Jako wieloletni słuchacz, wielbiciel i posiadacz wszystkich płyt grupy Pink Floyd (także wielu wydawnictw "podziemnych") postanowiłem zmobilizować się i opisać krótko (bo zrecenzować to za dużo powiedziane) po kolei wszystkie, zanim zrobi to ktoś inny :). Zacznę od albumu "The Piper at the Gates of Dawn" - i to nieprzypadkowo, bowiem była to pierwsza płyta tego słynnego brytyjskiego kwartetu. I to płyta chyba najdziwniejsza w dorobku tej grupy, co jest niewątpliwie zasługą ówczesnego lidera Pink Floyd - Syda Barreta.
Nie wiem, jak wyglądają w tej chwili wyniki sprzedaży płyt Pink Floyd, ale mam podstawy przypuszczać, że opisywany album jest wśród nich na końcu. Bynajmniej dlatego, że to zła płyta – po prostu wielu słuchaczy sięga raczej po nowe tytuły, gdzie znajdą słynne kawałki tej grupy. Kilku z moich znajomych, którzy gorąco pragnęli zapoznać się z twórczością Floydów, z radością kopiowało sobie albumy „Division Bell”, „A Momentary Lapse of Reason” czy „Pulse”, do „The Piper...” podchodzili jednak z dziwnym niesmakiem. Rzeczywiście, album jest archaiczny i brzmi dziecinnie, nie ma tam żadnych przebojowych wejść. Są za to naprawdę wspaniałe teksty o jakby bajkowym charakterze („Lucifer Sam” czy „Gnome”), prawdziwie psychodeliczny (a przy tym udany) „Interstellar Overdrive” i świetny, mocno eksperymentalny utwór „Astronomy Domine”, którego wrażliwy słuchacz z pewnością doceni.
Można by było uznać „The Piper...” za album tylko dla koneserów – przeciętny wielbiciel przeciętnej muzyki raczej go nie przetrawi. Ale jeśli ktoś naprawdę chciałby prześledzić twórczość Floydów, powinien od niego zacząć. Chociażby po to, żeby wiedzieć, że Pink Floyd to zespół z przeszłością i niewątpliwie po przejściach.