot ma dziwną właściwość, że każdy ruch po tym przewodzie, jest bardzo mocno słyszalny w nausznikach. Niestety przewód nie jest odłączany, więc w przypadku zerwania lub uszkodzenia wtyczki, naprawa jest bardziej wymagająca niż zmiana odpinanego przewodu. HyperX Cloud III to słuchawki zamknięte, producent użył przetworników własnej produkcji o średnicy 53 mm. Po podpięciu do komputera mają funkcję dźwięku przestrzennego DTS, który ma zwiększyć realizm podczas grania w gry komputerowe. Natomiast po podpięciu do lampowego przedwzmacniacza Manley Neo-Classic 300B i użyciu wysokiej klasy systemu, bardzo pozytywnie zaskakują. Dźwięk jest zaskakująco czysty i detaliczny. Klasa brzmienia instrumentów smyczkowych jest zaskakująco dobra, prócz bardzo dokładnego oddania barwy instrumentu, jest on dodatkowo muzykalny i przyswajalny dla słuchacza. Nic nie kłuje, nie czuć ostrości, pomimo detaliczności przekazu, wysokich i średnich tonów. Bas jest czytelny, ładny nasycony i konturowy jednocześnie. Ogólnie każdy aspekt dźwięku jest wysokiej próby, zaskakują wybrzmienia, gitar, dobry bas, otwarta i czytelna góra. Znacznie lepiej te aspekty wypadają niż można się było spodziewać. Jednak wychodzi charakter gamingowy tych słuchawek, bo pomimo bardzo dobrej jakości dźwięku, słychać, że zostały zaprojektowane w określonym celu. Używając ich, bardzo czytelnie słyszymy każdy niuans dźwięku znajdujący się w tle. Wszelkiej maści przeszkadzajki, głosy z tła utworu, przenoszone są na pierwszy plan i podane wyjątkowo dokładnie. W pewnej opinii w intrenecie, spotkałem się z pozytywnym komentarzem dotyczącym tych słuchawek, gdzie użytkownik bardzo chwalił czytelność w odbiorze kroków i odgłosów przeciwników w grze, co dawało mu przewagę. Faktycznie tak to wygląda jakby producent celowo wyostrzył ten aspekt. Podsumowując, HyperX Cloud III to bardzo porządnie wykonane słuchawki, prócz braku możliwości odpięcia przewodu, nie widzę żadnych wad w wykonaniu. Dźwiękowo wypadają bardzo dobrze, zdecydowanie lepiej niż spodziewałem się po tej klasie cenowej sprzętu, jednak mają swój specyficzny charakter, który odbiega od linowości. Niekoniecznie jest to wada, bo zdecydowana większość budżetowych żródeł CD czy wzmacniaczy, ma dosyć mało selektywny dźwięk z wyjścia słuchawkowego, więc w wielu przypadkach może być to korzystną cechą tych słuchawek, warto mieć tego świadomość. Link do sklepu z produktami: https://www.komputronik.pl/product/835505/hyperx-cloud-iii-red.html Zdjęcia lifestyle: Audiostereo.pl. Zdjęcia katalogowe (na białym tle), Komputronik.pl. Do testów dostarczyła firma Komputronik. https://www.komputronik.pl
    2 punkty
  24. Endorfy Viro Plus USB (EY1A001) Kolejne słuchawki również mają rodowód stricte gamingowy. Jednak w przeciwieństwie do opisywanych wcześniej HyperX Cloud III, to Endorfy Viro Plus są znacznie bardziej stonowane i nie narzucające się krzykliwym wyglądem, oczywiście to kwestia gustu, ale dla mnie to plus. Jakość wykonania jest wysoka i niczym nie wyprzedza, ani nie ustępuje swojemu konkurentowi. Pałąk i uchwyty nauszników ich obudowa są wykonane z anodowanego na czarno metalu. Użyty plastik jest matowy, w dotyku jest przyjemny, dobrze spasowany, solidny – również podczas mocnego dociskania, wyginania nic nie trzeszczy. Waga jest niska (307g) i porównywalna do wszystkich konkurentów z opisywanego materiału. Dla mnie dużym plusem jest przewód, który daje możliwość wypięcia ze słuchawek i wymiany, w przypadku usterki wtyczki lub przerwania kabla. Dodatkowo, producent daje nam od razu dwa kable: jeden ma 270 cm długości, a drugi 120 cm, nie dość, że jest jeden na zapas to możemy w podróż czy do komputera brać krótszy, a w systemie używać dłuższego. Na kablu jest mały pilot, na którym znajdziemy analogowy potencjometr głośności (znów plus za tradycyjne rozwiązanie, a nie małe i uciążliwe w obsłudze przyciski!). Oprócz potencjometru jest jest tam również przesuwany przycisk wyciszenia mikrofonu, niestety nie ma diody LED informującej, że mikrofon jest w trybie mute. Potencjometr mógłby być trochę większy i ciężej chodzący, podobnie przycisk wyłączenia mikrofonu – nie jest to jakaś szczególna wada, ale osobiście wolałbym większe i masywniejsze sterowanie. Mikrofon, ma możliwość pełnej regulacji i wygięcia, można go również odczepić w sytuacji, gdy go nie potrzebujemy używać. Jeżeli chodzi o jakość rejestrowanego dźwięku, za pomocą mikrofonu, to jest ona w pełni zadowalająca w prowadzeniu rozmowy przez Skype czy inny komunikator i daje dużo lepszą jakość rozmowy niż jakikolwiek mikrofon wbudowany w komputer czy tablet. Prócz dodatkowego przewodu, dodatkowego przewodu, jako akcesorium, do zestawu dołączona jest mała karta muzyczna 7.1 podpinana do komputera poprzez USB, a mająca w sobie wejście minijack 3,5 mm. Użycie karty może pomóc skonfigurować słuchawki pod swoje preferencje, na przykład poprzez skonfigurowanie różnych ustwaień equalizera pod różne aplikacje. Warto dodać, że pomimo podobnej jakości wykonania, większego zestawu akcesoriów, odpinanego przewodu, to w porównaniu do HyperX Cloud III to Endorfy Viro Plus są o 1/3 tańsze. Podpięcie ich do zaawansowanego systemu odsłuchowego, znów okazuje się bardzo miłym zaskoczeniem. Jakość dźwięku jest na bardzo wysokim poziomie. Czytelne i perliste wysokie tony, odpowiedni balans detaliczności i łagodności wysokich tonów, chociaż nieco gorsze wybrzmienia niż w HyperX Cloud III. Średnica jest nasycona i daje poczucie głębi wokali. Dźwięki instrumentów strunowych są detaliczne, czyste, mogłyby nieco dłużej wybrzmiewać, ale nie jest źle na tej płaszczyźnie. Bas jest mocny, głęboki i szybki, z dobrze zaznaczonym konturem. Całość przekazu raczej po muzykalnej stronie, z dużą ilością informacji, podawanych w nienachalny sposób. W porównaniu do HyperX Cloud III znacznie lepiej wypada balans tonalny, który jest całkowicie liniowy. Żadne z pasm nie jest podkreślone zbyt mocno, w pełni zachowujemy równowagę tonalną. Endorfy Viro Plus USB (EY1A001) są słuchawkami, które śmiało mogą konkurować z bardziej uznanymi markami hi-fi. Są bardzo dobrze wykonane, mają sporą ilość akcesoriów, możliwość dokupienia i zmiany nauszników oraz kabla, są wygodne i solidne. Bardzo dobrze wypadają wpięte do poważnego systemu audio i bez żadnego wstydu mogą konkurować na płaszczyźnie dźwiękowej. Jako słuchawki gamingowe mają dobrze działający mikrofon, opcjonalną do użycia kartę muzyczną 7.1 i są dobrym połączeniem urządzenia gamingowego z sprzętem używanym do audio. Ich cena wydaje się absurdalnie niska na tle uznanych marek audio, ale wiele z nich mogłoby polec w bezpośredniej konfrontacji. Z wszystkich testowanych tutaj słuchawek, te polecam najbardziej, jeżeli zależy nam na używaniu ich w systemie audio. ENDORFY VIRO Infra (EY1A003) Następne słuchawki również pochodzą od Endorfy. Są bliźniaczo podobne do modelu Endorfy Viro Plus USB, w zasadzie z zewnątrz różnią się tylko kształtem metalowego uchwytu nauszników. Bardzo podobne, lub nawet takie same materiały nauszników, eko skóry, ta sama wielkość, minimalnie mniejsza waga (256g). W zestawie nie ma już dodatkowej karty muzycznej USB, a niestety przewód słuchawkowy nie ma możliwości odpięcia. Z przyczyn użytkowych jest to dla mnie drobna wada – zazwyczaj usterka słuchawek to urwany kabel lub wtyczka, możliwość bezinwazyjnej zmiany jest atutem. Mikrofon ma możliwość odpięcia, gdy jest nie używany. Warto jednak zauważyć, że ENDORFY VIRO Infra są znacznie tańsze od wyższego katalogowo brata i w zestawieniu wszystkich testowanych słuchawek mają najniższą cenę – jedynie 169 zł. W typowym użyciu z komputerem, tj. oglądnie filmów, rozmowa przez Skype sprawdzają się bardzo dobrze. Jednak po podpięciu do dobrej klasy systemu słuchawkowego, pomimo fizycznego podobieństwa do Endorfy Viro Plus USB i wizualnie identycznych przetworników, to jednak okazuje się, że są spore różnice dźwiękowe między nimi. O ile jakość poszczególnych dźwięków wydaje się być na zbliżonym poziomie, to jednak jest bardzo nie liniowa charakterystyka przetwarzania. Bardzo mocno podbity wyższy bas, który nachodzi na średnicę pasma i ją przyćmiewa, środek pasma jest przez to nieco wycofany. Góra również ma problemy by zgrać się z resztą pasma. Być może dla części słuchaczy, używających jako źródła komputera PC i koncentrujący się na słuchaniu muzyki Hip Hop, taka forma przekazu może nawet bardziej odpowiadać, podobnie przy oglądaniu filmów. Całościowo dźwięk nie jest zły, jednak mając porównanie do Endorfy Viro Plus USB zdecydowanie wolałbym dołożyć trochę pieniędzy do nich – szczególnie jeśli używanie słuchawek będzie miało priorytet w słuchaniu muzyki, a nie grach. Tutaj mamy jednak przykład słuchawek, które są gamingowe z nazwy i w rzeczywistości też głownie nadają się do tego celu. Link do sklepu z produktami: https://www.komputronik.pl/product/788102/endorfy-viro-plus-usb.html https://www.komputronik.pl/product/788100/endorfy-viro-infra.html Zdjęcia lifestyle: Audiostereo.pl. Zdjęcia katalogowe (na białym tle), Komputronik.pl. Do testów dostarczyła firma Komputronik. https://www.komputronik.pl
    2 punkty
  25. Andrzej Rosiewicz (ur. 1 czerwca 1944 r. w Warszawie) – polski piosenkarz estradowy, gitarzysta, tancerz, satyryk, kompozytor i choreograf. Pamiętam jak w połowie i końcówce lat 80-tych poprzedniego stuleci moi nieżyjący już dziadkowie pozwalali mi obsługiwać gramofon. Często puszczałem muzykę, kabarety Jana Pietrzaka, Shakin' Stevensa, Scorpions i Andrzeja Rosiewicza. Jego poczucie humoru i radość sceniczna na długo zapadła w mej pamięci. Wg Wiki: "Od 1978 poświęcił się karierze solowej. Najpopularniejsze jego przeboje: „Najwięcej witaminy”, „Czy czuje pani cha-chę”, „Zenek blues”, „Chłopcy radarowcy”, „Wincenty Kalemba” (znana jako „Pieśń o zachodnich bankierach” lub „Graj cyganie graj”) oraz „Czterdzieści lat minęło...” z czołówki serialu Czterdziestolatek (1975). Za czasów „Solidarności” wykonał na Festiwalu Piosenki Prawdziwej w Gdańsku „Propagandę sukcesu”, identyfikowaną jako głos antykomunistycznej opozycji." *** Cytaty: "Ja jestem trochę jak Stańczyk, obserwuję zjawiska, a potem na swój sposób je opisuję. Z Chłopcami Radarowcami było tak, że po prostu zacząłem jeździć samochodem. Patrzę tu radar, tu radar, tam radar, zacząłem obcować z tą rzeczywistością drogową. No i tak jakoś pod melodię Krakowiaczka, zaczęły układać mi się słowa." Opis: o powstaniu piosenki Chłopcy Radarowcy. Źródło: Cyfrowa Biblioteka Polskiej Piosenki "Jestem propolski, kocham Polskę, Warszawę. I nagle od mojego premiera, Donalda Tuska, dowiaduję się, że polskość mu ciąży. A to znaczy, że ciąży mu Chopin, Mickiewicz, "Mazurek Dąbrowskiego". Polak by tak nie powiedział. Nie ma mentalności Polaka. I Polacy jeszcze na niego głosują." Źródło: Andrzej Rosiewicz: poprzednie rządy uważam za zdradzieckie, onet.pl, 22 kwietnia 2018 "Media słabo przypominają historyczne momenty, jak np. moje przeboje. Żałuję tego, że młode pokolenie tego nie zna." Źródło: Andrzej Rosiewicz: poprzednie rządy uważam za zdradzieckie, onet.pl, 22 kwietnia 2018 "Proszę Państwa! Zauważyłem, że występuję za stawki grubo poniżej wartości talentu. Chyba skończę te koncerty. Nie mogę ciągle dopłacać." Opis: żart podczas koncertów. Źródło: Cyfrowa Biblioteka Polskiej Piosenki "Wbrew temu, co się teraz mówi, cenzorzy to byli kulturalni, oczytani ludzie. Po polonistyce, dziennikarstwie (...)." Źródło: Cyfrowa Biblioteka Polskiej Piosenki ***
    2 punkty
  26. 25 maja 1952 r. we Wrocławiu urodziła się Gabriela Kownacka. - nieskazitelna, charakterystyczna uroda, inteligentna aparycja, twarz - doskonała dykcja, genialna barwa głosu i posługiwanie się językiem ojczystym - emanujące na zewnątrz ciepło - pod koniec życia wspaniały duet aktorski z Piotrem Fronczewskim i wiele wcześniejszych bardzo dobrych ról teatralnych i filmowych - absolwentka III LO im. Adama Mickiewicza we Wrocławiu, podobnie jak Lech Janerka, Barbara Piasecka-Johnson, Marian Orzechowski, Leszek Czarnecki i ja. Wg Wikipedii i FilmPolski.pl: Gabriela Anna Kownacka z domu Kwasz (ur. 25 maja 1952 we Wrocławiu, zm. 30 listopada 2010 w Warszawie) – polska aktorka teatralna i filmowa. Była córką Ottokara Kwasza i Izabelli z domu Tumidajskiej. W 1971 ukończyła III LO we Wrocławiu i zdała maturę. W tym samym roku dostała się na wydział aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Będąc na pierwszym roku studiów, zagrała rolę Zosi w Weselu Andrzeja Wajdy. Dyplom ukończenia PWST otrzymała w 1975 z tytułem magister sztuki aktor dramatyczny. W tym samym roku zaangażowała się do Teatru Kwadrat w Warszawie, gdzie zadebiutowała tytułową rolą w sztuce Pepsie Pierrette Bruno, w reżyserii twórcy i dyrektora tego teatru Edwarda Dziewońskiego. Występowała też w Teatrze Telewizji: w 1975 zagrała rolę Maggie w sztuce Arthura Millera Po upadku w reżyserii Andrzeja Łapickiego, zaś w 1976 wystąpiła w roli Marysi w sztuce Roberta Thomasa Spółka morderców w reżyserii Edwarda Dziewońskiego. W 1977 otrzymała Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego za rolę Maggie i hrabianki Rity w Trędowatej Jerzego Hoffmana, a w 1979 tytuł „Gwiazdy Filmowego Sezonu” podczas Lubuskiego Lata Filmowego w Łagowie za rolę Anity w komedii muzycznej Hallo Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy. Także w tym samym roku zdobyła nagrodę przewodniczącego komitetu ds. Radia i Telewizji za wybitną współpracę artystyczną z TVP. W latach 1975–78 występowała w stołecznym teatrze Kwadrat. W 1978 otrzymała od Erwina Axera propozycję angażu do Teatru Współczesnego w Warszawie, a potem w 1983 od Jerzego Grzegorzewskiego, który tworzył zespół po objęciu dyrekcji Teatru Studio w Warszawie. Występowała w nim do 1999. W 1998 zagrała gościnnie w Teatrze Narodowym rolę siostry Dory w Halce Spinozie według Witkacego w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego. Następnie w latach 1999–2009 była stałą aktorką sceny narodowej. Wystąpiła w ponad 60 rolach Teatru Telewizji i zagrała w ponad 40 spektaklach teatralnych w całym kraju. W 2012 ukazała się książka autorstwa Romana Dziewońskiego pt. Gabi. Gabriela Kownacka. *** Źródło: FilmPolski.pl 1972: Wesele – Zosia 1976: Skazany – Kasia 1976: Trędowata – Rita Szylinżanka 1977: Ciuciubabka – Grażyna 1977: Pani Bovary to ja – sąsiadka 1977: Rebus – Ania 1977: Rekolekcje – Myszka 1977: Szarada – Ewa 1978: Hallo Szpicbródka – Anita 1980: Urodziny młodego warszawiaka – Jadźka 1980: Ukryty w słońcu – Joanna 1980: Bo oszalałem dla niej – Sylwia 1981: Dziecinne pytania – Bożena 1981: Przypadki Piotra S. – prostytutka 1981: Spokojne lata – Iza 1983: Nadzór – Danusia Wabik 1984: 5 dni z życia emeryta – sekretarka w Wytwórni Filmów Dokumentalnych 1984: Jak się pozbyć czarnego kota – Krystyna Danek 1984: Pismak – Maria 1984: Zamiana – Ola 1985: Kronika wypadków miłosnych – Olimpia 1985: Ga, ga. Chwała bohaterom – blondynka z komputera 1985: Żaglowiec – mama Michała 1986: Nieproszony gość – Micia 1987: Hanussen – żona szefa propagandy 1988: Niezwykła podróż Baltazara Kobera – Gertruda 1989: Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce – Barbara 1989: Yacht – żona 1992: Smacznego telewizorku – Teresa Adler 1992: Sauna – Masza 1992: Zwolnieni z życia – Elżbieta 1993: Nowe przygody Arsena Lupin 1995–1998: Matki, żony i kochanki – Dorota Padlewska-Lindner 1996: Cesarska tabakierka – baronowa 1996: Dzieci i ryby – Ewelina 1996: Drugie zabicie psa – kobieta 1999: Fuks – matka Aleksa 1999: Kiler-ów 2-óch – prezydentowa 1999–2008: Rodzina zastępcza – Anna Kwiatkowska 1999: Bratobójstwo 2001: Pas de deux – Anna Struziakowa 2002: Na dobre i na złe – Lidia Kornecka (odc. 93) 2003: Powiedz to, Gabi – aktorka 2006: Przebacz – matka 2006–2007: Dwie strony medalu – Jolanta Wysocka 2007: Niania – ona sama Zapraszamy do dyskusji na blog @kangie
    2 punkty
  27. O ile w High-Endzie sky is the limit, czyli ceny już dawno poszybowały daleko poza Układ Słoneczny, tak w tzw. budżetówce da się zaobserwować zdecydowanie bardziej optymistycznie nastawiający do życia trend. Otóż okazuje się, iż wbrew pozorom i rozsiewanemu defetyzmowi o dramatycznym spadku jakości dostępnych na rynku towarów parafrazując szkoleniowców naszych boiskowych kopaczy nawet w segmencie zaskakująco niskich cen „nie ma słabych drużyn”. Po czym wnoszę? A po reprezentantkach do teraz zupełnie nieznanej mi marki Laudberg. Mowa bowiem o aktywnych i zarazem wszystkomających kolumnach podstawkowych M1, na których test serdecznie zapraszam. Prawdę powiedziawszy uzgadniając z dystrybutorem ww. marki dostawę tytułowych monitorków nie miałem absolutnie żadnych oczekiwań a jedynie pewne obawy, czy przypadkiem nie dotrze do mnie coś, co niezbyt przypomina obiekt widoczny w materiałach promocyjnych. No bo bądźmy szczerzy – za 900 PLN (bez złotówki) cudów spodziewać się nie wypada. A tymczasem M1-ki już od progu prezentują się podejrzanie dobrze. Pierwsze wrażenie? Śmiem twierdzić, że o niebo lepsze od lwiej części zdecydowanie bardziej utytułowanej i po wielokroć droższej konkurencji. Bowiem zamiast sypiącego się styropianu kolumny w estetycznym kartonie dodatkowo zabezpieczono piankowymi profilami, więc już sam unboxing pozytywnie nastraja. A dalej jest tylko lepiej – za sprawą wykonanych z MDF-u obudów same kolumny sprawiają bardzo solidne wrażenie, które potęgują okleinowane orzechem boczne ścianki (czyżby inspiracja włoskimi Chario?), atrakcyjne wzorniczo bryły, magnetycznie mocowane maskownice i bogactwo przyłączy. Do tego solidne, zabezpieczające tak przed przesuwaniem, jak i rysowaniem stopki, kompletny zestaw okablowania, zasilacz i estetyczny pilot zdalnego sterowania. Jednym słowem wszystko czego dusza zapragnie. Chociaż od razu zaznaczę, że przewód zasilający mógłby być tak przynajmniej o metr dłuższy, gdyż o ile w zastosowaniach desktopowych jeszcze jakoś da się wszystko rozplanować tak, by listwa zasilająca /gniazdko było w zasięgu Laudbergów, tak chcąc rozstawić M1-ki nieco szerzej np. na stoliku RTV może być „krótko”. Nieco uważniej przyglądając się naszym gościniom, po zdjęciu maskownic (które najdelikatniej rzecz ujmując dźwiękowi niespecjalnie służą, więc jeśli jest ku temu sposobność najlepiej zostawić je w spokoju w kartonie, z łatwością zauważymy całkiem pokaźne przetworniki na jakie zdecydował się producent. I tak, za reprodukcję góry odpowiada 3” kopułka tekstylna a średnicą i basem opiekuje się 6,5” mid-woofer. Z kolei na plecach jednostki głównej umieszczono oprócz ujścia kanału bas refleks intuicyjny panel przyłączeniowo-sterujacy z regulacją głośności, podstawową regulacją wysokich i niskich tonów, przyciskami umożliwiającymi nawigację oraz bogatym zestawem wszelakiej maści wejść. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem HDMI ARC, USB (obsługa pamięci masowych), optyczne, koaksjalne, parę RCA oraz wyjście na drugą kolumnę w standardzie 5-pinowego DIN-a. Listę zamyka gniazdo zasilające DC. I jeszcze drobiazg. Otóż pod zaślepką czujnika IR ukryto niewielką diodę informującą swym umaszczeniem o stanie pracy kolumn oraz wybranym źródle. Co do bardziej smakowitych technikaliów, to niestety nic oprócz deklarowanej mocy 120W RMS i pasma przenoszenia 40Hz – 20kHz nie wiadomo, więc na otarcie łez pozostaje nam jedynie przyjąć do wiadomości, że w trzewiach zaimplementowano czuwające nad optymalizacją dźwięku DSP. Jak łatwo się domyślić kolumna „satelitarna” dysponuje jedynie portem BR i wejściem sygnałowym. A jak Laudberg M1 grają? W telegraficznym skrócie? Równie atrakcyjnie jak wyglądają. Potrafią bowiem zaoferować kawał potężnego dźwięku o zaskakująco satysfakcjonującej jakości. Nie silą się przy tym na jakieś tanie, kuglarskie sztuczki i próby udawanie bardziej audiofilskich aniżeli w rzeczywistości są. Góra jest komunikatywna i delikatnie zaokrąglona, przez co nawet na dość ofensywnych nagraniach nie powinna zbytnio ranić naszych uszu a jednoczenie nie sprawia wrażenia wycofanej, bądź wręcz przyciętej. Ot chociażby na „Personal Jesus” Niny Hagen słychać było zarówno natywną chropawość wokalu artystki, płaczliwość syczków, jak i dźwięczność gitarowych partii. Przy średnicy zatrzymam się dłuższą chwilkę, gdyż właśnie ten podzakres najdłużej po wyjęciu kolumn z kartonów „dochodzi” do pełni swoich możliwości, więc jeśli tylko mamy ku temu okazję dajmy mu czas na osiągnięcie właściwych walorów. Nie ma jednak co przesadzać, gdyż przynajmniej u mnie po ok.25-30h osiągnął pełną stabilność. A to w jego przypadku oznacza przyjemną mięsistość idącą w parze z lekkim faworyzowaniem rozgrywających się tamże wydarzeń. K.d. lang na „makeover” została nieco przysunięta do słuchaczy, podkręcona została zmysłowość jej partii a całość dyskretnie podryfowała w stronę karmelowej słodyczy z jaką zazwyczaj kojarzy mi się „Trav'lin' Light” Queen Latifah. Czy to źle? W żadnym wypadku, gdyż mając na uwadze segment w jakim operują tytułowe kolumny a tym samym „target” w jaki celują śmiem twierdzić, iż lwia część ich użytkowników karmić je będzie kontentem dostępnym na YouTube, bądź w co najwyżej Spotify, więc szanse na referencyjny pod jakościowo-realizatorskim względem wsad są nad wyraz znikome. A tak zazwyczaj otrzymamy dźwięk przyjemnie jedwabisty, delikatnie dosłodzony i mówiąc wprost bardziej atrakcyjny aniżeli moglibyśmy się spodziewać. Bas jest zaskakująco potężny, zróżnicowany i kontrolowany, więc nawet przy odsłuchu w 24 metrowym pokoju „The Beautiful Liar” X Ambassadors najniższych składowych nie brakowało. Ba, śmiem twierdzić, iż na tle naszych gościń większość podobnie, bądź nawet wyżej wycenionych wzbogaconych o subwoofer soundbarów nie ma za bardzo czym się pochwalić. A tu jest drajw, mięcho – soczysta tkanka, i choć kreska konturów prowadzona jest nieco grubszym mazakiem, to M1-kom udało się uniknąć zbytniej misiowatości i impresjonistycznego rozlania źródeł pozornych. Laudberg M1 przywracają wiarę w zdroworozsądkowe Hi-Fi dla przysłowiowego „Kowalskiego”. Są wzorowo wykonane, niezwykle atrakcyjne wzorniczo, bogato wyposażone i przede wszystkim świetnie grające, więc jeśli tylko nie zależy Wam na „modnej metce” z czym prędzej powinniście się nimi zainteresować. Marcin Olszewski Dystrybucja: Manta Producent: Laudberg Cena: 899 PLN Dane techniczne Moc RMS: 120W Pasmo przenoszenia: 40Hz – 20kHz Zastosowane przetworniki - Wysokotonowy: 3″ - Śrenio-niskotonowy: 6,5″ SNR ≥80dB Wejścia: - HDMI ARC - Optyczne - Koaksjalne - RCA - USB Łączność bezprzewodowa: Bluetooth 5.3 Zasilanie: 24V 2A Wymiary (W x G x S): 370 x 260 x 225 mm
    1 punkt
  28. Kiedyś symbol ulicznej kultury hip-hopowej, a dziś? Czy boomboxy to sprzęt dla bumerów, czy może jednak przeżywają drugą młodość? Jeśli kojarzycie je głównie z teledysków z lat 80. i 90., to warto spojrzeć na nie jeszcze raz, bo okazuje się, że moda na te potężne głośniki powraca! Albo i nie? No właśnie, sprawdźmy, jak to wygląda naprawdę. Jeszcze kilkanaście lat temu boombox był królem ulicy. Im większy, tym lepszy – noszony na ramieniu, ustawiany na chodniku i dający wszystkim dookoła jasny sygnał: „Tu leci dobra muzyka!”. To był prawdziwy manifest stylu i niezależności. Dzisiaj sytuacja wygląda nieco inaczej. Możemy co prawda zobaczyć boomboxy na festiwalach, plażach czy w skateparkach, ale raczej nie zdarza się już, by ktoś maszerował z ogromnym głośnikiem na ramieniu przez centrum miasta. A szkoda, bo dodałoby to nieco charakteru szarym ulicom! Nie oznacza to jednak, że boomboxy całkowicie zniknęły. Owszem, klasyczne modele działające na kasety i baterie wielkości cegłówki to już bardziej eksponaty kolekcjonerskie niż codzienny sprzęt. Ale nowoczesne wersje wciąż mają swoich zwolenników. Firmy takie jak JBL, Sony czy Sharp wypuszczają sprzęt, który wygląda oldschoolowo, ale w środku kryje Bluetooth, porty USB i akumulatory pozwalające grać przez długie godziny. Dzięki temu boomboxy wciąż znajdują swoje miejsce, choć raczej jako głośniki imprezowe niż symbol ulicznej kultury. Więc jak to jest – czy boomboxy są nadal modne? No cóż, jeśli zapytacie kogoś, kto pamięta, jak trzeba było przewijać kasety długopisem, to powie, że to kawał pięknej historii i zawsze warto go mieć. Jeśli zapytacie kogoś, kto na co dzień używa słuchawek bezprzewodowych i Spotify, pewnie stwierdzi, że to raczej gadżet retro niż realnie używany sprzęt. Prawda leży gdzieś pośrodku. To trochę jak z winylami – nie każdy ich słucha, ale mają swoją magię i wierne grono fanów. Boombox to dziś bardziej nostalgia niż dominujący trend, ale nie da się ukryć – gdy ktoś wyciąga go na domówce albo imprezie w plenerze, to od razu robi się klimat. Może więc nie wróciły na ulice w pełnej glorii, ale na pewno nie można powiedzieć, że zniknęły całkowicie. W końcu klasyka zawsze wraca – tylko w nieco unowocześnionej formie. A Wy? Macie swój boombox, czy raczej zostajecie przy głośnikach Bluetooth? A może kiedyś planujecie rozkręcić imprezę w prawdziwie oldschoolowym stylu?
    1 punkt
  29. 21Distribution, renomowany dystrybutor sprzętu audio, został oficjalnym dystrybutorem marki Velodyne w Polsce. Ta strategiczna współpraca umożliwi klientom dostęp do najnowszych i najbardziej zaawansowanych subwooferów tej legendarnej firmy, która od dekad wyznacza standardy w dziedzinie reprodukcji niskich częstotliwości. Velodyne – pionier w dziedzinie subwooferów Velodyne to marka z ponad 40-letnim doświadczeniem w projektowaniu i produkcji wysokiej klasy subwooferów. Firma została założona w 1983 roku w Stanach Zjednoczonych i od samego początku koncentrowała się na innowacyjnych technologiach w dziedzinie akustyki. Jej przełomowe rozwiązania, takie jak opatentowane systemy korekcji dźwięku i aktywne kompensacje sygnału, na stałe wpisały się w historię branży audio. Velodyne zdobyło uznanie zarówno wśród entuzjastów kina domowego, jak i profesjonalnych inżynierów dźwięku, stając się synonimem doskonałej jakości basu. Bogata oferta dla każdego Velodyne oferuje szeroką gamę subwooferów dostosowanych do różnych potrzeb użytkowników – od kompaktowych modeli do niewielkich pomieszczeń, po potężne jednostki przeznaczone do profesjonalnych systemów audio. Dzięki temu każdy miłośnik dźwięku może znaleźć idealne rozwiązanie dopasowane do swoich preferencji i przestrzeni, w której będzie używane. Zastosowanie nowoczesnych technologii DSP, precyzyjne strojenie oraz wysoka jakość komponentów sprawiają, że produkty Velodyne wyróżniają się na tle konkurencji. Impact X – potęga dźwięku w przystępnej cenie Seria Impact X to propozycja dla tych, którzy oczekują dynamicznego i głębokiego basu w atrakcyjnej cenie. Wyposażone w wydajne wzmacniacze klasy D oraz zaawansowane przetworniki, subwoofery tej serii gwarantują imponującą moc i precyzję. Model ten doskonale sprawdza się zarówno w systemach kina domowego, jak i w odsłuchu muzyki. MicroVee X – kompaktowy gigant Subwoofery MicroVee X to połączenie niewielkich gabarytów i niesamowitej wydajności. Dzięki zastosowaniu technologii Digital Drive Control System oraz aktywnej kompensacji sygnału, modele tej serii dostarczają głęboki i czysty bas z wyjątkową precyzją, mimo swoich kompaktowych wymiarów. MiniVee X – mały, ale potężny MiniVee X została zaprojektowana z myślą o użytkownikach, którzy potrzebują mocnego i precyzyjnego basu w niewielkiej obudowie. Za sprawą mocnych wzmacniaczy i solidnych przetworników, subwoofery te dostarczają mocne, niskie tony, które wzbogacają każdą ścieżkę dźwiękową. Deep Blue – moc i elegancja Deep Blue to linia subwooferów, które łączą nowoczesne wzornictwo z potężnym brzmieniem. Zastosowanie nowoczesnych przetworników i wzmacniaczy klasy D zapewnia wysoką wydajność oraz niski poziom zniekształceń. To idealne rozwiązanie zarówno do kina domowego, jak i dla audiofilów szukających głębokiego, realistycznego basu. Deep Waves – nowy wymiar dźwięku Deep Waves to linia skierowana do najbardziej wymagających użytkowników. Dzięki zastosowaniu innowacyjnych technologii, DSP oraz precyzyjnemu strojeniu subwoofery te oferują niespotykaną dotąd jakość dźwięku. To rozwiązanie dla tych, którzy oczekują absolutnej kontroli nad każdym detalem brzmienia. VI-Q – wszechstronność i jakość Seria VI-Q to kwintesencja nowoczesnego podejścia do dźwięku. Velodyne zastosowało zaawansowany system kalibracji i szerokie możliwościom regulacji, co pozwala na to, by subwoofery te można było dostosować do niemal każdego pomieszczenia i systemu audio. Wbudowane wzmacniacze klasy D oraz autorskie technologie korekcji akustycznej gwarantują niezwykle czyste i precyzyjne brzmienie. Digital Drive Plus – szczyt technologii Seria Digital Drive Plus to flagowa linia Velodyne, która reprezentuje najwyższy poziom zaawansowania technologicznego. Subwoofery te wyposażone są w najbardziej precyzyjne systemy korekcji akustycznej, umożliwiające dostosowanie dźwięku do indywidualnych preferencji użytkownika. To idealne rozwiązanie dla koneserów poszukujących perfekcji w każdym aspekcie dźwięku. In-Wall Series – dyskrecja i moc Subwoofery z serii In-Wall to doskonałe rozwiązanie dla osób, które chcą zachować minimalistyczny wygląd wnętrza, nie rezygnując przy tym z doskonałej jakości basu. Velodyne wykorzystało zaawansowane technologie redukcji rezonansów oraz bardzo mocne wzmacniacze. Dzięki temu te modele oferują potężne brzmienie w kompaktowej, ściennej konstrukcji. Dostępność Subwoofery marki Velodyne w najbliższych dniach dostępne będą w najlepszych salonach audio w Polsce. Zapraszamy na polskojęzyczną stronę marki (planowane uruchomienie strony w najbliższych dniach): www.velodyneacoustics.pl Dystrybucja w Polsce: 21Distribution Pabianice, Reymonta 12 www.21distribution.pl
    1 punkt
  30. W odniesieniu do naszego ostatniego felietonu o płycie CD postanowiliśmy szerzej przyjrzeć się tematowy rejestracji muzyki. Początki rejestracji dźwięku sięgają końca XIX wieku, kiedy to Thomas Edison wynalazł fonograf, umożliwiający zapis dźwięku na walcach woskowych. Była to technologia rewolucyjna, choć niedoskonała – walce szybko się zużywały i miały ograniczoną pojemność. Następnie pojawiły się płyty gramofonowe, które zdominowały rynek na kilkadziesiąt lat, początkowo w formie płyt szelakowych, a później winylowych. W połowie XX wieku magnetyczna taśma audio zmieniła sposób rejestrowania dźwięku, pozwalając na wielościeżkowe nagrania i łatwiejszą edycję. Pojawiły się magnetofony szpulowe, używane zarówno w studiach nagraniowych, jak i w domowych systemach hi-fi. Przełom lat 60. i 70. przyniósł kasety magnetofonowe, które szybko zdobyły popularność dzięki swojej wygodzie i przenośności. Kasety umożliwiały użytkownikom nagrywanie własnych kompilacji, co było niemożliwe w przypadku płyt winylowych. Lata 80. to era cyfryzacji i narodziny płyty kompaktowej. CD, opracowane przez Sony i Philipsa, obiecywały trwałość i jakość dźwięku wyższą niż na winylach i taśmach. Technologia ta szybko wyparła kasety magnetofonowe i stała się dominującym formatem na kilkanaście lat. Pod koniec lat 90. pojawiły się alternatywne rozwiązania, takie jak MiniDisc, który miał oferować lepszą jakość i wygodę, jednak nigdy nie zdobył dużej popularności poza Japonią. Podobny los spotkał Digital Compact Cassette (DCC) czy DAT (Digital Audio Tape), które miały swoje niszowe zastosowania, ale nie podbiły rynku konsumenckiego. Rewolucja cyfrowa na początku XXI wieku zmieniła wszystko. Pliki MP3 i odtwarzacze cyfrowe pozwoliły na noszenie tysięcy utworów w kieszeni, co sprawiło, że fizyczne nośniki zaczęły tracić na znaczeniu. Streaming był kolejnym krokiem – zamiast kupować muzykę, użytkownicy zaczęli subskrybować dostęp do katalogów milionów utworów. Dziś platformy takie jak Spotify czy Tidal dominują, oferując natychmiastowy dostęp do muzyki na żądanie. Pomimo popularności streamingu, fizyczne formaty nie zniknęły całkowicie. Winyle przeżywają renesans wśród kolekcjonerów i audiofilów, a płyty CD nadal znajdują swoich zwolenników, zwłaszcza wśród osób ceniących jakość dźwięku i niezależność od usług internetowych. Wciąż istnieją niszowe formaty i technologie, a historia pokazuje, że ewolucja nośników audio to nieustanny cykl zmian, w którym starsze technologie czasem wracają do łask. Przyszłość rejestracji i dystrybucji muzyki wydaje się mocno związana z rozwojem technologii cyfrowych, sztucznej inteligencji i formatów bezstratnych. Streaming pozostaje dominującą formą konsumpcji muzyki, ale jednocześnie obserwujemy rosnące zainteresowanie wysoką jakością dźwięku – czego przykładem są formaty Hi-Res oraz systemy przestrzennego audio, takie jak Dolby Atmos czy Sony 360 Reality Audio. Nie można też wykluczyć powrotu fizycznych nośników w nowych odsłonach. Wciąż istnieje grupa odbiorców, dla których fizyczne posiadanie muzyki ma ogromne znaczenie, a przykład winyli pokazuje, że niektóre technologie mogą powracać, nawet po dekadach zapomnienia. Możliwe, że w przyszłości pojawią się nowe, hybrydowe rozwiązania, łączące trwałość nośników fizycznych z wygodą cyfrowej dystrybucji. Jedno jest pewne – niezależnie od tego, czy muzyka będzie zapisywana na nośnikach fizycznych, czy pozostanie wyłącznie w chmurze, potrzeba jej rejestrowania i odtwarzania nie zniknie. Każda epoka ma swój format, ale muzyka pozostaje ponadczasowa.
    1 punkt
  31. Przeglądając redakcyjne archiwalia i skupiając się na sygnowanych przez Bluesound-a odtwarzaczach sieciowych, czyli popularnych m.in. z racji ponadprzeciętnie korzystnej relacji jakość/cena plikograjach z łatwością można zauważyć wspólną, niemalże zapisaną w ich DNA cechę. Chodzi oczywiście o może nie tyle charakterystyczną oszczędność formy objawiającą się m.in. redukcją do absolutnego minimum wszelakiej maści kanałów komunikacji z otoczeniem, co przeniesienie dosłownie wszystkiego do skądinąd świetnej tak pod względem wizualnym, jak i funkcjonalnym (ergonomicznym) aplikacji / platformy BluOS. Kompaktowe rozmiary, dotykowe sensory przypisane podstawowym funkcjom i brak wydawać by się mogło obowiązkowych wysokorozdzielczych wyświetlaczy stały w jawnej opozycji do rządzących współczesnym Hi-Fi trendów. Stały, bowiem po ostatnim odświeżeniu portfolio i pojawieniu się w nim sprawcy dzisiejszego zamieszania czas przeszły okazał się jak najbardziej na miejscu. Otóż po najmniejszym z rodziny Node, jak łatwo się domyślić hołdującym dotychczasowym wzorniczym dogmatom, mikrusie o wszystko mówiącej nazwie Nano przyszła pora na swoisty gamechanger - seniora rodu, którego wytwórca przewrotnie bynajmniej nie ochrzcił imieniem Maxi, lecz zdecydowanie bardziej „ikonicznym” i miłym sercu miłośnika formacji Paradise Lost imieniem Icon. Pal sześć nomenklaturowe zawiłości, bo to nie one są w tym przypadku kluczowe a fakt, iż nie dość, że dotychczas plastikowe, bądź gumowane (chyba tak najlepiej określić charakterystykę powłoki zewnętrznej) korpusy zastąpiono eleganckim satynowym aluminium a na froncie umieszczono … 5” kolorowy wyświetlacz. Jeśli jesteście ciekawi, czy za zmianami aparycji poszła również (r)ewolucja brzmienia nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić Was na ciąg dalszy moich przygód z dostarczonym przez Sieć Salonów Top HiFi & Video Design odtwarzaczem. Już podczas unboxingu, czyli po naszemu rozpakowywania, nie da się ukryć, że ICON na tle swego niżej usytuowanego w firmowej hierarchii rodzeństwa prezentuje się tyleż okazale, co nad wyraz elegancko i wyrafinowanie. Nie dość bowiem, że aluminiowy korpus wykończono satynową anodą, to jeszcze zarówno front, jak i mniej więcej 1/3 płyty górnej pokryto czernionym szkłem. Dodając do tego delikatne krągłości krawędzi osiągnięto daleki od nudy wizualny spokój. Zgodnie z tradycją znany z Nano dotykowy panel sterowania, czyli włącznik, regulację głośności i pięć programowalnych przycisków presetów umieszczono na tafli górnej a wspomniany 5” na froncie. I gdy wydawałoby się, że bez zbędnej zwłoki możemy zająć się plecami ICON-a sugeruję jeszcze zwrócić uwagę na jeden a de facto dwa drobiazgi. Otóż na obu ścianach bocznych naszego bohatera umieszczono wyjścia słuchawkowe w standardzie 6.3mm (duży Jack). Czyli na upartego słuchawkowy odsłuch można prowadzić w parach, choć producent jasno daje do zrozumienia, że wyższą jakość dźwięku osiągniemy obciążając „hi-endowy wzmacniacz słuchawkowy, wykorzystujący technikę THX AAA™-78 (od ang. Achromatic Audio Amplifier) z opatentowaną korekcją błędów typu „feed-forward”” pojedynczą parą nauszników. Niemniej jednak, jakbyśmy tytułowego plikograja nie ustawili dostęp do przynajmniej jednego gniazda mieć powinniśmy a jednocześnie jego / ich obecność nie szpeci szklanej tafli frontu. Brawo! A teraz najwyższa pora na nad wyraz imponująco wyposażone plecy. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem reprezentującą domenę analogową parę wejść RCA oraz uzupełnioną o wyjście na subwoofer parę wyjść RCA i XLR, czyli już jasny sygnał, że ICON adresowany jest do bardziej wymagających odbiorców (w budżetówce XLR-y śmiało można uznac za egzotykę). Powyższe wrażenie potęguje wachlarz interfejsów cyfrowych pod postacią wyjść optycznego, koaksjalnego i USB Audio 2.0 oraz wejść – optycznego, HDMI eARC, USB A (dla pamięci zewnętrznych Fat32), USB C oraz portu Gigabit 1000 Mbps Ethernet RJ45. Listę zamyka gniazdo triggera, wejście dla zewnętrznej czujki IR i gniazdo zasilające. Niestety zamiast klasycznego trójbolcowego IEC C16 zdecydowano się na podstawową 8-kę. Nie ma jednak co marudzić, tylko zainwestować dodatkowe 5 stówek w Audioquesta NRG-Y2, bądź nieco wyżej urodzonego NRG-Z2 i zapomnieć o temacie. Skoro wspomnieliśmy o łączności, to poza wpięciem w domową sieć za pomocą skrętki z powodzeniem można zrobić to bezprzewodowo – po dwuzakresowym Wi-Fi lub bezpośrednio połączyć się z Nodem dwukierunkowym Bluetooth 5.2 wspierającym aptX Adaptive. Jeśli zaś chodzi o trzewia, to nie bez znaczenia pozostaje fakt zastosowania nie jednej a dwóch, pracujących w układzie dual mono i wykorzystujących ESS Hyperstream czwartej generacji, kości ESS Technology Sabre ES9039Q2M. Mamy kompatybilność z formatami FLAC, MQA (24bit/192 kHz) i DSD256, wsparcie dla Spotify Connect, Tidal Connect i Apple AirPlay 2 oraz Roon Ready, a po sięgnięciu po opcjonalnie dostępny mikrofon kalibracyjny i oprogramowania Dirac Live również dostęp do automatycznej korekty akustyki. Można też Node-a potraktować nie jako kompletny streamer, lecz jedynie „goły” transport plików, ustawić w menu Digital Passthrough i omijając wewnętrzny dekoder MQA BluOS przesłać do zewnętrznego DAC-a oryginalny strumień audio. A jak Bluesound NODE ICON gra? W telegraficznym skrócie – adekwatnie do swojej aparycji, czyli elegancko i dystyngowanie. Ba, od pierwszych taktów „Chapter III: We Return to Light” Anoushki Shankar w swej koherencji i dojrzałości zaczął wręcz przypominać podstawowe modele Aurendera, czego inaczej aniżeli w kategorii komplementu rozpatrywać nie sposób. Mamy bowiem do czynienia z niezwykle udanym połączeniem gładkości i lekko dosłodzonej / dosaturowanej średnicy z przyjemną krągłością dolnych rejestrów i przyprószonej złotem góry. Jeśli do tego dodamy idącą wespół z wysoce satysfakcjonującą rozdzielczością uzależniającą muzykalność jasnym staje się, że czy to hi-resy, czy też nie zawsze unikające kompresji internetowe rozgłośnie radiowe serwowane przez flagowego Node-a przykuwać nas będą do głośników na długie godziny. Na szczęście nie odnalazłem w sygnaturze tytułowego plikograja tendencji do uśredniania przekazu, czyli grania wszystkiego na jedno kopyto, jednak o ile różnice natury jakościowej wsadu materiałowego są zauważalne, to Bluesound daleki jest od ich złośliwego piętnowania i podkreślania. Ot, co najwyżej ograniczy rozdzielczość i wypłaszczy pośledniejszy materiał, jednak czyni to z tendencją do akcentowania aspektów dotyczących jego melodyki i emocjonalności. Wartym wspomnienia jest również zdolność oddania zdecydowanie większej skali, wolumenu prezentacji, co wyraźnie i w pełni zasłużenie plasuje go w wyższej aniżeli Nano lidze. Dlatego też nie mniej przekonująco wypadają cięższe brzmienia w stylu grunge’owo - posępnego „I Want Blood” Jerry’ego Cantrella, czy jadącego po przysłowiowej bandzie w samo oko piekielnego cyklonu „Hymns in Dissonance” Whitechapel. W dodatku gęstość konsystencji i soczystość barw zamiast tonizować i wygładzać przekaz intensyfikuje jego moc i zwiększa siłę rażenia niczym dolanie parafiny do ognia. Efekt wiadomy – wgniatająca w fotel dynamika, zdolna kruszyć mury potęga i godna owacji spektakularność (szczególnie po XLR-ach) a jednocześnie brak irytującego cykania i braku odpowiedniego ukrwienia tkanki wypełniającej pełne zadziorów kontury. Można zatem nie tylko słuchać wszelakiej maści ryków i krzyków głośno co przede wszystkim. Nie tracimy przy tym nic a nic z możliwości w pełni swobodnej eksploracji poszczególnych planów, czy też podążania za nawet najbardziej karkołomnymi partiami basu, ognistymi riffami, czy zmasowanymi atakami apokaliptycznych blastów. O ile do tej pory proponowane przez Bluesouda rozwiązania bez zbytniego krygowania i zaklinania rzeczywistości można było sklasyfikować, jako świetne pod względem ergonomii i funkcjonalności rozwiązania z może nie tyle przedsionka, co pierwszych kroków w Hi-Fi, to tytułowy NODE ICON w pełni zasługuje na miano klasycznego gamechangera. Nie dość bowiem, iż z racji atrakcyjnej aparycji świetnie wkomponowuje się w stricte górnopółkowe zestawy to jeszcze brzmieniowo bez powodów do jakichkolwiek kompleksów śmiało może stawać w szranki z mogącą pochwalić się zdecydowanie bardziej audiofilskim rodowodem konkurencją. Jeśli zatem należycie do grona odbiorców, którym nie grają „prestiżowe metki”, tylko same, niezależnie od widniejących na nich logotypów, urządzenia, to gorąco zachęcam do nausznej weryfikacji tytułowego plikograja. Ot, chociażby z czystej ludzkiej ciekawości, a coś czuję w kościach, że część z Was z salonu dystrybutora wyjdzie nie tylko z wyrażającym pozytywne zaskoczenie uśmiechem na twarzy, lecz i z niewielkim kartonem pod pachą … Marcin Olszewski System wykorzystany podczas testu – CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II + 2 x bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Blue – Odtwarzacz plików: Lumïn U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB – Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R – Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp – Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177 – Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Violet – Kolumny: AudioSolutions Figaro L2 + Solid Tech Feet of Balance – IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m) – IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1 – IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200 – Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro – Kable głośnikowe: WK Audio TheRay Speakers + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1 – Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF – Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R) – Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF – Switch: QSA Red + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super6 + Farad DC Level 2 copper cable – Przewody Ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame – Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform – Stolik: Solid Tech Radius Duo 3 – Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 4 799 PLN Dane techniczne Obsługiwane formaty: MP3, AAC, WMA, WMA-L, OGG, ALAC, OPUS, FLAC, MQA, ALAC, WAV, AIFF, MPEG-4 SLS (max. 192kHz/24bit); DSD256; Dolby Digital® Zastosowany przetwornik: 2 x ESS ES9039Q2M Odstęp sygnał/szum: -129dB (XLR); -121dB (RCA) Zniekształcenia THD+N: 0.0004% Moc wyjścia słuchawkowego (THD<0.1%): 150mW, 16Ω / 235mW, 32Ω / 56mW, 250Ω / 23mW, 600Ω Dirac Live Output Support: - Analogowe: XLR, RCA Stereo - Cyfrowe: Optical, Coaxial Łączność: Gigabit 1000 Mbps Ethernet RJ45; Wi-Fi 5 (802.11ac), dual-band; dwukierunkowy Bluetooth 5.2 aptX Adaptive IR Input: 3.5mm Jack Wejścia analogowe: para RCA Wejścia cyfrowe: Optyczne; HDMI eARC; USB Type A (Fat32); USB Type C (PC input) Wyjścia analogowe (regulowane): para RCA; para XLR; 2 x słuchawkowe 6.3mm; subwoofer - 1 x RCA, bezprzewodowo z PULSE SUB+ Wyjścia cyfrowe: USB Audio 2.0 (Type A); koaksjalne SPDIF; Optyczne toslink Wymiary (S x W x G): 220 x 84 x 193 mm Waga: 2.23 kg
    1 punkt
  32. Ponieważ kapryśna aura jasno dała właśnie do zrozumienia, że na pierwsze promienie (przed)wiosennego słońca jeszcze przyjdzie nam (dłuższą) chwilę poczekać w ramach przystawki przed zbliżającymi się wielkimi krokami mniej bądź bardziej spontanicznych audio-wojaży postanowiłem skorzystać z zaproszenia Sieci Salonów Top HiFi & Video Design i zajrzeć do nowo otwartego showroomu marek Loewe, XGIMI i Devialet, który niejako wypączkował z przyległego stołecznego przybytku ww. dystrybutora zlokalizowanego na ul. Grochowskiej 87. Tak, tak, to dokładnie ten sam adres, gdzie dane mi było testować m.in. system kina domowego Indiana Line Tesi, czy też przeprowadzać kontrolny „nalot” weryfikujący jak się ma znana mi od lat ekipa z Nowogrodzkiej, która właśnie owe lokum przejęła we władanie. Krótko mówiąc każdy pretekst jest dobry do wymiany kuluarowych ploteczek o nowościach, personalnych transferach i mniej, bądź bardziej zaskakujących roszadach w katalogach największych graczy. A skoro światło dzienne ujrzała nowa przestrzeń wystawienniczo / demonstracyjna, to mając ją niemalże wyłącznie do własnej dyspozycji mogłem niezobowiązująco rzucić okiem i uchem na prezentowane tam atrakcje. Jak sam tytuł wskazuje skupiono się na trzech markach, z których dwóch raczej nikomu, mającemu choćby blade pojęcie o rynku Audio/Video przedstawiać nie muszę i trzecią, która stosunkowo niedawno wdarłszy się przebojem na audiofilskie salony zdążyła się już wygodnie w umościć. Mowa oczywiście o słynącej z telewizorów klasy premium i lifestylowych głośników (jak daleko nie szukając We. HEAR 2) Loewe, kojarzonym z futurystycznych rozwiązań (vide Phantom) Devialecie i ww. beniaminka, czyli dysponującej zaskakująco szerokim wachlarzem projektorów maści wszelakiej XGIMI. Domyślam się, iż wprawne oko wyrafinowanych audiofilów z łatwością wyłuska również charakterystyczne obłości, jakimi kuszą na Grochowskiej postawne Brytyjki, czyli reprezentujące najnowszą odsłonę wyspiarskiej myśli technicznej szykowne podłogówki z serii 800 Bowers&Wilkins. Nie ma również co się oszukiwać, tylko przejść nad pewnymi oczywistymi oczywistościami do porządku dziennego i uczciwie przyznać, że z czym, jak z czym, ale Bowersy z Devialetami dogadują się jak mało z kim a mając na podorędziu wszystkomającego all’in’one Astra Opéra de Paris, którego płytę górną ręcznie pokryto płatkami prawdziwego 23-karatowego złota, ciężkim grzechem zaniedbania byłoby z owej synergii nie skorzystać, tym bardziej, że francuska „waga łazienkowa” dysponowała stosownym profilem w SAM-ie, o którego zbawiennym wpływie miałem okazję przekonać się już nausznie nie raz i nie dwa, czy to na domowych, czy też salonowo - wystawowych odsłuchach. Skoro o reproduktorach dźwięków mowa, to nie sposób pominąć soundbara Dione Opéra de Paris, z którego „cywilną”, zauważalnie mniej szykowną wersją niemalże trzy lata temu mieliśmy już do czynienia. Nie zabrakło też porozstawianych tu i ówdzie charakterystycznych Phantomów i to w jeśli tylko coś mi nie umknęło pełnej rozmiarówce, którą uzupełniało przenośne rodzeństwo z serii Mania wraz z obowiązkową pozycją w portfolio każdego liczącego się wytwórcy Hi-Fi/Hi-End, czyli dousznymi „true wirelessami” - Gemini II (Opéra de Paris). Przeciwległą ścianę przeznaczono dla kuszących nieskazitelnym obrazem telewizorów Loewe z mogącym pochwalić się 65” ekranem 4K Ultra HD OLED, „wolnostojącym” / podłogowym modelem iconic collection i.65, jak i nieco bardziej konwencjonalnym rodzeństwem z serii inspire, czy stellar. Jakby tego było mało o komfort podniebienia i odpowiednie nawodnienie można było zatroszczyć się z pomocą sygnowanego tą samą marką … ekspresu do kawy aura.pure. Skoro o konsumpcji mowa, to niejako na deser pozwoliłem sobie zostawić ofertę XGIMI, którą rozpoczynał budżetowy Elfin Flip a zamykał laserowy projektor ultrakrótkiego rzutu Aura 2, których możliwości można było naocznie zweryfikować na ponad 100-calowym ekranie w przeznaczonej do tych celów w strefie z komfortowymi fotelami. Serdecznie dziękując ekipie grochowskiego salonu za gościnę mam cichą nadzieję, że dodatkowy metraż tytułowego showroomu stanie się nie raz i nie dwa okazją do kolejnych spotkań i nieco bardziej wnikliwej eksploracji katalogów ww. marek. Do czego również i Was gorąco zachęcam. Marcin Olszewski
    1 punkt
  33. O wydarzeniu Po niesamowitym sukcesie, projekt "Harry Potter Symfonicznie" powraca! Harry Potter Symfonicznie Orchestral Tribute bilety już w sprzedaży. Harry Potter Symfonicznie koncerty 2025 Wspaniałe wydarzenie dla fanów Harry'ego Pottera i koneserów muzyki symfonicznej. Publiczność będzie miała okazję usłyszeć na żywo najlepsze kompozycje ze wszystkich filmów o najsłynniejszym czarodzieju świata w wykonaniu orkiestry symfonicznej. W ten miły wieczór wyruszymy w muzyczną podróż do zaczarowanego świata pełnego magii i niesamowitych przygód, do którego chce się wracać raz po raz. Bilety na ebilet: https://www.ebilet.pl/klasyka/muzyka-filmowa/harry-potter-symfonicznie
    1 punkt
  34. Skoro tak w modzie, jak i muzyce wszelakiej maści zapożyczenia, czy wręcz autoplagiaty są na porządku dziennym a pojęcie „new vintage” już dawno przestało być li tylko oksymoronem część wytwórców zamiast bezrefleksyjnie gnać przed siebie z powodzeniem czerpie inspiracje z tego co już było. A skoro było, to przecież jest znane, „opatrzone” i … godne zaufania. Dlatego też obserwując sklepowe półki bez trudu można na nich dostrzec urządzenia o aparycji dość wyraźnie nawiązującej do lat 50-70 minionej epoki, lecz na tyle obficie naszpikowane współczesnymi technologiami, by nie sposób uznać je za muzealne eksponaty, bądź asortyment zapomnianego przez Boga i ludzi kantorka ze starociami. I właśnie z przedstawicielem powyższego trendu, dzięki uprzejmości białostockiego Rafko przyszło nam się zmierzyć, bowiem do redakcji trafił uroczy, kompaktowy, bezprzewodowy i tym samym przenośny głośnik Morel BIGGIE Högtalare. Jak powyższe zdjęcia dowodzą ów głośnik nie tylko do nas dotarł cały i zdrowy, lecz w towarzystwie swojego … brata bliźniaka. Cel takiego zdublowania jest oczywisty, bowiem oprócz prezentacji nad wyraz szerokiego wachlarza opcji kolorystycznych dostaliśmy możliwość nausznej weryfikacji obiecywanego przez producenta progresu w domenie brzmienia wynikającego z możliwości parowania tytułowych maluchów, a tym samym uzyskania klasycznego zestawu stereofonicznego. Zacznijmy jednak od początku, czyli od aparycji, którą śmiało można uznać za współczesną wariację nt. nieśmiertelnej „Szarotki”. W tym momencie zakładam, że starci czytelnicy wiedzą co jest grane a młodsi czym prędzej sprawdzają na Wikipedii do czego piszący te słowa pije. Mamy bowiem do czynienia z uroczo minimalistyczną prostopadłościenną, wykonaną z MDF-u, skrzynką uzbrojoną w przypominającą skórę (w minionych czasach byłaby mowa o wyrobie skóropodobnym), umożliwiającą również montaż Morela do ściany rączką i zakrywającą czarną ściankę przednią magnetycznie mocowaną tekstylną maskownicą. Skoro o kolorach mowa, to na testy dotarły egzemplarze w wykończeniu Golden Glow i Oak Wood. Jak na powyższych zdjęciach widać na kruczoczarnych frontach wygospodarowano miejsce na calową, tekstylną kopułkę wysokotonową, oraz miękko zawieszony 4” mid-wooferek o podwójnym układzie magnetycznym i dużym skoku wspomagany układem bas refleks, którego ujście również trafiło na front. Za dość ciekawy pomysł należy uznać ukrycie pod maskownica również pięcioprzyciskowego podświetlanego panelu sterowania umożliwiającego włączenie/wyłączenie urządzenia, wybór wejścia, parowanie i regulację głośności. Niemalże połowę pleców zajmuje czarny, metalowy szyld z wejściem aux 3,5mm i przeznaczonym wyłącznie do ładowania wbudowanego akumulatora portem USB C. A właśnie – akumulator. To 11.1V/2500mAh bateria zapewniająca około 20h pracy z głośnością nieprzekraczającą 50%, który do pełna naładujemy w 2h, przy czym już 20 minut ładowania powinno starczyć na około 4 godziny pracy. Co do łączności, to jak wspominałem BIGGIE obsługuje Bluetooth 5.3 BLE Auracast-ready o zasięgu do 50m. A jeśli chodzi o dodatkowe technikalia, to producent niestety nie był na tyle miły, by pochwalić się mocą wbudowanej amplifikacji, ograniczając się jedynie do pasma przenoszenia (40-20,000 Hz) i skuteczności 95dB @ 1m, łaskawie wspominając, iż pracę głośników optymalizuje układ DSP. Wypakowując oba mierzące zaledwie 18,2 x 18,2 x 11,6 cm maluchy pozwoliłem sobie na delikatny, wynikający z wydawać by się mogło w pełni zrozumiałej dla tak mikrej formy pobłażliwy uśmiech. Ot kolejne mini-grajełko jakich bezlik można było zaobserwować na działkach, plażach i parkach, z którego sam fakt wydobywania się dźwięku o jakości ledwie umożliwiającej identyfikację reprodukowanego materiał uzaskakująca większość odbiorców odbiera jako niewątpliwy sukces. A tymczasem, nawet w trakcie solowych występów, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Morel BIGGIE Högtalare za punkt honoru wziął sobie udowodnienie, że rozmiar niespecjalnie w jego przypadku ma znaczenie. Nie dość bowiem, że wystartował z głośnością z powodzeniem mogącą obudzić sąsiadów za ścianą, to w dodatku sam dźwięk daleki był od irytującego jazgotu mniej wyrafinowanej konkurencji. Oczywiście w kategoriach bezwzględnych było to brzmienie ewidentnie „zrobione”, lecz zrobione ze smakiem i z szacunkiem dla gustów i inteligencji potencjalnego nabywcy, więc nie ograniczało się li tylko do monotonnego „boomboxowego” łupania, lecz raczej oscylowało wokół „młodzieżowej” atrakcyjności. Góra było zaskakująco rozdzielcza, gładka i otwarta, choć wykazywała spore pokłady wyrozumiałości tak dla sepleniących szansonistek, jak i bezpardonowo atakujących nasze uszy gitarzystów. Dzięki czemu z autentyczną przyjemnością mogłem w całości wysłuchać nie tylko niezobowiązującego plumkania, lecz również nieco bardziej złożonego i wymagającego „King Delusion” Nailed To Obscurity bez obaw o zbytnią ofensywność wykastrowanego z większości informacji „łomotu”. Sporą w tym zasługę miały oczywiście również średnica i bas, które logicznie i spójnie uzupełniały górę pasma. O ile jednak średnica robiła niesamowitą robotę pod względem wysycenia, saturacji i namacalności, to już bas lubił pokazać pazur, podprogowo dając do zrozumienia kto tu rządzi. Jak jednak wspominałem jego obecność nie była dominująca a jedynie pełniła rolę swoistego egzoszkieletu wspierającego pozostałe podzakresy i motoru napędowego całej prezentacji. W dodatku motoru w stylu starego dobrego Harleya, który już samym swoim dźwiękiem wzbudza zrozumiały respekt, a że nie ma tej zwrotności, co współczesne ścigacze, to w pełni zrozumiałe, więc raczej nie powinniśmy mieć o to do niego pretensji. Krótko mówiąc najniższe dźwięki Morel kreśli nieco grubszą kreską nadając im pewnej mięsistości i powagi a jednocześnie unikając zaburzającego odbiór spowolnienia. Jednak prawdziwa jazda bez trzymanki zaczyna się po dołożeniu drugiego głośniczka. Wystarczy bowiem jednocześnie kliknąć na obu przycisk parowania i już po chwili jeden powinien zameldować się jako prawy a drugi jako lewy. A wtedy klękajcie narody. Z takim duetem nawet w 25-30 metrowym pomieszczeniu z powodzeniem można urządzać domową potańcówkę i to o ile ich nie zaprosimy, to najlepiej podczas nieobecności sąsiadów. Nie da się bowiem ukryć, że moc i możliwości pary BIGGIE są imponujące. Nie dość bowiem, że wreszcie możemy cieszyć się w pełni satysfakcjonującym dźwiękiem stereofonicznym, który większość stanowiących grupę docelową konsumentów z powodzeniem uzna za Hi-Fi, to jeszcze wyraźnemu ucywilizowaniu i linearyzacji ulega równowaga tonalna reprodukowanego dźwięku. Jest to o tyle ciekawe, że basu de facto jest więcej – lepiej wypełnia odsłuchową kubaturę, lecz wzrost jego wolumenu ma zwrot nie ku górze, czyli nie zawłaszcza pozostałych podzakresów, a ku dołowi – schodzi niżej a co najważniejsze jego ilość idzie w parze z jakością. W rezultacie nawet zazwyczaj wymagający dobrego systemu i zakręcony jak baranie rogi „Enter J's Chamber” Takeshi's Cashew nie cierpiał z powodu spłycenia sceny, czy pominięcia bezliku budujących wyjątkowy klimat smaczków obecnych w materiale źródłowym. A jeśli takiemu repertuarowi Morele podołały, to i z resztą dadzą sobie radę. Nie chcę popadać w zbytnią euforię, ale wszystko wskazuje na to, że Morel BIGGIE Högtalare może stać się prawdziwym hitem sprzedaży i tzw. gamechangerem wśród bezprzewodowych głośników przenośnych. Ba, śmiem wręcz twierdzić, że w konfiguracji stereo śmiało może konkurować z większością podobnie wycenionych zestawów mini, micro i nawet soundbarami. A jeśli komuś będzie mało zawsze może skierować swoją uwagę ku nieco mniej mobilnej (większej – 30 x 30 x 15 cm) wersji Högtalare, która z tego co na moment publikacji niniejszego tekstu widzę, jest nawet nieco tańsza od naszego dzisiejszego bohatera … Marcin Olszewski Dystrybucja: Rafko Cena: 1 495 PLN Dane techniczne • Konstrukcja: 2-drożna, aktywna, wentylowana Zastosowane przetworniki • 1” miękka kopułka wysokotonowa • 4” nisko-średniotonowy • Skuteczność: 95dB @ 1m • Pasmo przenoszenia: 40-20,000 Hz • Łączność: AUX 3.5 mm; Bluetooth 5.3 • Bluetooth: 5.3 BLE Auracast-ready • Zasięg Bluetooth:50m • Wspierane protokoły:A2DP, AVRCP, AVDTP, HFP, HSP • Audio codec:SBC • Bateria: 11.1V/2500mAh • Czas ładowania:2 h (dołączona ładowarka 20W) • Czas pracy:20 h (przy 50% głośności) • Wymiary (S x W x G): 182 x 182 x 116 mm • Waga: 2.6kg • Dostępne kolory: Cosmic Black, Minimal White, Denim Sky, Ruby Red, Midnight Blue, Oak Wood, Golden Glow, Olive Green, Aqua Frost
    1 punkt
  35. Spendor Classic to kolejna odsłona, a raczej odświeżenie jednej z najbardziej klasycznych linii rozwojowych sprzętu, jakim są Brytyjskie monitory o „grających” ściankach. Wywodzi się ona z lat 70 tych, gdy BBC zleciło zaprojektowanie kolumn optymalnie nadających się do wykorzystania w studio, kładących nacisk na naturalny, a jednocześnie niemęczący odbiór dźwięku. Liczyła się łatwość w ustawieniu w małym pomieszczeniu, zachowanie rytmu i timmingu nagrania, bez utraty naturalności brzmienia ludzkiego głosu. Tak powstały konstrukcje ze stajnie Hartbeth, Graham i wielu innych przedstawicieli tej szkoły tworzenia kolumn. Z tej też szkoły wywodzi się, również Brytyjski Spendor i podobnie jak jej inni przedstawiciele, także stawia na drobną ewolucję swoich produktów, zamiast na gwałtowną rewolucję. Dla laika wygląd tych kolumn kojarzyć się będzie z produktem archaicznym – przecież tak wyglądały kolumny w latach 70-80tych – ale właśnie w ten sposób widzi sposób konstrukcji Spendor. Wynika z tego, że wbrew pozorom przez taki kawał czasu wcale tak wiele w technice głośnikowej nie posunęło się do przodu. Te techniki, które znakomicie sprawdzały się przeszło pół wieku temu, nadal mają zastosowanie dziś – i to z równą skutecznością. Spendor (w odróżnieniu od chociażby Harbetha) przynajmniej nie neguje innych metod do podejścia w audio i wypuszcza znacznie bardziej postępową serię A (m.in. modele A1, A2, A5, A7). Gdyby popatrzeć na to z boku, to konstrukcja głośnika dynamicznego ma już sto lat na karku, prawa fizyki się nie zmieniają, więc w zasadzie rozwój kolumny może wynikać jedynie z rozwoju i ulepszenia samego przetwornika lub innego sposobu strojenia. Strojenie i dogmaty przyjęte w latach 70tych dla Brytyjskich kolumn nadal pozostają aktualne — patrząc na ewenement, jakim jest ciągłe istnienie na rynku produktów mających korzenie pół wieku temu – potwierdzany ciągle portfelem konsumentów. Patrząc na to z tego punktu widzenia, zaczynamy rozumieć, czemu zmiany w kolejnych generacjach są tak małe i czemu nadal tak wiele — wydawałoby się prymitywnych – rozwiązań ciągle zdaje swoją rolę. Techniczny opis Spendora 2/3 należałoby zacząć od rozwinięcia i wytłumaczenia, nieco mylącego stwierdzenia, którego użyłem we wstępie tego tekstu, a mianowicie „grające” ścianki obudowy. Jak powszechnie wiadomo, problem obudowy kolumny głośnikowej polega na tym, że jej rola – czyli wytłumienie fali akustycznej powstającej z tylnej części membrany, powoduje jednocześnie, że obudowa sama zaczyna drgać (poprzez absorbcję wytłumianej energii). Drgając, sama obudowa wytwarza niekorzystną falę akustyczną, którą odbieramy jako nieprzyjemne dla ucha zniekształcenia. Jednym ze sposobów radzenia sobie z problemem jest w ogóle pozbawienie obudowy – na takiej zasadzie działa odgroda, która swą wielkością „oddziela” falę akustyczną przedniej strony membrany od tylnej. Oczywiście prócz zalety pozbawienia rezonansów własnych, takie rozwiązanie ma szereg innych z kolei wad, nad którymi nie będę się tu rozwodził. Najczęstsza metoda, po jaką sięgają konstruktorzy (koronnym przykładem niech będzie B&W) to zwiększenie masywności obudowy, mocne i grube ścianki, wzmocnienia wewnątrz – to zdecydowanie poprawia sytuację, ale nie rozwiązuje jej do końca, jednocześnie generując inne problemy – bardzo duża masa i znaczne zwiększenie kosztów produkcji, transportu itd. Jest jednak jeden bardzo sprytny zabieg, do którego uciekają konstruktorzy Spendora czy Harbetha. Odpowiednie wyliczenie rezonansów własnych obudowy i zaprojektowanie jej tak by rezonanse te wybiegały poza pasmo akustyczne głośników – na tyle na ile to możliwe. Tak więc twierdzenie o „grających” obudowach nie jest do końca prawdzie, owszem obudowa drga, ale drga, tak by nie interferować z pasmem słyszalnym. Nie działa to na zasadzie – często powtarzanej, lecz błędnej teorii – że obudowa drewniana drga i z tego drgania wychodzą dźwięki „dosładzające” średnicę. Jest dokładnie na odwrót. To tyle mianem sprostowania, obiegowo krążącej historii o grających ściankach. Analizując dalej budowę tych kolumn, widzimy, że są wyjątkowo masywne i ciężkie jak na ten typ konstrukcji – ścianki 22 mm oraz kilka, drewnianych wzmocnień wewnątrz obudowy. Dwa rodzaje forniru – od zewnątrz mający funkcję tylko estetyczną, natomiast fornir wewnątrz obudowy ma za zadanie zmniejszyć naprężenia ścianek, by uniknąć wypaczenia oraz by zmienić stosunek odbić i pochłanialności wewnętrznej strony obudowy. Następnie grube maty filcowe i dwa rodzaje wytłumienia z grubej gąbki. Zwrotnica osadzona bezpośrednio do tylnej ścianki na gwincie grubych gniazd przyłączeniowych składa się z cewek nawiniętych na grubym drucie i słusznej wielkości rdzeniach. Kondensatory to przyzwoite foliowe polipropyleny, oprócz tego jeden rezystor wysokiej mocy. Przewody to srebrzona miedź dostarczana przez Van den Hula. Jak na Brytyjskie kolumny zwrotnica wydaje się wyjątkowo ascetycznie i z większą dbałością o jakość elementów niż u konkurencji. Głośniki pochodzą od Norweskiego SEASa. Wysokotonowy to poczciwy to 22 TFF z serii Prestige – na pierwszy rzut oka bez żadnych modyfikacji, chociaż możliwe, że użyto innej impregnacji membrany lub w jakiś inny sposób zmodyfikowano. Głośnik nisko-średnio tonowy również pochodzi od SEASa, ale jest to już produkt robiony całkowicie wedle specyfikacji Spendora i nie da się go zamówić na rynku. To 21-centymetrowy odlewany klosz przypominający inne SEASy z serii Prestige — z dużym magnesem, czarna, polimerowa membrana i metalowy stożek fazowy. Obudowa zewnętrzna to klasyczna bryła prostopadłościanu, z dużą przednią ścianką. Dostępna w dwóch wykończeniach w naturalnym fornirze: wiśnia lub ciemny orzech. Maskownica wchodzi we frez w przedniej ściance, ale dodatkowo jest trzymana małymi magnesami – w obudowie nie ma żadnych otworów montażowych na nią. Z przodu kolumny znajduje się rura bas-reflexu. Z tyłu solidne gniazda w układzie Bi-wire. Osobiście nie jestem zwolennikiem takiego rozwiązania, wolałbym jedną parę, szczególnie że blaszka łącząca oba terminale nie wygląda zbyt solidnie – myślę, że nawet kawałek miedzianego drutu ze ściągniętą izolacją sprawdzi się lepiej, niż to, co fabrycznie dał producent… Bardzo ważną sprawą w takiej typie kolumny jest stand, na jakim je położymy. Z racji tego, że rezonanse własne obudowy są pieczołowicie wyliczone i uwzględnione w strojeniu, postawienie ich na ciężkich, masywnych standach i — nie daj Boże – przyklejenie bluetackiem po prostu je przestroi. Więc tak jak w przypadku chyba wszystkich klasycznych Brtyjskich monitorów stawiamy je na lekkich standach, które nie mogą być w żaden sposób przymocowane do kolumny, a punkt styku powinien być jak najmniejszy. Alternatywny sposób to położenie ich na regale z książkami – stąd oryginalna Brytyjska nazwa dla tego typu kolumn „Bookshelf Speakers”. Ta archaiczna metoda to raczej ciekawostka (zwłaszcza że największy sens miałaby w typowym Brytyjskim budownictwie), optymalnym ustawieniem wg producenta jest użycie dedykowanych standów ażurowych w ustawieniu trójkąta równobocznego. Od strony podłogi wkręcamy kolce, poziomujemy i wbijamy w dywan ew. używamy podkładek pod kolce, jeśli nie chcemy niszczyć drewnianej podłogi. Od strony kolumny wypuszczone są cztery nóżki, na których opiera się kolumna, wykonane są one z grafitu i po wypoziomowaniu standów, docieramy je papierem ściernym przed ustawieniem kolumny (to ostatni etap poziomowania). Jest w tym trochę magii i zabobonu – ale wierzcie lub nie, tak grają najlepiej. Bez dobrze pomyślanych standów, nie polecam w ogóle brać się za przymiarki do tych kolumn (i żadnych innych z serii Classic Spendora). Przechodząc do odsłuchu podobnie jak w większości Brytyjskich monitorów, o takiej konstrukcji (Graham, Harbeth itp.) główny aspekt kładziony jest na rytmiczność i przyjemność przekazu. Doszukiwanie się niesamowitych efektów przestrzennych, wybitnych detali raczej nie ma sensu. Filozofia strojenia jest taka, by słychać było wszystko co zostało nagrane, ale podane w taki sposób, by nie odwracało słuchacza od głównego przekazu muzycznego — zarówno, jeśli chodzi o drobne szczegóły dźwiękowe, jak i efekty budowania źródeł pozornych. Z kolei rytm i równość grania są czymś co definiuje te konstrukcje (i wszystkie inne z serii Classic). Słuchając muzyki, ciężko przestać nogą wybijać rytm muzyki, doskonale nadają się do muzyki rockowej, zwłaszcza że posiadają mocno dociążenie w dolnych rejestrach pasma. Jeśliby porównać bas Spendora do analogicznych konstrukcji od konkurencji, to jest on twardszy i lepiej kontrolowany. Wokale i średnie tony są bliższe naturalności i neutralności niż w innych konstrukcjach tego typu. Góra bez złagodzeń, ale nie dominuje ilością – niczego z nagrania nie przeoczymy, ale nie będziemy atakowani natłokiem informacji. Z racji swego nieco surowego charakteru grania bardzo dobrze zgrywają się ze wzmacniaczami lampowymi – chociaż liczyć się trzeba z mocnymi konstrukcjami, Single Ended, nawet mocne triody odpadają. To musi być „lampowo” brzmiący Push Pull na lampach KT120, EL34 lub podobnych. Wtedy oprócz równego i rzetelnego grania, z fantastycznym timingiem i wciąganiem w muzykę, otrzymamy piękną barwę i lampową holografię. Gorąco polecam posłuchać takich konfiguracji. Typ: kolumna podstawkowa Skuteczność: 88 dB Moc: 200 W Impedancja: 8 Ω Pasmo przenoszenia: 35 Hz – 25 kHz Budowa: 2-drożna, bass-reflex Przetworniki: Głośnik wysokotonowy: 22 mm kopułkowo-pierścieniowy, chłodzony cieczą Głośnik nisko-średniotonowy: 220 mm, membrana polimerowa Spendor Wymiary: 543 x 273 x338 mm Waga: 14.5 kg/szt. Cena: 14900 zł Za dostarczenie do testów dziękujemy: Nautilius https://salony.nautilus.net.pl
    1 punkt
  36. Zapraszamy jak co roku do naszego pokoju na Audio Video Show 2024 W naszych progach posłuchacie sprzętów DIY naszych forumowiczów którzy to przez ostatni rok doskonalili swe dzieła bazując na sugestiach zdobytych podczas poprzedniej edycji AVS 2023. Pokój znajduje się w: Hotel Radisson Blu Sobieski Plac Artura Zawiszy 1 Warszawa nr 410 IV piętro Wrzucamy kilka fotek z AVShow 2023 od nas ale i nie tylko. Link do tematu z poprzedniej edycji: Bezpośrednio po zakończeniu imprezy wrzucimy do magazynu relację z całego wydarzenia. Warto obserwować !!! Zdjęcia: 20231029_112626.mp4 Przewodnik AVShow 2023: Przewodnik po AVshow.pdf Przewodnik AVShow 2024 AVShow 2024.pdf
    1 punkt
  37. Z okazji dziesięciolecia istnienia Buchardt Audio, firma wprowadza na rynek wyjątkowy model głośników – Anniversary 10 (A10). Jest to ukoronowanie dekady doświadczeń, innowacji i pasji, które doprowadziły do stworzenia jednych z najlepiej ocenianych kolumn na świecie. A10 to głośnik, który wyznacza nowy standard pod względem czystości brzmienia, szczegółowości dźwięku oraz uniwersalności zastosowania. Już teraz jest on dostępny do zakupu w Polsce. Niezrównana jakość dźwięku A10 oferuje niesamowitą precyzję i klarowność, które sprawiają, że każdy dźwięk jest odtwarzany z wyjątkową głębią. Kolumny te charakteryzują się pełnym zakresem tonalnym, dzięki czemu nie wymagają dodatkowego subwoofera, chyba że zależy Ci na odtwarzaniu dźwięku przy bardzo dużych głośnościach. Dzięki technologii Mastertunings dźwięk A10 można dostosować do różnych pomieszczeń i preferencji – głośniki sprawdzą się zarówno w małych, jak i dużych przestrzeniach, a także w studio czy podczas odtwarzania w trybie bezprzewodowym. Innowacyjna technologia W sercu A10 znajduje się całkowicie nowy RFA19 tweeter oraz zaawansowany przetwornik Purifi, uznawany za jeden z najlepszych na świecie. Dzięki technologii Purifi udało się zminimalizować zniekształcenia i maksymalnie wykorzystać potencjał 2-drożnej konstrukcji, jednocześnie zapewniając wyjątkową jakość zarówno w zakresie średnich, jak i niskich tonów. Wszystko to zamknięte jest w eleganckiej, kompaktowej obudowie, która idealnie wkomponuje się w każde wnętrze. Znakiem szczególnym przetwornika Purifi jest nietypowe zawieszenie, które od razu zwraca na siebie uwagę. Specjalny kształt wpływa bardzo pozytywnie na zniekształcenia, a przy tym zapewnia duży skok przetwornika. Piękno i trwałość Obudowy A10 wykonane są z litego drewna o grubości 19 mm, co zapewnia nie tylko niesamowitą wytrzymałość, ale także naturalny, ponadczasowy wygląd. Dostępne są w kilku wersjach wykończenia, takich jak American Walnut, Natural Oak, Stained Black, Charcoal Ash i Natural White. Każda z tych opcji dodaje elegancji i klasy każdemu wnętrzu, a solidna konstrukcja gwarantuje, że kolumny te będą służyć przez lata. Cyfrowe innowacje A10 to głośnik aktywny, który zasilany jest cyfrowymi wzmacniaczami o mocy 150 W dla przetwornika niskotonowego i 50 W dla tweetera. Zastosowanie Power DACs oznacza, że sygnał audio jest przetwarzany w domenie cyfrowej, co gwarantuje najwyższą jakość dźwięku bez potrzeby użycia tradycyjnych przetworników DAC. Dodatkowo, dzięki WISA, A10 można bezprzewodowo sparować z hubem Platin, co umożliwia strumieniowanie dźwięku bez konieczności użycia kabli – jedynym przewodem jest kabel zasilający. Podsumowanie i dostępność Kolumny Buchardt Audio Anniversary 10 to nie tylko doskonała jakość dźwięku, ale także innowacyjność i wyjątkowy design. Zostały one stworzone z myślą o najbardziej wymagających audiofilach, którzy oczekują zarówno doskonałego brzmienia, jak i estetyki. To idealny wybór dla każdego, kto chce w pełni cieszyć się muzyką na najwyższym poziomie. Już teraz dostępne są one w zestawach z Hubem Platin w salonie Q21 do odsłuchu i zakupu. Przekonaj się na własne uszy o duńskiej jakości brzmienia. Szczegóły dotyczące kolumn dostępna są pod linkiem: https://www.q21.pl/product/search?query=buchardt+anniversary O Buchardt Audio Buchardt Audio to duński producent kolumn, który powstał w 2013 roku. Założycielem jest Mads Buchardt. Firma bardzo szybko zyskała uznanie użytkowników i zapewniła sobie dobrą pozycję na rynku. Obecnie produkują oni zaawansowane kolumny pasywne oraz aktywne. Nawet ich najmniejsze modele, pomimo kompaktowej budowy są w stanie zapewnić dźwięk znacznie większych i droższych kolumn. Zdjęcia Dystrybucja w Polsce: 21Distribution 95-200 Pabianice, ul. Reymonta 12
    1 punkt
  38. Choć właśnie dzisiaj, przynajmniej kalendarzowo, skończyły się wakacje i szkolna dziatwa ze spuszczonymi na kwintę nosami próbuje odnaleźć się w szarej rzeczywistości przed jutrzejszym powrotem do przypisanych im placówek oświatowych, to warto pamiętać jeszcze o studentach, którzy o ile nie mają w perspektywie kampanii wrześniowej, mogą pozwolić sobie na dodatkowy tydzień laby. A że pogoda jest zaskakująco łaskawa i termometry uparcie wskazują zaskakująco wysokie wartości, to i chętnych na niekoniecznie kojarzące się z morsowaniem wypady nad większe i mniejsze zbiorniki wodne, czy po prostu na działki, lub łono natury pewnie przez najbliższych parę tygodni brakować nie będzie. Dlatego też białostockie Rafko chcąc osłodzić gorycz końca laby małoletnim i uprzyjemnić plażowanie starszym proponuje wcale nie takie małe co nieco o wielce atrakcyjnym designie, czyli podpierając się firmową nomenklaturą … bezprzewodowy głośnik bluetooth z dynamicznym oświetleniem led i z funkcją powerbanku o łatwo wpadającej w ucho nazwie Mee Audio PartySPKR XL. Jak już zdążyło nas życie nauczyć jeśli Mee Audio się za coś bierze, to jedzie po przysłowiowej bandzie a jednocześnie stara się utrzymywać ceny swoich wytworów na całkiem rozsądnym pułapie. Tak też jest i tym razem, bowiem za raptem 800 PLN otrzymujemy słusznych rozmiarów (152 x 368 x 180 mm) i akceptowalnej wadze (2,85 kg) wielce atrakcyjny wizualnie cylindryczny głośnik z łapiącą za oko pokrywającą lwią część korpusu centkowaną (do wyboru jest wersja black, camo oraz widoczna na zdjęciach colorful) maskownicą i zintegrowaną rączką oraz sprytnie ukrytym zarówno w niej, jak i obwódkach bocznych membran biernych podświetleniu. Pod ową rączką znalazł się panel sterowani z siedmioma intuicyjnie oznaczonymi gumowanymi przyciskami pozwalającymi na włączenie/wyłączenie, regulację głośności, aktywację iluminacji, Party Mode (o czym dosłownie za moment) i nawigację po playliście. Dodatkowo na korpusie zaaplikowano okucia do przypięcia pozwalającego zarzucić głośnik na ramię pasa. Z racji spełniania normy IPX6 wodo i pyło-szczelności porty przyłączeniowe umieszczono na „plecach” i dodatkowo zabezpieczono gumową zaślepką. Co do dostępnych interfejsów mamy wejście liniowe mini jack, port USB A do podpięcia pendrajwa (akceptowane są pliki WAV, WMA, FLAC, MP3) oraz USB C przeznaczony do ładowania wbudowanego akumulatora zapewniającego do 12 h pracy. Czas ładowania „do pełna” to całkiem rozsądne 4 godziny. A właśnie, PartySPKR XL może również pełnić rolę powerbanku, co w trakcie zaszycia się w jakiejś odległej od cywilizacji głuszy może okazać się wielce przydatne. Skoro jesteśmy już przy funkcjonalności nie można zapomnieć o podatności Mee na komendy głosowe, gdyż dzięki wbudowanemu mikrofonowi wspiera Siri oraz asystenta gogle. A teraz najlepsze, czyli coś, co widać gołym okiem i coś, czego nijak gałka nie wyłapie. Chodzi bowiem o to, że nasz dzisiejszy gość poza graniem i to nieco uprzedzając fakty nad wyraz dynamicznym, w końcu 60W mocy to nie w kij dmuchał, potrafi również pełnić rolę swoistego kolorofonu (8 trybów oświetlenia LED) bądź to pulsując jednolitą iluminacją, bądź też roztaczając wokół siebie tęczowy urok. Powiem szczerze, że początkowo do tego „wodotrysku” podchodziłem dość sceptycznie, lecz wieczorem, przy dość niezobowiązujących poziomach głośności i mocno chilloutowym repertuarze efekt okazał się wielce przyjemny. Znaczy się „robił nastrój”. Drugą, tą niewidoczną funkcjonalnością jest z kolei możliwość sparowania ze sobą … do 1000 (!!!) głośników partySPKR w synchronicznym trybie Party Mode. Grubo. Skoro o graniu już co nieco wspomniałem, to jeszcze tylko dorzucę, że producent nie zapomniał również o trzech 3 trybach/profilach equalizacji: dynamicznym, wzmocnienia basów (Bass Boost) i wzmocnienia wokali (Vocal Boost). Od strony technicznej mamy do czynienia z układem wykorzystującym dwa 1,5” przetworniki wysokotonowe, oraz parę 3” mid-wooferów wspomaganych duetem membran biernych o łącznej mocy 60W i paśmie przenoszenia 80 – 20 000 Hz. Komunikację bezprzewodową zapewnia Bluetooth 5.3. A jak Mee Audio PartySPKR XL gra? Gra świetnie. Zainteresowani proszeni są o udanie się do kasy. Dziękuję, do widzenia. Ok, powyższy akapit był dla tych, co nie mają czasu / ochoty / cierpliwości (niepotrzebne skreślić) na dłuższą lekturę i oczekują prostych, zwięzłych recept na trapiące ich bolączki. Z kolei tym, którzy jednak kilkoma minutami dysponuje pragnę z radością donieść, iż tytułowy głośnik, pomimo wybitnie młodzieżowo – imprezowego wyglądu oferuje zaskakująco zrównoważone i pozbawione jakiś większych odchyłek od obowiązujących kanonów piękna brzmienie. Ani nie atakuje nas ofensywną górą, ani nie łupie monotonnym basem. Oczywiście tryb Bass Boost zauważalnie przesuwa równowagę tonalną ku dołow i intensyfikuje groźne pomruki, ale do tego został stworzony, więc wybierając go powinniśmy zdawać sobie sprawę na co się decydujemy. Osobiście preferowałem profil „Dynamiczny” i z niego najczęściej korzystałem. Niemniej jednak uczciwie trzeba przyznać, że dzięki oferowanej mocy i sensownie rozmieszczonym przetwornikom o ile tylko nie ustawimy Mee tuż przy samej głowie mamy spore szanse na uzyskanie całkiem satysfakcjonującej namiastki stereofonii i prawidłowej gradacji planów. Ba, nasz dzisiejszy gość spokojnie daje sobie radę nie tylko przy dość mało skomplikowanych dyskotekowych rytmach i plastikowej papce serwowanej m.in. przez RMF i im podobne rozgłośnie, lecz również w bardziej złożonych kompozycjach. Okazało się bowiem, że podołał nawet mocno zagmatwanemu albumowi „Oceans (Special Edition)” brytyjsko-japońskiej rockowej formacji Esprit D'Air, gdzie elektroniczno-liryczne pasaże przeplatają się z ostrym gitarowym łojeniem a i growl potrafi się pojawić. Co istotne PartySPKR XL dość długo broni się przed kompresją i zniekształceniami, więc jeśli tylko mamy ochotę i co najważniejsze nikomu wokół to nie przeszkadzamy spokojnie możemy z jego pomocą grać naprawdę głośno. Jednak nawet przy nocno-wieczornych poziomach głośności udaje mu się zachować zaskakującą rozdzielczość, za co należą mu się szczere gratulacje, gdyż nic tak nie irytuje jak konieczność „odkręcania” głośności w celu zapewnienia choćby podstawowej komunikatywności przekazu umożliwiającej zarówno zrozumienie wyśpiewywanych przez artystów fraz, jak i poszczególnych partii instrumentalnych. A tu wszystko jest na swoim miejscu i w wysoce satysfakcjonującej formie. Może i niniejszy test ukazuje się nieco zbyt późno, bo część z Was o letnim urlopie zdążyła już dawno zapomnieć, bądź w odpowiednie nagłośnienie wyjazdowe zaopatrzyć, lecz jeśli jeszcze takowego samograja nie posiadacie a i jesiennych wypadów nie wykluczacie, to zwróćcie proszę na Mee Audio PartySPKR XL uwagę, bo w zaproponowanej przez dystrybutora cenie nie ma zbyt wielkiej konkurencji. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by wykorzystywać go w domowych pieleszach, choć z autopsji muszę ostrzec, że wystarczy chwila nieuwagi, by zainteresowała się nim i dokonała rozbójniczego przejęcia małoletnia progenitura, bądź będące na gościnnych występach pryszczersy próbujące wszystkich wokół przekonać, że niejakiej Sanah żadna krzywda się nie dzieje i wydobywające się z jej krtani dźwięki nie stanowią dowodu agonii a jedynie są nad wyraz osobliwą formą środków artystycznego wyrazu. A tak na serio Mee Audio PartySPKR XL jest w stanie zagrać praktycznie wszystko i wszędzie. Marcin Olszewski Dystrybucja: Rafko Producent: MEE audio Cena: 799 PLN Zastosowane przetworniki - wysokotonowe: 2 x 1,5” - Nisko-średniotonowe: 2 x 3” - Membrany bierne x2 Moc: 60 W Pasmo przenoszenia: 80 – 20 000 Hz Łączność: Bluetooth 5.3, SBC; USB C Czas pracy: do 12 godzin Czas ładowania baterii: 4 godziny Wodoodporność: IPX6 Funkcje: 8 trybów oświetlenia Wymiary (W x S x G): 152 x 368 x 180 mm Waga 2,85 kg
    1 punkt
  39. Kiedy większość audio-świat(k)a uparcie ściga się z własnym cieniem chcąc wszem i wobec udowodnić, że jest w stanie zaoferować jeszcze większe, mocniejsze, bardziej naszpikowane kosmicznymi technologiami i operujące na iście stratosferycznych pułapach cenowych urządzenia dobrze znany naszym czytelnikom Bluesound przewrotnie i wbrew ww. trendom postanowił pochylić się nad potrzebami tych, którzy niekoniecznie chcą strzelać z armaty do muchy. Dlatego też wzbogacił swe, już i tak pokaźne portfolio o kolejny a zarazem najmniejszy plikograj z rodziny Node o wszystko-mówiącej nazwie … Nano. Oczywiście ubogacanie własnego katalogu objęło również odświeżenie klasycznego NODE do wersji 2024 oraz wprowadzenie dla najbardziej wymagających NODE ICON. Niemniej jednak, jeśli chcecie się przekonać, co tytułowy, dostarczony do naszej redakcji przez ekipę dystrybutora - Sieć Salonów Top HiFi & Video Design, maluch potrafi, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić Was na ciąg dalszy. Choć Node Nano jest gorącą, w końcu świętującą wraz ze swym ww. rodzeństwem w dniu dzisiejszym premierę, nowością, to już podczas jego wypakowywania nie mogłem opędzić się od skojarzeń z urządzeniem, które na rynek trafiło ponad osiem lat temu i niestety jakiś czas temu popadło w wymuszone przez przestającego je wspierać producenta zapomnienie. Mowa o Auralicu Aries Mini, który na tamte lata był swoistym ulgowym biletem wstępu na streamingowe salony. Co prawda pałeczkę po nim próbował przejąć niszowy Russound MBX-PRE, lecz z racji niezbyt intensywnej promocji słuch i o nim zaginął. Niemniej jednak nie uprzedzając faktów coś czuję w kościach, że dopiero wyceniony na wielce przystępne 1,5 kPLN bohater niniejszej recenzji może zaskakująco naturalnie wskoczyć w buty Auralica i rozpanoszyć się na rynku. Czy rzeczywiście tak będzie czas pokaże, więc kończąc te czysto akademickie dywagacje skupmy się na szczegółach. I tak, jak sama nazwa wskazuje Node Nano jest na tyle mały, że spokojnie mieści się w dłoni, znaczy się daje się go jedną dłonią stabilnie chwycić. Wykonany jest z estetycznego tworzywa o satynowym wykończeniu, więc niespecjalnie widać na nim materiał daktyloskopowy pozostawiony przez użytkowników. Wyjątkiem jest umieszczony na ściętym/pochyłym górnym fragmencie frontu pas czernionego akrylu pod którym ukryto pięć niewielkich sensorów z podświetlonymi piktogramami. Są to, patrząc od lewej, dwa przyciski presetów, centralnie umieszczony pełniący również rolę play/pause wskaźnik statusu/włącznik a po prawej dwupolowa regulacja głośności. Zdecydowanie więcej dzieje się na zapleczu, gdyż poza parą wyjąć analogowych RCA użytkownik otrzymuje wyjścia cyfrowe – koaksjalne i optyczne, combo LAN/USB A, wejście na czujnik podczerwieni, wyjście triggera i port USB C pełniący tym razem jedynie funkcję interfejsu zasilającego, w zestawie znajdziemy stosowny, wtyczkowy zasilacz z szerokim wachlarzem czterech opcjonalnych końcówek. Jak więc już po powyższym opisie widać redukcja gabarytów w stosunku do rodzeństwa była możliwa dzięki pozbyciu się z korpusu zasilania, co z jednej strony jest przejawem pewnej „optymalizacji kosztów własnych” ze strony producenta a z drugiej otwiera pole do popisu wszelkim miłośnikom bezinwazyjnego tuningu. Wystarczy bowiem wtyczkową „ładowarkę” zastąpić solidną liniową jednostką, jakich na rynku jest do wyboru, do koloru, ot chociażby w ofercie Kecesa, Silent Angela, czy Plixir-a a może się okazać, że usytuowany niemalże w przedsionku katalogu Bluesounda maluch nie tylko pokaże pazury, co zacznie podgryzać wyższe modele. Podobnie do starszego/większego rodzeństwa Nano obsługuje prawdziwy bezlik serwisów streamingowych oraz platform agregujących stacje radiowe z najdalszych zakątków świata. Trudno się temu faktowi dziwić, gdyż cała rodzina działa na wspólnym systemie (BluOS 4.0) a i apka nimi zawiadująca jest jedna. Niemniej jednak wspominam o tym dla osób po raz pierwszy spotykających się z Bluesoundem, jak i dopiero wkraczających w świat streamerów. Ponadto zdradzę, iż osobiście preferuję TuneIn https://tunein.com/ , gdzie po zalogowaniu mam dostęp do wszystkich ulubionych rozgłośni na wszystkich obsługujących ją urządzeniach, więc odpada mozolne wyszukiwanie i dodawanie przy każdym teście. Wracając jednak do streamingu, to przy pierwszym uruchomieniu warto jednak zajrzeć nieco głębiej do menu naszego dzisiejszego bohatera, gdyż fabrycznie np. Tidal ma ustawioną jakość na CD(16bit/48kHz), więc w HiRes (24bit/192kHz) należy wybrać „z palca”. Podczas wstępnej konfiguracji nie zaszkodzi również zdecydować, czy Nano ma pełnić li tylko rolę klasycznego źródła, czy też przedwzmacniacza i pozostawić włączoną, bądź dezaktywować opcję regulacji głośności. Podobne czynności zalecane są przy ustawieniu sygnału wyjściowego i tu ciekawostka, gdyż nasz dzisiejszy gość może obsługiwać, znaczy się wypuszczać na zewnątrz sygnał stereofoniczny, monofoniczny, oraz wyłącznie lewy bądź prawy kanał. Dostępna jest jeszcze dość podstawowa equalizację umożliwiająca regulację wysokich i niskich tonów, jednak z racji dość purystycznego podejścia do tematu nie polecam po nią sięgać o ile tylko system w jakim Bluesoundowi przyjdzie pracować nie cierpi na poważne niedobory/naddatki takowych składowych. Od strony technicznej, czyli tego, czego gołym okiem - bez mniej bądź bardziej bestialskiego rozprucia korpusu nie widać, Nano może pochwalić się zarówno obecnością czterordzeniowego procesora 1.8GHz ARM® CORTEX™ A53, jak i kości przetwornika cyfrowo-analogowego ESS SABRE® ES9039Q2M, dzięki czemu niestraszne mu zarówno sygnały PCM 192kHz/24bit oraz powoli tracący na popularności format MQA. Oprócz tego dwukierunkowy Bluetooth obsługuje kodek aptX Adaptive, łączność bezprzewodowa obejmuje również dwuzakresowe Wi-Fi a jeśli ktoś woli zawsze może skorzystać z poczciwej skrętki. Nie zapomniano również o Apple AirPlay 2, Spotify Connect i Tidal Connect a nawet kompatybilności z Alexą. A jak Bluesound Node Nano sprawdza się w roli źródła pod względem brzmieniowym? Cóż, może będzie to niekoniecznie producentowi i dystrybutorowi w smak, ale tak zupełnie szczerze i na pierwszy rzut ucha Nano niespecjalnie chciał ustąpić pola goszczącemu u mnie raptem … sześć lat temu (jak ten czas leci) NODE 2i. No dobrze, nie ma co dramatyzować, bo w tzw. międzyczasie światło dzienne ujrzał jubileuszowy X a i sam Node przeszedł tuning. Niemniej jednak mamy do czynienia z niezwykle organicznym a co za tym idzie muzykalnym i dalekim od stereotypowej, cyfrowej sterylności, sposobem prezentacji. Akcent stawiany jest zarówno na aspekt barwowy, jak i emocjonalny, więc nawet nie do końca referencyjny materiał ma szansę zabrzmieć zaskakująco gładko i wręcz soczyście, co nie jest wcale tak często spotykane. Oczywiście im lepsza realizacja, tym serwowana przez tytułowy plikograj muzyka z większą łatwością i swobodą odrywa się od głośników. Podobnie jest z rozdzielczością, którą na większości popularnych rozgłośni i mainstreamowych propozycji dostępnych na Tidalu śmiało można określić mianem obecnej, acz nienachalnej. Obfitujący w najprzeróżniejsze afrykańskie perkusjonalia i przeszkadzajki album „Uakti: Mapa” brzmi wysoce satysfakcjonująco. Nie ma wrażenia „przyduchy”, czyli zbytniego przetłumienia, więc tak długość, jak i naturalność wygaszania pogłosu nie wydają się być powodem jakiejkolwiek krytyki. Czyli tak zupełnie szczerze, nie ma się do czego przyczepić, jednak dysponując na podorędziu małym co nieco m.in. w postaci równolegle testowanego Aurendera A15 pozwoliłem sobie na bezpośrednie porównanie z wyższej klasy źródłem co pokazało, że jednak zarówno większa precyzja, jak i obecność powietrza na scenie są możliwe. Dlatego też, choć po analogowych wyjściach RCA Nano gra wysoce satysfakcjonująco, to warto potraktować go nie jako kompletny streamer a li tylko transport cyfrowy. Wystarczy bowiem w pierwszej kolejności zainteresować się dostępnym wyjściem USB/koaksjalnym, ostatecznie optycznym, by znacząco zmienić jego postrzeganie. Tutaj już nie ma mowy o „budżetowości”. Wspomniana rozdzielczość jest ewidentna i niepodważalna, lecz co bardzo istotne Bluesound-owi udało się zachować natywną organiczność i gęstość prezentacji. Gra przy tym nieco niższym strojem aniżeli mój dyżurny, wzbogacony o zewnętrzne liniowe zasilanie w postaci Farada Super3 Lumin U2Mini, więc z pewnością powinni na niego zwrócić uwagę posiadacze nieco zbyt analitycznych i zalotnie zerkających w stronę prosektoryjnego chłodu systemów. Nie oznacza to jednak obcięcia/wycofania góry, lecz jedynie delikatne obniżenie równowagi tonalnej i równie przemyślane zaakcentowanie średnicy, oraz jej przełomu z dołem pasma. Dzięki temu wokal Shelby Lynne na „Consequences of the Crown” zabrzmiał głębiej, bardziej aksamitnie, bliżej, zmysłowo. Czy był nieco podrasowany? Bezsprzecznie tak. Czy takie odstępstwo od bezwzględnej wierności oryginałowi uznałbym za wadę streamera? Absolutnie nie, gdyż owa maniera jedynie intensyfikowała przyjemność odbioru. Podobnie odebrałem sznyt prezentacji najnowszego wydawnictwa „Endtime Signals” Dark Tranquillity, gdzie obecność Nano nieco uczłowieczyła brutalność melodyjnego death metalu, lecz nie poprzez przykrycie wszystkiego miękkim kocem, a poprzez wspomniane „obniżenie stroju” nadanie jej większej głębi i mocy. Ot, z racji mniejszej ofensywności góry, czyli bezlitośnie smaganych blach i wwiercających się w synapsy riffów więcej do powiedzenia miała średnica i nie mniej atrakcyjny bas, co niejako z automatu skłaniało do bardziej odważnego operowania gałką głośności. Nie do końca jestem pewien czy takie status quo przypadło do gustu moim sąsiadom, niemniej jednak osobiście byłem z takiego obrotu sprawy niezwykle kontent. No i wszystko wskazuje na to, że choć Bluesound Node Nano jest mniejszy, tańszy a co za tym idzie niżej urodzony od swojego starszego rodzeństwa, to jego producent poprzez optymalizację kosztów własnych – eksmisję dotychczas wbudowanego zasilania na zewnątrz – do wtyczkowej postaci otworzył tym samym furtkę wszystkim tym, którzy mając na stanie, bądź mogąc nabyć porządny liniowy zasilacz będą w stanie wycisnąć z tytułowego streamera zaskakująco potężną dawkę muzyki. Oczywiście i w fabrycznej konfiguracji Nano sprawdza się świetnie i jest idealnym punktem wyjścia do zaprzyjaźnienia się ze streamingiem bez zbytniego drenażu domowego budżetu, niemniej jednak miło mieć świadomość, że za sprawą czy to podmiany zasilacza, czy wzbogacenia systemu o wyższej klasy DAC-a będziemy w stanie wejść na wyższy stopień wtajemniczenia bez konieczności zmiany źródła. Marcin Olszewski System wykorzystany podczas testu – CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II – Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB – Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R – Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp – Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177 – Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + bezpiecznik Quantum Science Audio (QSA) Violet – Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio – IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m) – IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1 – IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200 – Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro – Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1 – Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF – Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R) – Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF – Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable – Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame – Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform – Stolik: Solid Tech Radius Duo 3 – Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 1 499 PLN Dane techniczne Obsługiwane formaty: AAC, AIFF, ALAC, FLAC, MP3, MPEG-4 SLS, MQA, OGG, OPUS, WAV, WMA, WMA-L (max. 192kHz/24bit); DSD256 (po przyszłym updacie aplikacji BluOs) Obsługiwane serwisy streamingowe: 23 serwisy (w tym Tidal, Spotify, etc), Riadia internetowe Łączność: Wi-Fi 5 (802.11ac) dwuzakresowa, dwukierunkowy Bluetooth 5.2 aptX Adaptive; Ethernet Gigabit; AirPlay 2, Spotify Connect, Tidal Connect, Roon Ready Odstęp S/N: - 118dB Zniekształcenia THD+N: 0.0007% Wyjścia: para RCA, USB Audio 2.0 (Type A), Optyczne, Koaksjalne Wymiary (S x W x G): 143 x 36 x 143 mm Waga: 0,57 kg
    1 punkt
  40. Wbrew pozorom dzisiejszy, wypadający dokładnie na półmetku wakacji test nie jest klasyczną zapchajdziurą próbującą przełamać marazm letniego sezonu ogórkowego a nawet nie symptomem, co nader namacalnym potwierdzeniem zachodzących na rynku Hi-Fi zmian. W dodatku zmian noszących znamiona ewolucji, gdyż patrząc na nie z perspektywy czasu i zdroworozsądkowego dystansu niezwykle trudno byłoby nie oceniać ich pozytywnie. Mowa bowiem o ewidentnym rozwoju technologii strumieniowania muzyki, łączności bezprzewodowej, aktywnych konstrukcji głośnikowych i cyfrowych procesorów dźwięku. W dodatku nie każdego osobno a skoncentrowanych w wykorzystującej wszystkie powyższe rozwiązania naraz postaci. Jak to możliwe? Cóż, kluczem – rozwiązaniem są tzw. kolumny aktywne i to w stadium niemalże pełnej bezprzewodowości, czyli do pełni szczęścia - działania potrzebujące jedynie zasilania, które przynajmniej na razie, w swej bezprzewodowej (indukcyjnej) postaci obejmuje jedynie niewielkie urządzenia w stylu smartfonów, tabletów i smartwatchy. Wracając do meritum po budżetowych Borea BR03 Connect i Borea Active BR03 BT białostockie Rafko było tak miłe, by dostarczyć do naszej redakcji najnowsze i zarazem topowe dzieło francuskich inżynierów, czyli zjawiskowe i zalotnie zerkające w kierunku High-Endu, przeurocze monitory podstawkowe Triangle Capella. Jeśli w tzw. międzyczasie zerknęliście na ich zahaczającą o 12 kPLN cenę i zastanawiacie się skąd taki przeskok w stosunku do niżej urodzonego ww. rodzeństwa, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić Was na ciąg dalszy. Jak mam cichą nadzieję powyższa galeria unaocznia naszym dzisiejszym gościniom zdecydowanie bliżej do dysponujących modułem „centrali” BluOS NPM-1 Dali Rubicon 2 C, bądź równie miło przeze mnie wspominanych Dynaudio Xeo 4 aniżeli obu inkarnacjom Borea. Odpada zatem podział na jednostkę nad- i pod-rzędną, bowiem odpowiedzialne za reprodukcje lewego i prawego kanału kolumny są identyczne i fabrycznie przypisane do lewej, bądź prawej strony. Z kolei funkcję koncentratora wszelkich interfejsów na swe barki bierze Stereo Hub, czyli niewielka, poręczna „centralka” o prostopadłościennym korpusie z czarnego tworzywa dysponująca zaskakująco bogatym wachlarzem wejść wszelakich. I tak, do dyspozycji otrzymujemy trzy (!!!) wejścia optyczne, koaksjalne, USB-B, RCA stereo, HDMI ARC (CEC), oraz combo - liniowe Aux / Optical 3.5mm. Powyższą wyliczankę zamyka gniazdo zasilające – do podpięcia zewnętrznego zasilacza wtyczkowego. Komunikacja z kolumnami odbywa się w technologii WiSA o latencji 2,4ms. Z kolei po Wi-Fi hub obsługuje Airplay, Chromecast, UPnP/DLNA, Roon Ready. Dziwi za to pewien regres funkcjonalności sekcji cyfrowej Capelli w porówniau do tego, co oferowały Borea BR03 Connect albowiem przy połączeniu po USB (dzięki układowi ESS 9018K2M) tańsze siostry akceptowały zarówno PCM 384kHz/32Bit, jak i DSD 256 a tymczasem Capelle kończą pracę na 192 kHz /24Bit. Zdecydowanie intensywniej uwagę absorbują same kolumny, gdyż tym razem Francuzi pojechali po przysłowiowej bandzie wypuszczając w świat Capelle nie tylko w asekuracyjnej bieli (Space white) i uniwersalnej czerni (Black Star), lecz również wyrafinowanych, szalenie atrakcyjnych wizualnie finiszach Nebula brown i Blue Astral, który możecie podziwiać na powyższych zdjęciach. Wszystkie „malowania” uzupełniono o szampańsko-złote ażurowe cokoły dzięki czemu zyskano kontrolę nad parametrami pracy zlokalizowanego w podstawie ujścia kanału bas refleks. W zestawie nie zabrakło adekwatnych jakością wykonania i elegancją samych kolumn magnetycznie montowanych tekstylnych maskownic, które jednak zalecałbym podczas odsłuchów zdejmować, gdyż nie dość, że walorów dźwiękowych nie poprawiają, to jeszcze ukrywają to, co ewidentnie cieszy oko. Mowa oczywiście o firmowych zestawach przetworników obejmujących charakterystyczną, schowaną w głębokiej tubce 25mm kopułkę z różowego złota i anodyzowanego kompozytu magnezu oraz olśniewającą bielą celulozowej membrany 165 mm jednostkę nisko-średniotonową. Kołnierze koszy obu przetworników oklejono grubymi pierścieniami karbowanej gumy dzięki czemu nie straszą łbami śrub mocujących je do budowy. A właśnie, warto w tym momencie wspomnieć iż oprócz skrzyń wykonanych z MDF-u tytułowe Triangle mogą pochwalić się autorskim systemem DVAS (Driver Vibration Absorption System) redukującym wibracje generowane przez głośnik średnio-niskotonowy. Z racji swej bezprzewodowości plecy Triangli wyglądają nieco inaczej aniżeli w przypadku pasywnego rodzeństwa. W niewielkim wgłębieniu, pionowo zorientowane są jedynie gniazdo zasilające (klasyczna ósemka), przycisk parowania i opcjonalne wejście liniowe RCA. Ponadto każda z kolumn posiada oznaczenie lewa/prawa. Całość obsługujemy z poziomu firmowego pilota, oraz dostępnej zarówno na iOS-a, jak i Androida dedykowanej aplikacji CAPELLA, choć przy pierwszym uruchomieniu i integracji z domową siecią przyda się również Google Home. Od strony elektrycznej mamy do czynienia z aktywnymi układami dwudrożnymi o skuteczności 92dB i impedancji 8 Ω napędzanymi 100W wzmacniaczami pracującymi w klasie D oddającymi po 50W na każdy z drajwerów. Ponadto zamiast klasycznej zwrotnicy zastosowano zaawansowany układ DSP z możliwością korekty akustyki pomieszczenia. I tu drobna, acz nader istotna uwaga. Otóż o ile posiadacze iPhonów cały pomiar ogarną z pomocą smartfona, to akolici zielonego robocika (Androida) będą zmuszeni wyasygnować dodatkowe 600PLN (dokładnie 599) na firmowy mikrofon Zen. Generalnie celem jest możliwość uruchomienia automatycznej kalibracji akomodującej kolumny do warunków panujących w pomieszczeniu odsłuchowym, w którym się znajdują. Pech chciał, że dystrybutor takowego mikrofonu w zestawie z dostarczonymi na testy egzemplarzami nie dorzucił a z racji, iż należę do grupy odbiorców niekoniecznie entuzjastycznie nastawionych do polityki Apple’a smartfonem z nadgryzionym jabłkiem nie dysponowałem, więc ww. procedurę pomiarową zmuszony byłem pominąć. Zgodnie z zapewnieniami producenta Capelle powinny sprawdzić się w pomieszczeniach o powierzchni od 15 do 40 m² i śmiem twierdzić, że nie są to wartości wyssane z palca a całkiem sensownie skalkulowane, bowiem nawet w 24 metrowym i otwartym na hall salonie podczas testów ani razu nie odczułem niedosytu związanego czy to ze skalą, czy też dynamiką odtwarzanego materiału a proszę mi wierzyć, że nie traktowałem tytułowych Triangli zbyt ulgowo. Ot chociażby na rozgrzewkę zafundowałem im daleki od asekuranctwa „Hell, Fire And Damnation” Saxon, gdzie jakakolwiek limitacja dołu, bądź energetyczności kończy się irytującą anemią i nie mniej męczącym jazgotem. Tymczasem Capelle zagrały dźwiękiem pełnym, soczystym i aż kipiącym witalnością. Ba, na tle swoich protoplastów, czyli datowanych na zmierzch minionego wieku pierwszych inkarnacji Titusów i Comette-k śmiało można byłoby uznać je za czarujące zmysłową kremowością i lubieżną słodyczą. Idąc tym tropem nie omieszkałem sięgnąć po nader odważnie operujący w górnych rejestrach duet „Nadine Sierra & Pretty Yende in Concert”, co tylko potwierdziło moje wcześniejsze obserwacje. Triangle bez najmniejszej tremy, czy też zawoalowania oddawały rozwibrowanie i siłę emisji wyśpiewywanych fraz z niezwykłą precyzją definiując lokalizację obu śpiewaczek na tle towarzyszącej im Les Frivolités Parisiennes pod batutą Giacomo Sagripanti’ego. I tu warto również wspomnieć, iż w pełni zasłużone komplementy należą się bądź co bądź niewielkim, w końcu regałowo/podstawkowym monitorkom za zdolność prawidłowej prezentacji rozmachu i potęgi rozbudowanego aparatu wykonawczego. Oczywiście w porównaniu z pełnopasmowymi podłogówkami Dynaudio zasilanymi 300W integrą Vitusa dało się zauważyć delikatne przeskalowanie rozpiętości sceny muzycznej, jednak biorąc pod uwagę różnice tak w gabarytach, jak i cenie trudno mieć o cokolwiek do francuskich maluchów pretensję. Niemniej jednak brak infradźwiękowych pomruków Capelle całkiem satysfakcjonująco rekompensowały zaraźliwą motoryką i przyjemną sprężystością dołu pasma idącymi w parze ze świetnym różnicowaniem i to bez tendencji do zbytniego wykonturowania, czy wręcz osuszania. Jednak prawdziwym crème de la crème Triangli jest niewątpliwie średnica, z którą to mogą śmiało stawać w szranki z przedstawicielami legendarnej szkoły BBC, których współczesne wersje niejednokrotnie ze swymi pierwowzorami niewiele mają wspólnego. A tytułowe monitorki średnicą czarują, kuszą i zniewalają sprawiając, że damskie partie wokalne powodują ciarki. Nie wierzycie? Cóż, wasza strata, ale odsłuch „Quelqu'un M'a Dit” Carli Bruni sugeruję prowadzić po konsultacji, bądź wręcz pod czujnym okiem kardiologa. W ramach podsumowania pozwolę sobie czysto subiektywnie stwierdzić, iż obok nieco droższych Sonus Faber Duetto tytułowe Triangle Capella są rozwiązaniem wybitnym tak pod względem designu, jak i brzmienia, o wzorowej ergonomii nawet nie wspominając, więc jeśli tylko nie czujecie wewnętrznej potrzeby mozolnego kompletowania konwencjonalnego zestawu stereo klasy Hi-Fi, to bez nawet najmniejszych wyrzutów sumienia, czy też godzenia się na jakiekolwiek kompromisy śmiało możecie po Capelle sięgać i cieszyć się ulubiona muzyką. Czy Triangle mają jakieś wady? Prawdę powiedziawszy pomimo usilnych prób takowych nie odnotowałem. No może szukając dziury w całym z chęcią widziałbym w nich znaną z niższego modelu tolerancję dla sygnałów o wyższych aniżeli poczciwe 192kHz/24bit parametrach, jednak doskonale zdaję sobie sprawę, iż dla 99,9% ich potencjalnych nabywców ich aktualne możliwości są aż nadto wystarczające. Marcin Olszewski System wykorzystany podczas testu – CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II – Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB – Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R – Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp – Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177 – Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII – Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio – IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m) – IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1 – IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200 – Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro – Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1 – Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF – Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R) – Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF – Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable – Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame – Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform – Stolik: Solid Tech Radius Duo 3 – Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT Dystrybucja: Rafko Producent: Triangle Ceny Triangle Capella: 11 995 PLN, Mikrofon Zen: 599 PLN Standy Triangle S05: 1 307 PLN Dane techniczne Konstrukcja: podstawkowa, wentylowana, dwudrożna, aktywna Skuteczność: 92dB Impedancja: 8 Ω Pasmo przenoszenia: 42 Hz - 22 kHz (+/- 3db) Wbudowane wzmocnienie: Bi-amp 2 x 50W na przetwornik (2x100W total) Zwrotnica: aktywny układ DSP z funkcją korekcji akustyki Zastosowane przetworniki - wysokotonowy: 25mm kopułka magnezowa w tubce - nisko/średniotonowy: 165 mm z membraną z naturalnej masy celulozowej Obsługiwane sygnały - Źródła analogowe: do 24 bitów/96 kHz - Źródła cyfrowe: do 24 bitów/192 kHz - Bluetooth: do 16 bitów/48 kHz - WiSA: 24 bity/96 kHz, opóźnienie 2,6 ms Obsługiwane formaty audio: APE, FLAC, WMA, WAV, Apple Lossless (ALAC), AAC, AAC-LC, HE- AAC, HE-AAC v2, MP3 Wejścia (Stereo Hub): 3 x Optical / SPDIF, Coaxial, USB-B, RCA stereo, HDMI ARC (CEC), Aux / Optical 3.5mm Łączność (Stereo Hub): Wi-Fi, WiSA, Bluetooth Wymiary - Kolumny (S x W x G): 200 x 380 x 315 mm - Stereo Hub (S x W x G): 70 x 45 x 100 mm Waga - Kolumny: 8,5 kg/szt. - Stereo Hub: 0,5 kg Dostępne warianty kolorystyczne: Black Star, Nebula brown, Blue Astral, Space white
    1 punkt
  41. O wydarzeniu Trasa Pomarańczowa to bez wątpienia jedno z najważniejszych wydarzeń na muzycznej mapie Polski. Ku radości fanów, Kult ma ją w swoim stałym harmonogramie od ponad 20 lat! Kult bilety na koncerty Trasy Pomarańczowej już w sprzedaży. O zespole Kult Zespół KULT powstał na początku 1982 roku w Warszawie. Swój pierwszy koncert zagrał 7 lipca 1982 roku w warszawskim klubie "Remont". KULT to chyba jedyny w Polsce zespół, który aktywnie i nieprzerwanie gra już prawie 40 lat. Polscy radiosłuchacze znają doskonale wiele utworów Kultu ze wszystkich list przebojów np."Piosenka młodych wioślarzy", "Do Ani", "Krew Boga", "Polska", "Parada wspomnień", "Rząd oficjalny", "Baranek", "Kochaj mnie, a będę twoją", „Gdy nie ma dzieci” i inne. Zagrali ponad 3000 koncertów. Występowali 8-krotnie w Jarocinie i wszystkich innych festiwalach oraz przeglądach w Polsce. Oprócz tego gościli na koncertach w Brazylii, Wielkiej Brytanii, Irlandii, Holandii, Niemczech, Czechach, Islandii, Szwecji, Stanach Zjednoczonych. Ich koncerty to ponad 2-godzinne spektakle. Obecny skład KULTU zasilają: Kazik Staszewski (wokal), Wojciech Jabłoński (gitara), Piotr Morawiec (gitara), Ireneusz Wereński (bas), Tomasz Goehs (perkusja), Konrad Wantrych (klawisze), Janusz Zdunek (trąbka), Mariusz Godzina (saksofony) oraz Jarosław Ważny (puzon). Bilety na ebilet: https://www.ebilet.pl/muzyka/rock/kult
    1 punkt
  42. Pomimo powszechności rozwiązań bezprzewodowych wśród słuchawek konstrukcje kabel posiadające nadal mają się świetnie. W końcu w zaciszu domowego ogniska, w studiach nagraniowych, czy generalnie do zastosowań stacjonarnych fizyczne połączenie słuchawek ze źródłem nie stanowi żadnego problemu a dodatkowo pozwala uwolnić się od ciągłego kontrolowania stanu naładowania zasilających „nauszniki” akumulatorów. Kwestie brzmieniowe pozwolę sobie w tym momencie pominąć, choć doświadczenia z Focalami Utopia, Finalami Sonorus X, czy HiFiManami Susvara pozwala mi, przynajmniej na razie, żyć w błogim przeświadczeniu, że co jak co, ale słuchawkowy High End rządzi się swoimi prawami i nieprędko bezprzewodowość na swe salony wpuści. Zejdźmy jednak z audiofilskiego Olimpu na ziemię i sprawdźmy cóż w swym zasięgu ma statystyczny i niekoniecznie celujący w górną półkę konsument. I właśnie z owego, nie budzącego kontrowersji segmentu, dzięki uprzejmości Sieci Salonów Top HiFi & Video Design, trafiły do naszej redakcji na wskroś klasyczne a więc oczywiście przewodowe słuchawki Audio-Technica ATH-AD700X. Jak już zdążyli przyzwyczaić nas Japończycy, poza topowymi modelami (vide ATH-AWAS) lwia część oferty ląduje na sklepowych półkach w skromnych kartonowych pudełkach niespecjalnie próbujących walczyć o uwagę potencjalnych nabywców wśród zdecydowanie bardziej krzykliwej konkurencji. W dodatku portfolio Audio-Techniki śmiało możemy określić mianem nad wyraz przemyślanego i wręcz statycznego, gdyż poza sukcesywnym wprowadzaniem nowości starsze i tym samym sprawdzone, cieszące się zaufaniem wśród nabywców, konstrukcje goszczą w nim przez długie lata. Przykład? Ot chociażby nasze dzisiejsze gościnie, które o ile pamięć mnie nie myli zastąpiły swe protoplastki (ATH-AD700) ponad dekadę (na jesieni 2013r.) temu i nadal mają się świetnie. Na dowód tego sięgnę po kolejny materiał dowodowy w postaci … mojej wcześniejszej o nich opinii z lutego 2018r. Zaraz, zaraz. Czy to oznacza, że po ponad sześciu latach stołeczny dystrybutor raczył był ponownie mi je dostarczyć? Jak najbardziej. Proszę się jednak nie niepokoić coraz bardziej galopującą sklerozą czy to osób odpowiedzialnych za organizację testów po stronie Sieci Salonów Top HiFi & Video Design, czy też, wynikającej z podeszłego wieku, mojej. Powód owej powtórki z rozrywki był zgoła inny i zdecydowanie bardziej prozaiczny a zarazem praktyczny. Otóż zimą, z racji panujących w naszej szerokości geograficznej aury używanie słuchawek na/wokół-usznych nie wiąże się z żadnymi komplikacjami. Nawet przy masywnych, szczelnych i grzejących w małżowiny konstrukcjach wystarczy bowiem przykręcić ogrzewanie, rozszczelnić okno i zapomnieć o problemie. Za to latem, o ile tylko nie posiadamy klimatyzacji (a z przykrością stwierdzam, że jeszcze takowego udogodnienia się nie dorobiłem) już tak różowo nie jest. Kiedy termometry na zewnątrz (w cieniu) dobijają do 40 ° C a w domu oscylują wokół 30 kresek zabawa w audio, szczególnie w jej słuchawkowej odmianie zaczyna nosić znamiona sportów ekstremalnych, bądź dalece posuniętego masochizmu. Dlatego też wspólnie uznaliśmy, że jakoś ten lejący się z nieba żar można z pożytkiem wykorzystać i w tych jakże mało sprzyjających warunkach po raz kolejny nad 700-kami się pochylić. Co też niniejszym czynię, z tym większym entuzjazmem, że zamiast zgodnie z obecnymi trendami na przestrzeni ostatnich lat drożeć tytułowe nauszniki raczyły były … stanieć z 900 do wielce atrakcyjnych 579 PLN. Gwoli przypomnienia jedynie nadmienię, że ATH-AD700X są konstrukcjami otwartymi wykorzystującymi 53 mm przetworniki dynamiczne z magnesami neodymowymi i cewkami CCAW. Kompozytowe muszle chronią metalowe siatki maskownic a welurowe pady z łatwością okalają nawet pokaźnych rozmiarów małżowiny. Ponadprzeciętny komfort użytkowania zapewnia firmowa technologia 3D Wing Support Housing, czyli rozwiązanie, gdzie zamiast standardowego i zazwyczaj grzejącego pasa nagłownego mamy podwójny druciany pantograf nawet nie zbliżający się do głowy, z którą to stykają się jedynie niewielkie i przy tym ażurowe „skrzydełka” – niewielkie plastikowe łapki stabilizujące słuchawki na naszej głowie. W efekcie nawet podczas ekstremalnych upałów po prostu nie czułem ich „na uszach” i głowie. Pełen komfort i wygoda pozwalające cieszyć się ulubioną muzyką przez długie godziny bez atrakcji w postaci strużek potu wypływających spod padów podczas procesu gotowani/duszenia małżowin. Słuchawki mogą pochwalić się 3m przewodem sygnałowym z otoczonej elastyczną izolacją TPE miedzi beztlenowej i zakończonym złoconym mini jackiem. W zestawie znajduje się również stosowna przejściówka na 6,3mm. Nie ma za to żadnego pokrowca, co przy niezwykle skorych do łapania kurzu padach może wymusić na ich nabywcy konieczność szukania alternatywnych woreczków na własną rękę, do czego z resztą serdecznie namawiam, bo nawet po tygodniu na stojaku 700-ki wymagały solidnego czyszczenia. A jak Audio-Technici ATH-AD700X prezentują się pod kątem brzmieniowym? Cóż, nie będę zaklinał rzeczywistości i silił się na jakieś poetyckie metafory próbując udowodnić, że nagle, z niewyjaśnionych powodów zagrały diametralnie inaczej aniżeli sześć lat temu, gdyż tak nie jest. Grają zatem dokładnie tak samo – nad wyraz przestrzennie i może nie tyle lekko i analitycznie, co bez zbytniego epatowania basem, za to z ponadprzeciętną rozdzielczością. Przypominają pod tym względem rozsądnie wycenione konstrukcje planarne i prawdę powiedziawszy, to właśnie dla nich stanowią wielce atrakcyjną alternatywę, będąc przy tym zdecydowanie łatwiejszym obciążeniem. Zacznijmy jednak od początku, czyli od dołu, który jest piekielnie zwarty, szybki i zróżnicowany, więc nie ma najmniejszych problemów czy to z nadążeniem za obłąkańczymi tempami, jak i oddaniem prawidłowego brzmienia każdego uderzonego bębna na „For The Demented” Annihilatora a to już nie lada wyczyn. W kategoriach bezwzględnych pewnie nie obraziłbym się za nieco więcej masy i jeszcze niższe zejście, ale po pierwsze w tej (nowej) cenie nie czuję się uprawniony do uznania tego za jakąkolwiek mankament a po drugie na rynku bez trudu znajdziemy bezlik wzmacniaczy/DAC-ów ową chrupkość 700-ek kompensujących. Średnica jest odważna, szalenie komunikatywna a tym samym absorbująca. Wokale podane są blisko, ich artykulacja czytelna i śmiało w tym momencie możemy mówić o iście studyjnej wierności. Jeśli więc ktoś szuka w tym momencie słuchawek do monitorowania ścieżek wokalnych, to nawet do zastosowań pro-audio warto się nad tytułowymi nausznikami poważnie zastanowić. Kiedy ma być słodko i jedwabiście gładko, to jest („Trav'lin' Light” Queen Latifah) a gdy chropawo i szorstko („Waterloo Sunset” Barb Jungr), to z pewnością 700-ki nie omieszkają nas o tym fakcie poinformować. No i góra, lśniąca niczym górski kryształ – nieskazitelnie czysta, rozdzielcza i otwarta. Próżno szukać tu asekuranckiego wycofania, czy złotej miękkości zachodzącego słońca. Mamy zatem przysłowiowy strzał w dziesiątkę dla wszystkich miłośników wszelakiej maści dęciaków („Nightfall” Till Brönner & Dieter Ilg) czy też stalkerów powabnych sopranistek („Anime Amanti” Roberta Mameli), gdzie liczy się każdy niuans, każda fraza i każdy oddech. Dodając do tego wspomnianą już iście planarną, liczoną w hektarach przestrzeń bliższą referencyjnym monitorom aniżeli klasycznym słuchawkom zupełnie przestaję się dziwić, że Japończycy trzymają tytułowe nauszniki już drugą dekadę w swym katalogu. W telegraficznym skrócie i w ramach podsumowania pozwolę sobie po raz wtóry określić Audio-Technici ATH-AD700X mianem szalenie wiernych reprodukowanemu materiałowi słuchawek. Nie czarują przewalonym basem, lepką średnicą, czy słodką górą, lecz pokazują muzykę taką, jaką została nagrana. Bez śladu własnej interpretacji, czy prób usilnego zabiegania o poklepywanie po plecach. Jeśli więc szukacie w muzyce prawdy a jednocześnie chcielibyście mieć słuchawki, które nawet podczas tropikalnych upałów nie będą próbowały ugotować wam uszu, to właśnie 700-ki powinny znaleźć się na szczycie listy do osobistej weryfikacji. Marcin Olszewski Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 579 PLN (promocyjna), 899 PLN (regularna) Dane techniczne Średnica przetworników: 53mm Pasmo przenoszenia: 5 - 30,000 Hz Max. moc wejściowa: 700 mW Skuteczność: 100dB/mW Impedancja: 38 Ω Waga: 265g Przewód: 3.0m Wtyk: 3.5 mm (1/8”) złocony mini jack, 6.3 mm (1/4”) adapter
    1 punkt
  43. Po podłogowych 5-kach i podstawkowych 3-kach z wielce udanej serii Diva przyszła pora na przedstawicielki ulokowanej oczko niżej w firmowym katalogu serii Tesi. Tzn. wg. strony producenta „Nowej Tesi”, gdyż zamiast odciąć się od zawierającej pięć modeli (661, 561, 261, 241 i 761) „starej” zapewne przez czas jakiś (do wyczerpania zapasów magazynowych?) utrzymywane są obie generacje równolegle. A z owej „nowej”, dzięki uprzejmości rodzimego dystrybutora - Sieci Salonów Top HiFi & Video Design, „wpadły” do naszej redakcji mniejsze z podłogowych - Tesi 5. Gwoli wyjaśnienia w odświeżonej Tesi również znajdziemy pięć modeli – trójdrożne, podłogowe 6-ki, tytułowe – 2,5 drożne 5-ki, podstawkowe monitory 3 i 2, oraz centralny 7. Jeśli zatem jesteście ciekawi co potrafią widoczne na poniższych zdjęciach filigranowe podłogówki nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić Was na ciąg dalszy. Indiana Line Tesi 5 mierzące zaledwie 90 cm zaskakująco kompaktowe kolumienki, które o ile w standardowej czerni i bieli wydają się dość … może nie tyle asekuracyjne, co zgodne „jakościowo” z kwotą 3 398 PLN oczekiwaną za nie przy kasie, to dostarczona na testy, pokryta imitująca drewno folią (mokka), parka może się pochwalić wartością postrzeganą zdecydowanie poza ww. pułap cenowy wykraczającą. Mówiąc wprost, wpadają w oko i prezentują się niezwykle atrakcyjnie. Zaokrąglone krawędzie górne, montowane magnetycznie, a nie na kołki, jak w starych 561-kach tekstylne maskownice i chroniące podłogę gumowe stopki plus porządne, pojedyncze terminale głośnikowe umieszczone tuż nad podłogą sprawiają, że nie ma się do czego przyczepić. Od strony technicznej, jak już zdążyłem wspomnieć na wstępie, mamy do czynienia z konstrukcjami dwuipółdrożnymi z umieszczoną w niewielkiej tubce wykładniczej 26 mm kopułką tekstylną i parą 16 cm drajwerów o membranach z polipropylenu z domieszką miki. To, co wyróżnia jednostkę nisko-średniotonową od umieszczonego pod nią basowca, to korektor fazy, który w przetworniku odpowiedzialnym za reprodukcję najniższych składowych zastąpiono nakładką przeciwpyłową. Wylot kanału bas-refleks również znalazł się na froncie, z czego z pewnością ucieszą się posiadacze niezbyt dużych pomieszczeń, gdzie każdy centymetr jest na wagę złota. Pod względem elektrycznym 5-ki wydają się niezbyt wymagające w stosunku do napędzających je wzmacniaczy. Skuteczność na poziomie 91 dB i impedancja oscylująca w granicach 4 – 8 Ω, oraz sugerowana przez producenta moc amplifikacji zaczynająca się od 30W to parametry niestraszne nawet budżetowym i coraz częściej bazującym na D-klasowych stopniach wyjściowych amplitunerom (Bluesound Powernode, NAD C368?). Warto również wspomnieć, iż obudowy Tesi 5 wykonano z MDF-u i dodatkowo wzmocniono wewnętrznymi wręgami. Nie dysponując informacjami co do przebiegu dostarczonej parki przez pierwszych kilka dni po ich otrzymaniu możliwie intensywnie eksploatowałem je przy każdej nadarzającej się okazji – po kilkanaście godzin / dobę, dzięki czemu zabierając się za właściwe odsłuchy nie musiałem zaprzątać sobie głowy ich ewentualnym niewygrzaniem. I tu od razu pozwolę sobie na uwagę natury użytkowej. Otóż Tesi 5 lubią prąd i łakną go niczym kania dżdżu. Nie oznacza to, że ze słabszymi piecami nie zagrają, lecz po prostu trzeba będzie pokrętło głośności obrócić nieco bardziej w prawo aniżeli u reprezentującej podobny segment konkurencji. Z drugiej strony tylko z takiego stanu rzeczy wypadałoby się cieszyć, gdyż dzięki temu wzmacniacz pracować będzie w bardziej optymalnych warunkach. Ponadto już od pierwszych taktów hardrockowego „Age of the Joker” Edguy słychać było, że 5-ki lubią grać głośno, dynamicznie i jeśli tylko im się na to pozwoli nie biorą jeńców, nawet wśród mieszkających za ścianą … sąsiadów. A tak już na serio, to ich strojenie powinno przypaść do gustu nieco młodszym, przechodzącym okres buntu odbiorcom. Mają (Indiana Line, nie odbiorcy) bowiem tendencję do podbijania wyższego basu, co może się podobać, gdyż udają wtedy większe niż są w rzeczywistości. Ponadto kontrola najniższych składowych, pomimo słyszalnego kreślenia ich konturów grubszą aniżeli mam na co dzień, kreską jest satysfakcjonująca. Dzięki temu dostajemy odpowiednie kopnięcie i drajw, choć jeśli reszta toru ma tendencję do podkreślania dołu całość może zabrzmieć nazbyt obficie i wykazywać chęć zawłaszczania pozostałych podzakresów. Dlatego też profilaktycznie zalecam nauszną weryfikację przed zakupem. Wspominałem o zamiłowaniu Tesi 5 do generowania solidnych dawek decybeli nie bez powodu, gdyż początkowo, przy cichym słuchaniu, można odnieść wrażenie spadku rozdzielczości. I coś w tym jest, gdyż o ile na umożliwiających w pełni komfortową konwersację poziomach komunikatywność tytułowych kolumienek jest wysoce satysfakcjonująca a przy wyższych wzbija się na wyżyny swoich możliwości, to w roli „muzycznego tła” Indiany stają się na tyle niezobowiązujące, że aż niezauważalne. Oczywiście nie jest to jeszcze poziom kuchennego radyjka nawet niepróbującego przebić się przez szum zmywarki, okapu, czy skwierczącego na patelni bekonu, ale bez owijania w bawełnę, jasno dają do zrozumienia, że albo chcemy ich po prostu – z atencją posłuchać, albo dajmy sobie z nimi spokój i skupmy na codziennej krzątaninie, gdyż na takie „szemranie” w tle szkoda prądu. No chyba, że zależy nam na nabijaniu tantiem ulubionym wykonawcom. Na nieco bardziej mainstreamowym materiale („Shock Value” Timbaland ) Tesi 5 na tyle przyjemnie masują trzewia, że jakoś nie dziwi mnie brak bezpośrednio im dedykowanego subwoofera. Oczywiście w portfolio Indiana Line takowe znajdziemy (vide Basso 880 i 840), jednakże nawet w 24 metrowym, otwartym na hall, pokoju nie czułem potrzeby czymkolwiek ich w tym zakresie wspomagać. Z kolei warto, choćby na chwilę, skupić się na przeciwległym skraju reprodukowanego pasma, czyli górze. Otóż z racji „niskorosłości” 5-ki przetworniki wysokotonowe mają zlokalizowane na takiej wysokości względem odbiorcy, że o ile nie siedzi on pozycji gładkogłowego jegomościa podróżującego pełnoletnią „Beemą” w pozycji półleżącej, bądź zamiast kanapy w salonie ma li tylko (dmuchany) materac, to w większości przypadków uszy będą znacznie powyżej poziomu tweeterów. Dlatego też warto nieco Tesi podnieść, czy to z pomocą jakiś granitowych cokołów, czy np. dobranych do ich wagi akcesoriów w stylu stopek IsoAcoustics Orea. Dzięki powyższym zabiegom góra ma szanse nieco się „otworzyć” i zyskać na energii, co tylko tytułowym kolumnom wyjdzie na dobre. Jak mam nadzieję z powyższego słowotoku jasno wynika Indiana Line Tesi 5, to kolumny wręcz idealne do niewielkich pokoi i przeznaczone dla odbiorców lubiących solidne „łupnięcie” a jednocześnie niespecjalnie chcących nadwyrężać domowy budżet. Wyglądają przy tym, szczególnie w wersji mokka, na tyle atrakcyjne wzorniczo, że mają szanse zaskarbić sobie sympatię naprawdę licznego grona nabywców. Marcin Olszewski System wykorzystany podczas testu – CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II – Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB – Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R – Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp – Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177 – Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet – Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio – IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m) – IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1 – IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200 – Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro – Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1 – Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF – Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R) – Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF – Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable – Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame – Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform – Stolik: Solid Tech Radius Duo 3 – Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 3 398 PLN Dane techniczne Konstrukcja: 2,5-drożna / podłogowa / wentylowana Wykorzystywane przetworniki - wysokotonowy: 26 mm, materiałowa kopułka, - nisko-średniotonowy: 1 x 160 mm, mica-polypropylene cone, - woofer: 1 x 160 mm, mica-polypropylene cone Pasmo przenoszenia: 38 – 22000 Hz Skuteczność: 91 dB (2,8 V/1 m) Częstotliwość podziału zwrotnicy: 600 / 3000 Hz Impedancja: 4 – 8 Ω Sugerowana moc wzmacniacza: 30 – 150 W Wymiary (W x S x G): 900 × 180 × 300 mm Waga: 13,5 kg Dostępne wykończenia: biały, czarny, mokka
    1 punkt
  44. To się nazywa wyczucie czasu. Właśnie wystartowały wakacje a do naszej redakcji dotarło coś, bez czego przeważająca większość objętej obowiązkiem szkolnym dziatwy życia sobie nie wyobraża i z domowych pieleszy się nie rusza. Co? Dokanałowe i oczywiście w pełni bezprzewodowe słuchawki, czyli akcesorium na tyle popularne i powszechne, że patrząc po chodnikach, galeriach handlowych, czy środkach komunikacji miejskiej, gdyby zaprosić nieskażonego współczesną technologią mieszkańca Amazonii, bądź innego odległego zakątka i poprosić o krótką charakterystykę kłębiących się w aglomeracjach przedstawicieli homo sapiens ze sporą dozą prawdopodobieństwa można byłoby założyć, iż „siedzące” w ich uszach wszelakiej maści „pchełki” znalazłyby się wśród cech natywnych. Przesadzam? Cóż, wracając ledwie tydzień temu z Göteborga samolotem (w pełni „obłożony” Airbus A321neo) dosłownie na palcach jednej ręki byłem w stanie zliczyć osoby, poza personelem pokładowym, niekorzystające z dobrodziejstw bezprzewodowych słuchawek. Nie przedłużając jednak wstępniaka serdecznie zapraszam na spotkanie z dostarczonymi przez Sieć Salonów Top HiFi & Video Design słuchawki Yamaha TW-E3C. Jak z pewnością wierni czytelnicy zdążyli zauważyć nasze dzisiejsze bohaterki są bliskimi krewnymi goszczącego na naszych łamach czas jakiś (znaczy się blisko trzy lata temu) modelu TW-E3B. Jak z firmowej nomenklatury, i alfabetu, wynika TW-E3C są trzecim pokoleniem popularnych 3-ek. Całe szczęście tym razem stołeczny dystrybutor, czego dowodzą powyższe zdjęcia, był na tyle łaskaw, że oszczędził mi atrakcji w stylu przemykania opłotkami i / lub możliwie szczelnego zakapturzenia dostarczając na testy parkę w niezobowiązującym, szarym umaszczeniu (do wyboru jest jeszcze beż, czerń, czerwień, zieleń i niebieski) za co jestem mu serdecznie wdzięczny. No dobrze, żarty na bok, bo za 300 PLN (w trwającej aktualnie promocji) otrzymujemy świetnie wykonane, klasyczne – znaczy się dalekie od designerskiej ekstrawagancji, markowe wirelessy zdolne pracować 9h na jednym ładowaniu i dodatkowe 15h po doładowaniu etui. W ich trzewiach znajdziemy 6 mm przetworniki i nad wyraz bogaty pakiet firmowych technologii poczynając od szalenie przydatnej podczas cichego słuchania funkcji Listening Care, czyli „inteligentnej” equalizacji, dwa mikrofony wspierające funkcję Qualcomm® cVc (Clear Voice Capture), multiparowanie – jednoczesną obsługę dwóch urządzeń i jakże przydatną odporność na pot i zachlapanie (stopień ochrony IPX5). Słuchawki są oczywiście w pełni kompatybilne z urządzeniami obsługującymi Bluetooth 5, wspierają kodeki SBC, AAC, aptX a korzystając z nich z poziomu smartfona/tabletu pracującego pod kontrola Androida / iOSa warto zainstalować firmową aplikację Yamaha Headphone Control. Jak widać do pełni szczęścia brakuje jedynie ANC, ale przy tej cenie nie ma co rozpaczać. W zestawie, oprócz samych słuchawek i ww. case’a z diodowym wskaźnikiem naładowania znajdziemy również przewód zasilający USB C o długości 30 cm i zestaw wkładek dokanałowych w 4 rozmiarach: XS/S/M/L. Zgodnie z firmową maksymą TW-E3C idealnie wpisują się w estetykę True Sound, gdyż mówiąc wprost grają na tyle naturalnie, że o ile tylko nie zmasakrujemy ich brzmienia z pomocą equalizacji to ich brzmienie właśnie mianem naturalnego określić należy. Przekładając to z polskiego na nasze japońskie pchełki zdolne są pokazać i niejako przy okazji świetnie różnicować walory, bądź też ich kompletny brak, materiału źródłowego. Co prawda nie oznacza to niemożności dłuższego znoszenia mizerii skompresowanego stratnie kontentu dostępnego na YouTube, czy darmowym Spotify, jednak przesiadka na Tidal-a i wybór nagrań dostępnych w „gęstych” wersjach Max, wyraźnie wskazuje, że warto zwracać uwagę na to, czym i w jakiej jakości karmimy nasze uszy. Co ciekawe, Yamahy świetnie sprawdzają się nie tylko z audiofilskimi perełkami sygnowanymi przez „trzy ślepe myszki” („Jazz at the Pawnshop” Arne Domnérus ), lecz również z cięższym materiałem w stylu „Vermilion” fińskiej, pochodzącej z Turku formacji Oddland nader udanie oddając brud gitarowych riffów i potęgę prog-metalowych kompozycji przeplatanych lirycznymi, intrygująco jazzującymi wstawkami. I właśnie na takim, wielce eklektycznym wsadzie 3-ki rozwijają skrzydła, gdyż łączą wspomniany brud i brutalność ze słodyczą i wyrafinowaniem naturalnego instrumentarium tak samo jak iście growlowy gulgot z czysto wyśpiewanymi partiami wokalnymi. Jest to niezbity dowód na ich niezwykłą uniwersalność, oraz skuteczność wspominanej w części techniczno-organoleptycznej funkcji Listening Care, gdyż aby usłyszeć nawet najcichsze frazy a przy okazji nie ogłuchnąć przy brutalnych uderzeniach gitarowych akordów spotęgowanych apokaliptycznymi blastami tym razem nie trzeba trzymać palca w pogotowiu i możliwie sprawnie posługiwać się regulacją głośności, lecz ustawiając komfortowy poziom dawek decybeli ekstrema są zaskakująco skutecznie może nie tyle uśredniane, co cywilizowane do w pełni akceptowalnych wartości. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż Listening Care nie jest li tylko ordynarnym loudnessem, lecz słychać, że ktoś nad logarytmami w niej użytymi musiał posiedzieć. Góra pasma pozostaje bowiem cały czas dźwięczna i lśniąca, lecz nie przekracza cienkiej granicy ofensywności a zarazem daleka jest od wycofania i zgaszenia a dół pasma ani nie dudni monotonnie próbując zawłaszczyć resztę pasma ani nie irytuje zbytnią chrupkością. Warto również zaznaczyć, że pomimo braku ANC Yamahy świetnie izolują od szumu otoczenia, więc wystarczy tylko poświęcić dłuższą chwilkę na przymiarki i dobór optymalnych gumek, by cieszyć się czystym, rozdzielczym i muzykalnym dźwiękiem. Tak, jak zwykło się mawiać, że na Euro nie ma słabych drużyn (nasza stanowi niechlubny wyjątek), tak po raz kolejny zaglądając i sięgając do przepastnego katalogu Yamahy dochodzę do wniosku, że szanse trafienia czegoś nieprzystającego do klasy/renomy marki są na tyle znikome, że śmiało możemy to, co nam spodoba się nawet „na stronie www” zakwalifikować do grupy produktów, które spełnią nasze oczekiwania. Tak też właśnie jest w przypadku tytułowych dokanałówek TW-E3C – mają przystępną cenę, są świetnie wykonane, dostępne w szerokiej gamie kolorystycznej i mówiąc wprost dobrze (i długo) grają. Tylko tyle i aż tyle. Marcin Olszewski Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 300 PLN (promocyjna), 499 PLN (regularna) Dane techniczne Konstrukcja: dokanałowe, zamknięte Łączność: Bluetooth 5.2 Kodek Bluetooth: SBC, AAC, aptX Profil Bluetooth: A2DP (Advanced Audio Distribution Profile), AVRCP (Audio Video Remote Control Profile), HSP (Hands Profile) , HFP (Hands Free Profile) Czas pracy: 9h+15h Czas ładowania: ok. 2h Pasmo przenoszenia: 20 - 20000 Hz Odporność na wodę/kurz: IPX5 Średnica przetworników: 6 mm Waga: 5g Współpraca z aplikacją mobilną Yamaha Headphone Control Kompatybilność: Apple Siri, Asystent Google Dostępne kolory: beżowy, czarny, czerwony, szary, zielony, niebieski
    1 punkt
  45. Mając nadzieję, że czytają nas osoby 18+ zakładam, że większość z Was zna powiedzenie o tym, że „nie trzeba kupować browaru, żeby napić się piwa”. Podobnie jest z okablowaniem audio, gdyż by przekonać się o tym, że „kable grają” mało kto od razu rzuca się z motyką na słońce celując w high-endową stratosferę pokroju Stealth Audio Śakra v.16. Krótko mówiąc przeważa zdrowy rozsądek, więc decydując się na pierwsze „poważne”, a za takie dołączane do większości urządzeń „sznurówki” uznać nie sposób, „druty” lwia część nabywców kieruje wzrok ku podstawowym modelom uznanych na rynku wytwórców. Niby jak spadać to z wysokiego konia, tylko z drugiej strony po co nadwyrężać domowy budżet czymś, czego nie wiadomo czy usłyszymy. I tym oto sposobem doszliśmy do naszego dzisiejszego, dziwnym zbiegiem okoliczności spełniającego powyższe kryterium finansowej ogólnodostępności, bohatera, czyli rodzimych łączówek RCA Melodika Sky Blue SB2R, na test których serdecznie zapraszam. Jak sam nazwa wskazuje interkonekty Melodika Sky Blue SB2R są … niebieskie a dokładnie takie umaszczenie ma ich zewnętrzna powłoka PVC. Pod względem ergonomii mamy do czynienia z nad wyraz wdzięcznymi, znaczy się wiotkimi łączówkami, więc nie przewiduję żadnych problemów z ich układaniem nawet w dość ciasnych okolicznościach przyrody. W tym momencie pozwolę sobie jednak na jedną uwagę, gdyż o ile kierunkowość jest czytelnie oznaczona (na stosownych termokurczkach), to już L/R niekoniecznie, gdyż ogranicza się do koloru mikroskopijnych napisów na samych wtykach, które z biegiem czasu, oczywiście w zależności od intensywności eksploatacji będą się ścierały. Co prawda przy metrowych, bądź krótszych, prześledzenie ich przebiegu nie powinno nastręczać większych trudności, to już przy bardziej rozbudowanych systemach i np. 10m odcinkach, a takowe też są dostępne, już tak różowo może nie być. Pod względem konstrukcyjnym również i tym razem nikt nie próbował wynajdować koła na nowo decydując się na ogólnodostępne rozwiązania i materiały. Dlatego też SB2R wykonano z miedzi beztlenowej OFC o mało imponującej czystości 99.99% w technologii twisted cores, w której obie żyły o przekroju 0,35 mm² każda skręcono ze sobą i otulono bawełnianym dielektrykiem. Całość zabezpieczono podwójnym ekranem z folii mylarowej i plecionki o ponad 99% pokryciu i zakonfekcjonowano nowymi, pozłacanymi wtykami RCA z charakterystycznie ponacinanymi kołnierzami zapewniającymi lepszy kontakt z gniazdami. Wtyki z przewodem połączono lutami cynowymi z dodatkiem srebra. Przechodząc do części poświęconej walorom sonicznym tytułowych interkonektów od razu lojalnie uprzedzę, że wszystkie „gazele biznesu” liczące na to, że za mniej dostaną jeśli nie więcej, to przynajmniej tyle samo, co w serii Brown Sugar spokojnie mogą okazji życia szukać gdzie indziej, gdyż od pierwszych transmitowanych przez SB2R dźwięków wiadomo, że to nieco inny – mniej spektakularny i energetyczny przekaz aniżeli ten znany ze starszego rodzeństwa. Nie ma jednak co z tego powodu drzeć szat i rzucać się niczym Rejtan, gdyż akurat w tym wypadku mniej znaczy … lepiej. Jak to możliwe? Już tłumaczę. Otóż dźwięczne, lecz gładkie i pozbawione tak twardości, jak i ofensywności wysokie tony z pewnością przypadną do gustu posiadaczom budżetowej elektroniki, do której Sky Blue z racji ceny, są przeznaczone. Gdyby góry było więcej, bądź poprzez zbytnie utwardzenie podkreślałaby sybilanty, a tych np. na „Farat” Anny Marii Jopek jest całkiem sporo, to śmiem twierdzić, że niezbyt liczne grono słuchaczy dotrwałoby do zamykającej ww. krążek „Piosenki dla Stasia”. Tymczasem ze Sky Blue może nie usłyszymy najdrobniejszych niuansów i mikro-informacji, lecz to, co dobiegnie naszych uszu z pewnością nie będzie ich raniło. Proszę tylko nie spodziewać się przysłowiowego koca i zduszenia dźwięku, lecz jedynie, w pełni zrozumiałego na tej półce cenowej, kompromisu. I to kompromisu zauważalnego przy bezpośrednim porównaniu z drastycznie droższym, egzystującym na zdecydowanie wyższym pułapie punktem odniesienia. Większych zastrzeżeń nie mam również do średnicy, która nie dość, że wysoce komunikatywna stawia na przyjemność odbioru unikając przy tym zbytniego przegrzania i przesłodzenia. Tom Waits, czy Barb Jungr chrypią jak należy, wokal Cassandry Wilson ma właściwą, lekką matowość a wspomniana AMJ nie popada w manieryczną szklistość, co sprawia, że bez większych obaw można sięgać po praktycznie dowolny repertuar z własnej płytoteki. A właśnie, Melodika pierwszoplanowe wokale nieco przybliża i wypycha przed linię kolumn, przez co poprawia ich – wokali, nie kolumn, namacalność, co tylko działa na ich plus. Z kolei bas charakteryzuje przyjemna sprężystość i choć kreślony jest nieco grubszą aniżeli mam na co dzień kreską, to nie popada w prowadzącą do monotonii i nudy zwalistość oraz „pluszowość”. Dzięki temu motoryka może się podobać i się podoba. W dodatku wcale nie trzeba ograniczać się dość lapidarnych form tanecznych, gdzie nawet przy „boomboxie” nóżka sama podryguje, gdyż podobną niesubordynację kończyn zapewniał odsłuch nader zagmatwanych melodycznie i rytmicznie kompozycji zawartych na „A View From The Top Of The World” Dream Theater. Tym razem w ramach podsumowania nie będę silił się na jakieś sążniste peany na cześć tytułowych interkonektów Melodika Sky Blue SB2R, gdyż to jeszcze nie ten poziom audiofilskiego wyrafinowania. Po prostu wypada mi jedynie stwierdzić, iż w bardzo przystępnej cenie rodzimemu wytwórcy udało się stworzyć przewody dramatycznie poprawiające brzmienie systemów do tej pory okablowanych fabrycznymi „sznurówkami” A jeśli tylko komuś to, co zaprezentuje Sky Blue przypadnie do gustu, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zachęcić do dalszej eksploracji portfolio Melodiki, bo jest z czego wybierać nie nadwyrężając przy tym domowego budżetu. Marcin Olszewski System wykorzystany podczas testu – CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II – Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB – Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R – Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp – Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177 – Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet – Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio – IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m) – IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1 – IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200 – Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro – Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1 – Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF – Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R) – Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF – Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable – Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame – Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform – Stolik: Solid Tech Radius Duo 3 – Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT Dystrybucja: Rafko Producent: Melodika Cena: 379 PLN / 2 x 1 m; 399 PLN / 2 x 1,25m; 405 PLN / 2 x 1,5m; 429 PLN / 2 x 2m
    1 punkt
  46. Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego muzyka na odsłuchach brzmi niesamowicie głośno i klarownie, a w domu już niekoniecznie? Zapraszamy na nasz najnowszy film o najczęściej popełnianych błędach przy wybieraniu sprzętu audio. Przygotowaliśmy go z myślą o wszystkich, którzy chcą uniknąć typowych pułapek i trochę błędnego toku myślowego. Film jest pełen praktycznych wskazówek, które mają pomóc Wam podjąć świadomą decyzję, aby cieszyć się najlepszym brzmieniem i uniknąć rozczarowania. Nie przegap tego! Zapraszamy na YouTube:
    1 punkt
  47. SilentPower LAN iPurifier PRO – dedykowany do sieci Ethernet filtr z aktywną izolacją optyczną Wywodząca się ze znanego iFi Audio nowa marka SilentPower wprowadza właśnie na rynek niezwykle ciekawe urządzenie. LAN iPurifier PRO – bo o nim mowa – to aktywny filtr dla sieci LAN, który sprawdzi się wszędzie tam, gdzie podłączamy poprzez kabel sieciowy streamer audio, czy też każde inne urządzenie współpracujące z naszym sprzętem grającym. Najnowszy produkt marki SilentPower zapewni nam pełną izolację od szumów często występujących w sieci LAN, ponieważ jego aktyna konstrukcja opiera się na w pełni optycznej izolacji galwanicznej. SilentPower LAN iPurifier PRO jest ponadto w pełni zgodny ze standardem sieciowym IEEE 802.3x, zapewniając obsługę połączeń o prędkości do 1000Mbps. Optyczna izolacja galwaniczna iFi Audio LAN iPurifier PRO to urządzenie, które wykorzystuje izolację optyczną zapewniającą najlepszą możliwą izolację od szkodliwych szumów, jakie powszechne są dzisiaj w każdej praktycznie sieci LAN. Szumy te niekorzystnie wpływają na pracę streamerów oraz przetworników cyfrowo-analogowych, zwiększając zniekształcenia typu jitter i przez to mocno degradując osiągi cyfrowych źródeł audio. Jednocześnie do tej pory rozwiązanie tego problemu wcale nie było takie proste i często wymagało sięgnięcia po nierzadko bardzo drogie, specjalizowane routery i inne urządzenia, które nie zawsze spełniały swoje zadanie. Z pomocą przychodzi tutaj SilentPower LAN iPurifier PRO, które jest filtrem zakłóceń w sieci Ethernet o niezwykle zaawansowanej – zwłaszcza patrząc poprzez pryzmat jego stosunkowo przystępnej ceny – i aktywnej konstrukcji. Bo LAN iPurifier PRO korzysta z optycznej izolacji galwanicznej. Działa ona w taki sposób, że sygnał przychodzący w postaci elektrycznej jest konwertowany do postaci optycznej. A następnie konwertowany z powrotem ze światła do sygnału elektrycznego. W efekcie wejście oraz wyjście są od siebie zupełnie galwanicznie odseparowane i to na dodatek za pomocą wewnętrznego interfejsu optycznego. Sprawia to, że wszystkie szumy oraz przepięcia z sieci Ethernet są skutecznie usuwane, włącznie z tymi w paśmie rzędu GHz. Pełna prędkość bez kompromisów Istotnym aspektem jest tutaj także to, że SilentPower LAN iPurifier PRO jest też transparentny do podłączonych do niego urządzeń w takim sensie, że nie wpływa na prędkość transmisji danych. I wspiera standard Gigabit Ethernet (IEEE802.3), a zatem prędkości transmisji danych 1000/100/10Mbps. Innymi słowy, LAN iPurifier PRO jest kompatybilny ze wszystkimi praktycznie urządzeniami sieciowymi opartymi o powyższe standardy. A co za tym idzie możemy go wykorzystać nie tylko do izolacji streamera, czy DACa ze streamerem ale także na przykład macierzy dyskowej NAS, czy dedykowanego komputera będącego serwerem muzyki. Aktywna regeneracja sygnału Co niemniej istotne, LAN iPurifier PRO to również urządzenie w pełni aktywne, posiadające zdolność do regeneracji przychodzącego sygnału. Zmniejsza ono dzięki temu jego jitter zapewniając znacznie lepszy, czystszy sygnał cyfrowy posiadający lepiej zdefiniowane zbocza. Praktyczna forma oraz diody sygnalizacyjne LAN iPurifier PRO to przy tym urządzenie, które bez problemu zmieścimy obok naszego sprzętu audio. Ma wymiary 10 x 9 x 2.5 cm. A na jego przodzie umieszczono wszystkie przydatne diody sygnalizacyjne. Poinformują nas one o takich parametrach, jak stan połączenia, prędkość transmisji, czy status wewnętrznego interfejsu optycznego. Jasność tych diod można nie tylko zmniejszyć, ale także całkowicie je wyłączyć. Cena: 1299 zł. Zdjęcia Dystrybutorem iFi Audio w Polsce jest firma 21Distribution www.ifiaudio.pl
    1 punkt
  48. Z przewodami to jest twardy orzech do zgryzienia. Dla jednych temat jest zupełnie pomijalny i spinają posiadany system tym, co akurat nawinie się im pod rękę a z kolei dla innych przysłowiowe druty stanowią istne oczko w głowie i niejednokrotnie kosztują więcej aniżeli „wiszące” na ich krańcach urządzenia. Jak to jednak w życiu bywa prawda i zdrowy rozsądek leżą mniej więcej gdzieś w pół drogi do obu, przeciwstawnych biegunów, czyli przekładając z polskiego na nasze dobrze, by „grać” na czymś nieco lepszym aniżeli dołączane przez część wytwórców wraz z własną elektroniką uwłaczające audiofilskim podniebieniom „sznurówki” a jednocześnie nie na tyle „odjechanym”, by konieczne było uruchamianie wieloletniego planu kredytowego. I właśnie z taką zdroworozsądkową ofertą środka, dzięki uprzejmości białostockiego Rafko, przyszło nam się w ramach niniejszego spotkania zmierzyć, gdyż na nasz redakcyjny tapet trafiły niezbyt kontrowersyjne zarówno pod względem aparycji, jak i ceny rodzime, w dodatku topowe – reprezentujące linię Brown Sugar, łączówki XLR Melodika BS2X. Zgodnie z nomenklaturą, która jakby nie patrzeć zobowiązuje, Melodika Brown Sugar 2X (BS2X) łapie za oko ciepłem karmelowego brązu zewnętrznej powłoki PVC/PE zawierającej nader wyczerpujące informacje o składzie materiałowym, budowie i co chyba najważniejsze kierunkowości, choć konia z rzędem temu, kto zdoła wpiąć odwrotnie XLRy. I pomimo że profesjonalne wtyki dalekie są od iście bizantyjskiego przepychu znanego m.in. z katalogu Fono Acustici, to za bardzo, szczególnie na tym pułapie cenowym, nie ma się do czego przyczepić. Chociaż … gdyby dodać oznaczenie pozwalające jednoznaczni identyfikować lewy i prawy kanał nie miałbym nic przeciw. Niby przy 1,5m odcinkach, jakie dotarły do naszej redakcji, nie ma problemu ze śledzeniem ich przebiegu, to już przy bardziej złożonych / rozbudowanych instalacjach, a i w takich BS2X z racji swej dostępności w długości 10m ma szanse się pojawić sytuacja może nieco się skomplikować. Racjonalne podejście widać również na poziomie logistyczno – opakowaniowym, gdyż zamiast marnować dość ograniczone na tym pułapie środki na jakieś wymyślne szkatuły zdecydowano się na poręczne, acz solidne torebki strunowe – proste i praktyczne a po wyłuskaniu zawartości zupełnie pomijalne przy składowaniu. Pod względem budowy Melodika nie próbuje wyważać już dawno temu otwartych drzwi, więc stawia na znane i sprawdzone rozwiązania. Wykorzystuje zatem miedź OFC o czystości 6N (99.9999%) i konstrukcję spiral litz, oraz technologię Multi-Gauge Core gdzie każda z wielu pojedynczych żył o zróżnicowanej grubości jest osobno izolowana LDPE (spienionym polietylenem o niskiej gęstości) i skręcana. Ponadto zdecydowano się na podwójne ekranowanie, gdzie pierwsza warstwa to miedziana plecionka o 99% pokryciu a drugą wykonano z foli mylarowej o 100% pokryciu. Całość zakonfekcjonowano może mało biżuteryjnymi, za to niezwykle solidnymi, modyfikowanymi Neutrikami z posrebrzanymi stykami. A jak z brzmieniem? Mając w pamięci wcześniejsze kontakty z ich głośnikowym rodzeństwem śmiem twierdzić, że nad wyraz spójnie i zgodnie z firmowym sznytem. Czyli dynamicznie, z przyjemnie pulsującą linią basu, wysyconym środkiem i delikatnie zaokrągloną/wycofaną górą. Jak jasno z powyższej, maksymalnie skondensowanej charakterystyki wynika Melodika BS2X nie jest w pełni transparentnym i znikającym w torze przewodem, lecz zupełnie nie odnajduję powodów, by mieć o to do niej pretensję. Wręcz przeciwnie, doskonale rozumiem zarówno zamysł jej twórców, jak i dedykację, co do systemów w jakich powinna się odnaleźć. Bądźmy bowiem szczerzy – przy cenie rzędu 800 PLN za metrowa parkę jej naturalnym środowiskiem, wbrew zapewnieniom producenta o jej ewidentnej high-endowości, będą dość budżetowe systemy, a więc takie, gdzie co najwyżej mowa raczej o ilości aniżeli jakości, oraz detaliczności a nie rozdzielczości najwyższych składowych. W związku z powyższym jakakolwiek próba ich wyeksponowania i podkreślenia oznaczałaby ekspresowy przepis na porażkę i przyniosłaby więcej szkód aniżeli pożytku. A tak dostajemy z jednej strony oczywiste odejście od ortodoksyjnego, obsesyjnego trzymania się faktów a z drugiej szansę na ucywilizowanie przekazu – dążenie do jego eufonii i mówiąc wprost przyjemności odbioru. W ramach możliwie czytelnego przykładu posłużę się dość problematycznym dla znacznej części audiofilskich układanek albumem „Drums of Compassion” Michaela Shrieve’a, gdzie jak sama nazwa wskazuje natłok perkusjonaliów może co słabsze jednostki przyprawić o zawrót głowy. Jednak tu nie o wielość, różnorodność chodzi a o zdolność zachowania wymaganej koherencji. Mając bowiem na tapecie iście infradźwiękowe, syntetyczne pomruki, rasowe perkusyjne solówki i elektroniczne przestery ścigające się z blachami o prym pod względem „wredności” jasnym staje się, że choć podobno pieniądze nie grają, to bez ich sporego pliku skazani jesteśmy na mniej, bądź bardziej bolesne kompromisy. I właśnie Melodika BS2X do grona pierwszych, a więc mniej bolesnych kompromisów należy, gdyż z jednej strony świetnie oddaje energetyczność reprodukowanego materiału, nie przejawia nawet najmniejszych tendencji do jego zubażania, czy też odchudzania o pozornie nieistotne niuanse, a z drugiej w ramach autorskiej tonizacji nie sieje górą, której na ww. albumie jest całkiem sporo. Powyższy sposób narracji świetnie sprawdza się również w cięższym graniu, więc nawet nie przepadając za groźnymi porykiwaniami wydzierganych szarpidrutów wpinając XLR-y Brown Sugar polecam nawet z czystej ciekawości sięgnąć po np. „Dalla Volta” Teramaze, by na własne uszy przekonać, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Jest bowiem całkiem duże prawdopodobieństwo, że to, co tej pory raniło zmysły i cięło po uszach z Melodiką przybierze na tyle zjadliwą postać, że nie tylko nie wyłączycie cięższego rocka po pierwszym kawałku, co dotrwacie i to z nieukrywaną satysfakcją do końca danego krążka. Melodika BS2X może nie łapie za oko jakimś wyróżniającym ją na tle konkurencji umaszczeniem, ponadnormatywnym przekrojem, bądź chociażby pozornie drogocenną konfekcją (wzorowanych na topowych Furutechach, bądź Oyaide „kopii bezpieczeństwa” jest zatrzęsienie), lecz stawia na sprawdzone i solidne rozwiązania. Nie wydziwia z wsadem materiałowym, budzi zaufanie profesjonalnymi wtykami Neutrika no i co najważniejsze po prostu gra. W dodatku gra dobrze – z werwą, barwą i swobodą dbając jednocześnie o to, by zbytnio nie atakować skołatanych nerwów odbiorców agresywną i nie do końca wyrafinowaną górą. Jeśli zatem szukacie zdroworozsądkowo wycenionej łączówki XLR, która ucywilizuje nieco siermiężną i kanciastą sygnaturę Waszego systemu spójrzcie łaskawym okiem w kierunku Brown Sugar, bo może to być przysłowiowy strzał w dziesiątkę. Marcin Olszewski System wykorzystany podczas testu – CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II – DAC: Aries Cerat Heléne – Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB – Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R – Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp – Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177 – Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet – Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio – IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m) – IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1 – IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200 – Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro – Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1 – Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF – Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R) – Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF – Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable – Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame – Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform – Stolik: Solid Tech Radius Duo 3 – Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT Dystrybucja: Rafko Producent: Melodika Ceny: 699 PLN / 2 x 0,5m; 759 PLN / 2 x 0,75m; 799 PLN / 2 x 1m; 869 PLN / 2 x 1,25m; 919 PLN / 2 x 1,5m ; … 2799 PLN / 2 x 10m
    1 punkt
  49. Rega Elex MK4 to produkt, który rozpoczął historię przetworników cyfrowo-analogowych we wzmacniaczach brytyjskiego producenta nie tracąc dziedzictwa analogowego pozostawionego po poprzednich modelach. Pamiętajmy też, że jest ono głęboko zakorzenione w historii firmy, bo zaczęła ona swoją historię właśnie od gramofonów, czyli w pełni analogowych sprzętów. Na swoją 50tą rocznicę przygotowali oni bardzo ciekawy model Rega Planar 3 50th Anniversary, czyli ulepszoną wersję standardowej wersji. W zestawie znajdziemy dedykowany zasilacz, który oddzielnie kosztuje niemałe pieniądze. Razem z recenzowanym wzmacniaczem Rega Elex MK4 tworzą one bardzo ciekawy i uniwersalny zestaw, który sprawdzi się zarówno u osób początkujących w świecie audio, jak i u tych, którzy swoje już w nim spędzili. Jakość wykonania i zestaw Rega Elex MK4, która jest przedmiotem niniejszego testu, przychodzi do nas w standardowym, szarym kartonie. Sam sprzęt jest bardzo dobrze zabezpieczony, dużą ilością miękkich folii, więc na starcie nie musimy się o nic obawiać. Sytuacja jest taka sama, jak w przypadku innych produktów Regi, czy to niedroga Rega Brio, czy wyższy model Rega Elicit Mk5. W środku kartonu znajdziemy trochę papierologii, przewód zasilający, sam wzmacniacz i przyjemny, masywny pilot, który pozwala nam wygodnie regulować głośność i wybierać źródła dźwięku. W kwestii budowy jest dobrze, ale nie każdy będzie zachwycony. Błyszczący fragment frontu został wykonany ze specyficznego materiału, który nie należy do najprostszych w obróbce, co oznacza, że nie zawsze będzie on idealnie równy i płaski np. szkło hartowane. Wiąże się to z tym, że odbicia światła nie będą idealnie równe. Moim zdaniem nadaje to jednak pewnego rodzaju uroku, bo w połączeniu z dużą ilością światła ambientowego w pomieszczeniu, te odbicia wyglądają bardzo ciekawie. Dużą zaletą tego materiału jest jednak większa wytrzymałość na uderzenia, bo mamy pewność, że ten element się nie zbije. Bardzo przydatna kwestia, gdy w domu są małe dzieci lub zwierzęta. Poza błyszczącym frontem cała obudowa jest metalowa, a sam sprzęt bardzo masywny i dobrze wykonany. Nie mamy tu do czynienia z cienką blachą, która sprawia wrażenie zabawkowej, a faktycznie jest odczucie, że obcujemy ze sprzętem wyższej klasy. Potencjometr pracuje z bardzo przyjemnym oporem i poczuciem płynności. Pozostałe przyciski mają dość płytki, ale wyczuwalny skok. Z tyłu urządzenia znajdziemy solidne i stabilne gniazda głośnikowe, pięć wejść RCA (w tym jedno ze przedwzmacniaczem gramofonowym), dwa wyjścia RCA (wyjście przedwzmacniacza i Tape), a także dwa wejścia cyfrowe — po jednym koaksjalnym i optycznym. Dzięki dużej przestrzeni dookoła wszystkich z nich bezproblemowo podłączymy przewody z dużymi wtykami. Testowana Rega Elex MK4 całościowo daje bardzo dobre wrażenie pod kątem wykonania. Wszystko pewnie siedzi na swoim miejscu, a dzięki stosunkowo smukłej budowie mamy możliwość zmieszczenia wzmacniacza w miejscach, gdzie inne sprzęty już mogłyby się “dusić” i mieć za mało powietrza. Należy jednak pamiętać, że nie znajdziemy tutaj żadnych otworów, a w środku radiatorów. Za taki służy bowiem cała obudowa, nie powinniśmy się również przejmować jej temperaturą, która nie należy do wysokich, ale wiele osób może mieć co do tego obawy. Recenzja Rega Elex MK4 - specyfikacja Moc wyjściowa: 72 W na kanał przy 8 Ohm 90 W na kanał przy 6 Ohm Obsługiwane częstotliwości próbkowania: 32, 44.1, 48, 88.2, 96, 176.4, 192kHz Obsługiwane głębokości bitowe: 16 do 24 bitów Czułość wyjściowa (przy znamionowych wartościach wejściowych): Record Output (wyjście do nagrywania): 164mV Pre Out (wyjście z przedwzmacniacza): 625mV Zużycie prądu: 250 W przy 1dB poniżej przesterowania dla 8 Ohm Wymiary (szer. x wys. x gł.): 432 x 82 x 340 mm Waga: 11 kg Pilot i wrażenia z obsługi oraz działania Pilot, który towarzyszy Rega Elex MK4, choć mały, prezentuje się stylowo i wygodnie leży w dłoni. Jego ergonomiczny design sprawia, że korzystanie z niego jest intuicyjne i przyjemne. Dzięki niemu łatwo możemy przełączać się pomiędzy różnymi źródłami dźwięku oraz precyzyjnie regulować poziom głośności, co wpływa na komfort użytkowania wzmacniacza. Co więcej, warto podkreślić, że pilota można również używać do sterowania odtwarzaczem CD tej samej marki, co stanowi praktyczną zaletę dla posiadaczy innych urządzeń audio Rega. Jest to szczególnie wygodne podczas relaksującego wieczoru spędzonego na słuchaniu ulubionej muzyki, gdy chcemy mieć pełną kontrolę nad odtwarzanymi utworami bez konieczności wstawania z miejsca. Nie bez znaczenia jest także fakt, że regulacja głośności odbywa się w sposób analogowy, co dodaje do charakteru i autentyczności całego doświadczenia słuchania. Obserwowanie obracającego się potencjometru podczas dostosowywania głośności może być prawdziwą przyjemnością dla entuzjastów techniki audio. Wreszcie, szybkość i płynność przełączania się między różnymi źródłami dźwięku, jak również natychmiastowa gotowość do pracy po włączeniu, sprawiają, że Rega Elex MK4 jest nie tylko doskonałym wzmacniaczem dźwięku, ale także wygodnym i funkcjonalnym urządzeniem do codziennego użytku. Jak brzmi Rega Elex MK4? Recenzowany wzmacniacz Rega Elex MK4 prezentuje się jako urządzenie, które w częściowej mierze odzwierciedla charakterystyczne brzmienie znane z innych produktów brytyjskiego producenta. Szczególnie godne uwagi jest tutaj wyeksponowanie bogatego basu i soczystej średnicy, które zachwycają swoim zagęszczeniem, intensywnością oraz wyrazistą muzycznością. Bas wychodzi tu z głośników w sposób, który może być opisany jako niezwykle solidny i głęboki, zdecydowanie kładąc mocne fundamenty pod całe brzmienie. Nie jest to jedynie bas, lecz fundament, na którym opiera się cała konstrukcja dźwiękowa. Jest to doskonała baza dla instrumentów perkusyjnych, basowych i innych niskotonowych elementów muzycznych, które uzyskują nowe życie, nabierając pełności i soczystości. Z kolei średnica, choć oczywiście zależy to od konkretnej kompozycji i aranżacji, prezentuje się równie imponująco. Tutaj mamy do czynienia z szerokim, przestrzennym spektrum dźwięków, które wprowadzają słuchacza w fascynującą podróż przez różnorodne detale muzyczne. Odtwarzając zarówno wokale, jak i instrumenty o średniej tonacji, Rega Elex MK4 potrafi nadać im wyjątkowy, niepowtarzalny charakter, jednocześnie zachowując ich naturalność i autentyczność. Całość brzmienia prezentuje się zatem jako kompleksowy, zbalansowany obraz dźwiękowy, w którym zarówno bas, jak i średnica harmonijnie współgrają, tworząc niezwykle satysfakcjonującą dla ucha estetykę dźwięku. Takie wszechstronne brzmienie idealnie sprawdza się w bardzo wielu gatunkach muzycznych, od subtelniejszego jazzu, przez instrumentalne kompozycje, aż po energetyczny rock, pulsujący hip-hop czy klasyczny pop. To, co jednak wyróżnia Rega Elex MK4, to jego zdolność do przedstawienia wokali w sposób absolutnie wyjątkowy. Niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z głosami o niskiej tonacji, jak w przypadku Michaela Kiwanuki w utworze "You Ain't The Problem", czy też z ikonicznymi artystkami, takimi jak niezapomniana Amy Winehouse, efekt jest zawsze ten sam — wokale brzmią pełnie, naturalnie, ożywiając każdą nutę i zaczarowując nas swoim wyrazem przy każdym odsłuchu. Rega Elex MK4 nie tylko oddaje w pełni barwę i emocje wokalnych interpretacji, ale także sprawia, że każdy dźwięk wypływa z głośników z niespotykaną barwą i ciekawym detalem. Każde westchnienie, szept, czy porywający wokalny wyraz zostaje uchwycone i przedstawione w sposób, który wciąga słuchacza jeszcze głębiej w muzyczną narrację. To właśnie dzięki tej precyzji i autentyczności, Rega Elex MK4 staje się nieodłącznym towarzyszem dla melomanów, którzy cenią sobie nie tylko doskonałą jakość dźwięku, ale także wnikliwe, emocjonalne doznania płynące z odsłuchu ulubionych utworów. Rozwinięcie kwestii detaliczności może rzeczywiście uściślić obraz doświadczeń z Regą Elex MK4. Przyjrzyjmy się temu aspektowi bliżej. Mimo że nie wszyscy uznają testowaną Regę Elex MK4 za wzmacniacz wyróżniający się szczególnie w aspekcie reprodukcji szczegółów, po dłuższym czasie eksploracji brytyjskiego sprzętu trudno nie dostrzec jego subtelnych walorów. Warto zauważyć, że w tej samej klasie cenowej istnieją produkty, które mogą zapewnić jeszcze większą precyzję w prezentacji detali. Jednakże dłuższych odsłuchach Regi Elex MK4, okazuje się, że w tym aspekcie nie wypada ona źle. Kluczem do zrozumienia tego zjawiska jest sposób, w jaki prezentowane są szczegóły. Rega nie stawia na agresywną ekspozycję detali; zamiast tego, skupia się na płynnym, subtelnie zaokrąglonym brzmieniu, które w naturalny sposób wprowadza słuchacza w muzyczną narrację. Szczegóły są obecne, wybrzmiewają delikatnie w tle, nie dominując nad całością. To podejście może prowadzić do sytuacji, w której nie czujemy potrzeby skupiania się na detalach podczas odsłuchu, ponieważ są one zintegrowane harmonijnie z resztą brzmienia. Inną istotną kwestią jest fakt, że barwa brzmienia Regi Elex MK4 może wpływać na subiektywne odczucia detaliczności. Jej ocieplony i pełny charakter może sprawić, że niekiedy szczegóły nie wydają się być tak wyeksponowane jak w przypadku bardziej neutralnych lub jasnych wzmacniaczy. Jednakże, mimo że nie zawsze jesteśmy skłonni koncentrować się na drobnych niuansach dźwięku, to nie zmienia faktu, że są one obecne i wprowadzają swoisty urok i głębię do odsłuchu. Wyższa średnica i wysokie tony w Rega Elex MK4 prezentują nieco odmienny styl, jednak równie intrygujący. Te obszary brzmienia charakteryzują się większą otwartością, co przekłada się na przestrzenny i pełen powietrza dźwięk. Co więcej, szczególnie imponującym elementem jest szeroka scena dźwiękowa, w której każde źródło pozorne jest dokładnie zaznaczone, a holograficzna prezentacja sprawia wrażenie, jakbyśmy byli otoczeni przez dźwięki z każdej strony. Ten efekt staje się szczególnie zauważalny, gdy wzmacniacz jest połączony z kolumnami głośnikowymi, które również odznaczają się doskonałą reprodukcją przestrzeni dźwiękowej. Kolumny, takie jak System Audio z linii Legend czy Audiovector QR SE, idealnie współgrają z Regą Elex MK4, podkreślając jej mocne strony w zakresie otwartości i holografii. To synergia między wzmacniaczem a kolumnami, która pozwala na pełne wydobycie potencjału każdego elementu audiofilskiego systemu, zapewniając jednocześnie niezapomniane doznania dźwiękowe. Rega Elex MK4 kontra Audiolab 7000A Porównując recenzowaną Regę Elex MK4 do innego brytyjskiego wzmacniacza w zbliżonym budżecie, wyraźnie widać ich różnice i unikalne cechy. Audiolab 7000A, o którym mowa, wyróżnia się większą ilością wejść cyfrowych, w tym HDMI ARC, a także posiada ekran oraz dostępny jest w dwóch różnych kolorach obudowy. Rega Elex MK4 prezentuje jednak znacznie inne brzmienie, szczególnie w kontekście bogatego basu, który cechuje się zarówno ilością, jak i wszechstronnością, oraz gęstszą i bardziej analogową barwą na całym paśmie. Jedną z kluczowych różnic w dźwięku między tymi wzmacniaczami jest podejście do prezentacji sceny dźwiękowej. Audiolab stawia na bezpośredni przekaz, podczas gdy Rega Elex MK4 oferuje bardziej bogatą prezentację, co sprawia, że każdy dźwięk wypełnia przestrzeń w sposób wyjątkowy. Dodatkowo Rega Elex MK4 wyposażona jest w lepszy przedwzmacniacz gramofonowy, co zapewnia lepszą jakość dźwięku dla miłośników winylowych płyt. Podsumowując, Rega Elex MK4 charakteryzuje się bardziej barwnym i gęstym brzmieniem, co świetnie sprawdzi się przy źródłach analogowych, podczas gdy Audiolab wyróżnia się lepszą reprodukcją źródeł cyfrowych dzięki lepszemu przetwornikowi cyfrowo-analogowemu. Nie da się jednoznacznie stwierdzić, który z tych wzmacniaczy jest lepszy, ponieważ oba mają swoje mocne strony w różnych aspektach. Warto zatem przetestować oba urządzenia osobiście, aby określić, który z nich lepiej odpowiada naszym preferencjom brzmieniowym i potrzebom. Recenzja Rega Elex MK4 - podsumowanie Rega Elex MK4 to wzmacniacz, który wyróżnia się nie tylko solidnym wykonaniem, ale także kompleksowym zestawem funkcji, zapewniającym wygodę użytkowania. W zestawie znajduje się wygodny pilot zdalnego sterowania, który uprzyjemnia bardzo prostą obsługę. Jednak to, co naprawdę wyróżnia ten wzmacniacz, to jego wyjątkowe brzmienie, które wręcz zachęca do słuchania muzyki. Ważnym elementem dźwięku jest zagęszczona i muzykalna dolna część pasma, która nadaje muzyce solidny fundament i pełność. W połączeniu z otwartością i napowietrzeniem wyższej części pasma, Rega Elex MK4 prezentuje wyjątkowo zrównoważone i przyjemne brzmienie, które sprawia, że każdy utwór staje się prawdziwą przyjemnością dla uszu. Nie można pominąć również przyzwoitego DAC oraz bardzo dobrego przedwzmacniacza gramofonowego, które dopełniają funkcjonalność tego wzmacniacza, umożliwiając jeszcze szerszą gamę możliwości odsłuchu muzyki w różnych formach i z różnych źródeł. Dzięki tym wszystkim cechom Rega Elex MK4 z pewnością zasługuje na uwagę audiofilów poszukujących wysokiej jakości wzmacniacza, który przynosi nie tylko solidność wykonania, ale przede wszystkim przyjemność z odsłuchu ulubionej muzyki.
    1 punkt
  50. Kontynuując wątek kolumn dedykowanych mieszkańcom ekskluzywnych, bądź co bądź to już dawno przestały być tanie rzeczy, mikro – apartamentów na redakcyjny tapet, dzięki uprzejmości stołecznej Sieci Salonów Top HiFi & Video Design, trafiły usytuowane oczko wyżej i wyraźnie szlachetniej urodzone, aniżeli dopiero co przez nas recenzowane Indiana Line Diva 3, przedstawicielki filigranowej braci podstawkowej. Mowa oczywiście o widniejących w tytule, sygnowanych przez wytwórcę, którego raczej nikomu przedstawiać nie trzeba, czyli brytyjskiego potentata Bowers & Wilkins, podstawkowe monitorki 707 S3. Jak jednak widać w tym przypadku ponad dwukrotny wzrost ceny nie jest wprost proporcjonalny do przyrostu postury a wręcz można mówić o wręcz odwrotnej tendencji. Skoro jednak za więcej środków płatniczych gabarytowo otrzymujemy mniej, to gdzieś pewnie oczekiwana przy kasie kwota musi być spożytkowana. Jeśli zastanawiacie się w tym momencie, czy wzrost ceny wynika li tylko z modniejszej metki, bądź też z polityki finansowej samego wytwórcy, to nie uprzedzając faktów serdecznie zapraszam na ciąg dalszy. Skoro o posturze naszych bohaterek co nieco wspomniałem we wstępniaku, to jedynie doprecyzuję, iż 707-ki w swej trzeciej odsłonie mogą pochwalić się nad wyraz kompaktowymi bryłami (165 x 300 x 284 mm) sytuującymi je w ścisłej czołówce, tuż obok jeszcze mniejszych Dali Menuet SE, nie tyle mini, co wręcz mikro-monitorów. Wynikająca z powyższej rozmiarówki dość ograniczona powierzchnia lekko wypukłego frontu pociągnęła za sobą oczywistą redukcję, w porównaniu do starszego rodzeństwa (vide 705 S3) średnic przetworników oraz reorganizację formy - rezygnację z zewnętrznej, wysokotonowej „łezki” (Solid Body Tweeter-on-Top). Mamy zatem do czynienia z zestawem ukrytej za ażurowym sitkiem 25 mm carbonowej kopułki wysokotonowej i srebrzystego 130 mm nisko-średniotonowca z membraną Continuum. Ujście wspomagającego mid-woofer kanału bas refleks (charakterystyczny Flowport™) już się na froncie nie zmieściło, więc przeniesiono je na plecy – tuż nad zaskakująco biżuteryjne i w dodatku podwójne terminale głośnikowe. Z miłych niespodzianek warto również wspomnieć o uzbrojeniu podstaw w nagwintowane otwory montażowe do zespolenia 707-ek z dedykowanymi im standami. Maskownice oczywiście na wyposażeniu są i jak to na tym pułapie cenowym wypada posiadają mocowania magnetyczne a nie szpecące kołki. Jak z pewnością widać dostarczone na testy egzemplarze łapały za oko szlachetną, fortepianową czernią, lecz do wyboru są jeszcze ich „negatywy”, więc równie połyskliwa biel, oraz zdecydowanie najciekawsze wykończenie Mokka. Od strony elektrycznej mamy do czynienia z klasycznym, dwudrożnym układem wspomaganym bas-refleksem o wzmagającej czujność skuteczności 84 dB i nieco uspokajającej ewentualne obawy 8 Ω impedancji. I tu od razu mała dygresja, bowiem co prawda producent dość optymistycznie rekomenduje optymalną moc współpracującego z 707-ami wzmocnienia na poziomie 30 – 100 W, lecz przynajmniej na moje oko/ucho, o ile tylko nie dysponujemy solidną lampą uzbrojoną w „bańki” z rodziny KT (zabawę polecam rozpocząć od 150-ek), to rozglądając się za tranzystorem warto skierować na jednostki A-klasowe w powyższych widełkach chodzące, bądź pozostałe pomysły ww. 100W na wyjściu (znacznie) przekraczające. Przechodząc do części poświęconej brzmieniu już od pierwszych taktów „To The Bone” Stevena Wilsona słychać, że żarty się skończyły. Fenomenalna rozdzielczość, sięgająca bezkresu głębia sceny i przyjemnie sprężysty, acz nieprzesadzony bas jasno dają do zrozumienia, że warto się postarać i odpowiednio dopieścić filigranowe Bowersy. Oczywiście można pójść na żywioł i wpiąć je w nie do końca przemyślany zestaw, lecz efekty takich działań mogą być porównywalne do zabawy japońską kataną po zbytnim pofolgowaniu sobie z wysokooktanowymi „popeprzaczami percepcji”. Czyli prędzej, czy później ktoś będzie płakał. A tak już na serio, to nie liczcie proszę na to, że 707-ki cokolwiek w waszej układance poprawią, zamaskują, czy też wyciągną za uszy. O nie. One nie są od tego. Dzięki nim usłyszycie całą prawdę o tym gdzie próbowaliście przyoszczędzić a gdzie leczyć dżumę cholerą. Bez piętnowania, rozdrapywania ran i posypywania ich solą, lecz szczerze i prosto z mostu. Jeśli jednak wszystko będzie OK, to … klękajcie narody, bo nawet garażowe klimaty w stylu „Live On The Internet” All Them Witches powinny sprawić Wam niewysłowioną wręcz frajdę zabierając Was w samo centrum zdarzeń i sadzając tuż przed, znaczy się na wyciągnięcie ręki, muzykami. Zaoferują wtedy taką namacalność, że ze świecą szukać godnego im pod tym względem sparingpartnera. Bez przysłowiowej woalki, bez zbędnego dystansowania. Słowem pełna integracja słuchacza z reprodukowanym przez system materiałem. Miło mi również oznajmić, iż pomimo swoich niepozornych rozmiarów Bowersy nie boją się zapuszczających się w najniższe poziomy Hadesu basowych pomruków, jakich całkiem sporo znajdziemy m.in. na „Aphelion” Leprous, jednak zamiast telepiącego się woofera i furkoczącego Flowportu 707-ki stawiają na czytelność sygnalizacji oraz jakość a nie ilość. Co to oznacza? A to, że dostajemy sygnał, iż bas może schodzić o wiele niżej aniżeli zdolne są to pokazać/zagrać same kolumny, lecz przekazywany nam pakiet informacji pozwala naszemu mózgowi znaczny pakiet Hz-ów sobie dopowiedzieć, więc o ile tylko nie ustawimy naszych bohaterek w bezpośrednim sąsiedztwie zdecydowanie większych konkurentów (vide moje dyżurne Contoury 30), to z czystym sumieniem mogę Was zapewnić, ze raczej nikt przy zdrowych zmysłach nie zarzuci im tendencji do zbyt wczesnego kończenia pracy, czy wręcz anorektyczności i zbytniej chrupkości przekazu. Ponadto w pełni zrozumiałe (parafrazując klasyka „fizyki Pan nie oszukasz, więc nie bądź Pan głąb”) ograniczenie dołu 707-ki rekompensują iście organiczną, acz nieprzegrzaną średnicą i na tyle rozdzielczą oraz krystalicznie czystą górą, że dla wiernych akolitów marki powrót do tytanowego „gwizdka” obecnego w serii 607 S3 może okazać się nad wyraz traumatycznym przeżyciem. W ramach testów gorąco polecę odsłuch „Anime Amanti” Roberty Mameli i wszystko powinno stać się jasne. I to dosłownie, bowiem otwartość i swoboda artykulacji tak samej artystki, jak i tytułowych kolumienek są po prostu zjawiskowe i jakakolwiek limitacja jest im całkowicie obca. Może i staje się to nudne, ale wygląda na to, że Bowers & Wilkins niespecjalnie ma ochotę ustępować konkurencji miejsca przy stoliku / dzielić się swoim kawałkiem tortu, więc wprowadzając na rynek kolejne konstrukcje dba o to, by nie popełnić nawet najmniejszej gafy. I tak właśnie jest w przypadku modelu 707 S3, który przy całej swej filigranowości okazuje się niezwykle ambitną propozycją skierowaną do szalenie wyrafinowanego i wymagającego odbiorcy. Czemu o tym wspominam w podsumowaniu? Z oczywistej oczywistości, czyli z wymagań naszych dzisiejszych bohaterek, które pełnię swoich (imponujących) możliwości są w stanie pokazać w systemach / z elektroniką zdecydowanie od nich droższą. Jeśli zatem kultywujecie spuściznę nieodżałowanego Kena Ishiwaty, który topowe modele Marantzów spinał z dość budżetowymi Tannoyami (a później Q Acoustics), to nawet dysponując wysokiej klasy systemem w niezbyt dużym pokoju nie skreślajcie 707 S3, tylko li tylko z czystej ciekawości rzućcie na nie uchem. Rzućcie a zapewne się zdziwicie, co te niepozorne maluchy potrafią. Marcin Olszewski System wykorzystany podczas testu – CD/DAC: Vitus Audio SCD-025 Mk.II – DAC: Aries Cerat Heléne – Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB – Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R – Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp – Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177 – Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet – Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio – IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m) – IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1 – IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200 – Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro – Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1 – Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF – Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R) – Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF – Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable – Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame – Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform – Stolik: Solid Tech Radius Duo 3 – Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design Cena: 5 998 PLN Dane techniczne Konstrukcja: podstawkowa, 2-drożna, Bass-reflex Rekomendowana moc wzmacniacza / Nominalna moc wejściowa: 30 – 100 W Zastosowane przetwornik: - wysokotonowy: 25 mm carbonowa - nisko/średniotonowy: 130 mm z membraną Continuum Pasmo przenoszenia: 50 Hz – 28 kHz ±3 dB Skuteczność: 84 dB Impedancja: 8 Ω Wersje wykończenia: Biały satynowy, Czarny połysk, Mokka Wymiary (S x W x G): 165 x 300 x 284 mm Waga: 6.2 kg
    1 punkt
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+02:00
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat oraz na ukrycie połowy reklam wyświetlanych na forum.