Skocz do zawartości

1056 opinie płyty

Pat Metheny - one quiet night

Jak na Pata - słabiutko. Tym razem najwyraźniej brakło pomysłów. Prawie wszystkie utwory oparte są na prostej harmonice funkcyjnej: kilka prostych akordów, parę przewrotów i bardzo przewidywalne rozwiązanie. Taki powtarzający sie schemat już po kilku minutach powoduje uczucie znużenia, a po przesłuchaniu całej płyty wszystkie utwory zlewają się w jedno. Szkoda, bo Pat udowodnił nie raz, że potrafi zaskakiwać i myśleć bardzo nieszablonowo, nawet jeśli porusza sie w obrębie mainstreamu gdzie - wydawałoby się - wszystko już wymyślono. A tutaj - nudą i pustką zionie.

Nana Vasconcelos - Saudades

Perkusista Nana Vasconcelos znany w Polsce głównie z nagrań z Garbarkiem czy Methenym nagrywał z wieloma znanymi jazzmanami spod znaku ECM: Walcott, Gismonti, Arild Andersen czy Towner. na tej płycie z roku 1979 pomagają mu orkiestra ze Sztutgartu oraz tym razem w roli gitarzysty w jednym utworze Egberto Gismonti. Płyta jest bardzo trudna do słuchania i na pewno absorbuje do tego stopnia, że nie można przy niej robić nic innego. Ci, którzy muzykę traktują jako miłe tło dla codzienności raczej nie powinni sięgać po nią. Stanowi ona raczej rodzaj muzycznego eksperymentu. Płyat w zależności od nastroju budzi u nmie zupełnie odmienne opinie. NIe wiem jak ją ocenić. Na pewno na uznanie zasługuje wirtuozeria i technika gry Vasconcelos. Dam jej 5 gwiazdek bo nie można nie wystawić oceny. Polecam poszukiwaczom nowych brzmień chociaz płyta już nie najmłodsza to raczej mało znana w Polsce (nie ma jej w katalogu ECM Polska - tzn Uniwersalu).

Gordon Haskell - Shadows on the wall

Zaczyna się dobrze. 1, 2 i 3 kawałek mogłyby być hitami w rozgóśni dla 30-40 latków. Potem pojawia się z nienacka jakieś country i płyta robi się dla mnei raczej lekko nieznośna. na zakończenie powtórzenie 3 - tytułowego kawałka w wersji akustycznej jakoś psrawia, że nie czuję tego niesmaku, który pozostał po reszcie płyty. Cóz, jest to typowa transakcja wiązana - z jedną ładną balladę (nr 2 na płycie - "Whole Wide World") dostajemy 11 nudnych i słabych.

Norah Jones - Come away with me

Moim zdaniem to jeden z najlepszych debiutów w ostatnich latach. Fakt, że Norah jeszcze nieopieżonym ptaszkiem raczej jest ale nie można jej odmówić, że nagrała płytę ciekawą - od początku do końca. Nie w w każdej muzyce musi być tyle ognia co u D. Krall czy Dee Dee bRidgewater. Swoją drogą ciekawe czy Ci, którzy w tej płycie nie znajdują nic ciekawego zachwycili by się Ella Fitzgerald gdyby tak przyszło Eli debiutować w naszych czasach... Płyta składająca się z jazzujących piosenek zaaranzowany na typowy jazzowy kwartet. Norah z domu wyniosła wielką kulturę muzyczną i to wyraź nie na tej płycie słychać. Głos Nory jest ciepły i przyjemny, muzycy towarzyszący nie staraja sie na siłe dominować. Nie ma tu popisów wokalnych czy instrumentalnych. Są tylko proste melodie ładnie zaśpiewane i zagrane. Płyta jest po prostu piękna i dlatego chętnie do niej wracam.

Vassilis Tsabropoulos - Achirana

Płyta trio Tsabropoulos/Arild Andersen/John Marshall wciąga już przy pierwszym słuchaniu. Łagodne brzmienia, proste i piękne melodie, bez fajerwerków sekcja, sprawiają, że idealnie się tego słucha podczas pracy lub czytania. Albo przed snem. Nie jest to dzieło wybitne ale u mnie w odtwarzaczu od 4 dni tylko to... Gorąco polecam.

Patricia Barber - Companion

Koncertowa płyta Patrycji. Na uwagę zasługuje przeróbka "Black magic woman" Petera Greena (z repertuaru Santany). Patricia zagrała tu osobiście na Hammondzie.

Pat Metheny - one quiet night

Gitara barytonowa solo, żadnego akompaniamentu, zespołu, czysty minimalizm. Tylko Pat Metheny i ja. Płyta z niezwykłym klimatem, idealna do słuchania (jak wskazuje tytuł) wieczorem lub w nocy. W innej opinii pojawiło się zdanie "Pat niczym nie zaskakuje". Zgoda, ale jeśli ktoś nie oczekuje zaskoczenia a chce się po prostu wczuć w klimat muzyki to serdecznie polecam

Sonic Youth - A Thousand Leaves

Sonic Youth. Grupa - legenda. Archetyp niepokornego i niezależnego rocka. Najlepsi (a na pewno najbardziej znani) spadkobiercy muzycznej tradycji Velvet Underground. Przeszło dwadzieścia lat od debiutu ciągle twórczy i zaskakujący. "A Thousand Leaves" to ich zdecydowanie najlepsza płyta z lat 90., a może nawet najlepsza w ogóle. Jako, że rock w tej dekadzie stracił siłę swego oddziaływania, album ten prawdopodobnie nie przejdzie do historii muzyki w takim stopniu jak ich arcydzieła z lat 80 - Sister, Evol i Daydream Nation. Po wydaniu trzech wspomnianych wyżej albumów zespół przeszedł do dużej wytwórni, przez co stracił nieco ze swojego nowatorstwa. Płyty takie jak Goo czy Dirty nie miały już tej siły rażenia. To proste, rock'n'rollowe piosenki, wciąż okraszone zgiełkliwymi gitarami, ale nieco wygładzonymi, "uładnionymi". Grupa często gościła wtedy w MTV, na fali renesansu mocniejszego rocka spowodowanego eksplozją grunge'u. Od biedy mozna bylo nawet ich wrzucić do tego worka :) Zmiany przyszły wraz z płytą Washing Machine i osiągnęły apogeum na opisywanej tu "A Thousand Leaves" z 1998 roku. Dla kojarzących zespół jedynie z barwnymi post-hipisowskimi rock'n'rollowymi freakami z teledsyków z początku lat 90. pierwszy kontakt z tą płytą będzie szokiem. Album zaczyna się zgrzytami i przesterami, które ciągną się przez cały pierwszy utwór. O co chodzi? Następuje jednak drugi numer - "Sunday" i wszystko wraca do normy. To typowo sonicyouthowa piosenka, ktora spokojnie mogłaby się znaleźć na "Dirty". Ale potem już nie ma lekko :) Okazuje się, ze to jedyny chwytliwy i przebojowy utwór na "A Thousand Leaves". W zasadzie jedyna "normalna" piosenka, w ktorej mamy zwrotki i refren. Dalszą część płyty trudno nawet nazwać "rockową", raczej należy użyc określenia "gitarowa". Muzyka jest transowa, mocno przesterowana, piskliwa, sprawia wrażenie improwizowanej. Jest jednocześnie bardziej wyciszona niż na wcześniejszych albumach, ale paradoksalnie również bardziej hałaśliwa. Jeśli uda nam się odrzucić uprzedzenia i pokonać jej nieprzystępność, czeka nas niezwykły muzyczny trip. Fascynująca podróż przez dźwięki, których nie znaliśmy. A już druga część płyty zaczynająca się 11-minutowym, najlepszym na płycie utworem "Hits Of Sunshine" to prawdziwy odjazd. I tak już jest do końca. Dajemy się ponieść i nie możemy się oderwać. Muzyka na tej płycie wydaje się dość wyraźnie zainspirowana tzw. post-rockiem, święcącym triumfy w drugiej połowie lat 90 nurtem łączącym tradycję niezależnego rocka, kraut-rocka i ambitnej ale raczej lajtowej elektroniki. Jednak w odróżnieniu od jego przedstawicieli Sonic Youth nie korzysta w ogóle z brzmień eletronicznych i pozostaje wierny klasycznemu rockowemu instrumentarium. Same kompozycje mają jednak często właśnie post-rockowy charakter. WIELKA PŁYTA. Jestem bezradny wobec jej geniuszu:) Nie umiem też o niej napisać obiektywnie, bo to moja ulubiona plyta Sonic Youth. Przy okazji mała dygresja - taką właśnie muzykę powinno się obecnie nazywać rockiem progresywnym, bo jest w niej rzeczywisty progres, podczas gdy zespoły zaliczane do tego gatunku były może i progresywne, ale przeszło ćwierć wieku temu :) GORĄCO POLECAM TĄ JAK I INNE PŁYTY TEJ GRUPY

Metallica - St Anger

To będzie nietypowa recenzja, bo z tej płyty słyszałem tylko tytułowy utwór :) Ale jeśli cała płyta jest tak dobra jak numer St. Anger, to na stare lata zostanę fanem Metalliki - zespołu, który zawsze uważałem za ciut obciachowy (łagodnie mówiąc :) No bo jak tu szanować taki band, jeśli przy ich Nothing Else Matters tańczy się na wiejskich potańcówkach w remizach :))) I wprost nie mogę teraz dojść do siebie, po tym, jak odkryłem, że podoba mi się utwór Metalliki - St Anger :) Podbudowujące, ze zespół zszedł drogi, którą obrał na poprzednich albumach (zwłaszcza żałosnym kiczowatym S&M), a która wiodła wprost do stylistyki a'la Budka Suflera :) Chłopaki łoją teraz aż miło, zwróćcie uwagę, ze St Anger to najmocniejszy numer jaki leci obecnie w stacjach muzycznych w "normalnej" porze. I chociażby za to należy się im szacunek. Bo już mdli człowieka od tych pedalskich boys-bandów a'la Linkin Park itp. Daję ocenę 4, ale jak na metallike to należy to czytać 6 :) Podobno na całej płycie nie ma żadnej solówki (!!!). Za to jeszcze dodaję + bo przecież nie ma nic bardziej wieśniackiego w muzyce niż brandzlowanie gryfu przez śmiesznych długowłosych typów w czarnych obcisłych kalesonach :)))

Pat Metheny - Passaggio Per Il Paradiso

To jest soundtrack. Tematy sa wlasciwie MONO. Dominuje jeden motyw przewodni, nie ma zroznicowania. Jak slucham tej plyty to wydaje mi sie ze wciaz gra ta sama muzyka.

Dead Can Dance - Within the realm of a dying sun

Ta płyta to jak lot Ikara. Słuchając jej lecimy gdzieś wysoko, gdzieś poza tym wszystkim co ziemskie i daleko od tego co nazywamy dniem powszednim. Zaczyna się, trwa i kończy przepięknie jednak tej płyty nie można tak po prostu zapętlic w odtwarzaczu. Trzeba liczyć się z faktem "upadku" w codzienność. Moim zdaniem jest on niezbędny by znów za jakiś czas wzbić sie tam gdzie tylko przy tej muzyce polecieć mozemy. A co tam jest? Muisz sam sprawdzić. Ja Tobie "TEGO" nie opiszę, nie potrafię...

Metallica - St Anger

Co to w góle jest? Garażowa próba osiedlowej grupki metalowej ? Dla mnie płyta pełna bezsensownego łojenia podana w jakośći na tyle dziwnej, że aż niesmacznej....brrr, aż dreszcz obrzydzenia przechodzi, gdy się tego słucha.

Dave Grusin - Fabulous Baker Boys

Dzisiaj mam dzień na komplementy więc tej płycie się też dostanie. To moim zdaniem najlepsza płyta Grusina. Mimo, że jest to ścieżka z filmu nie jest to typowy nudny soundtrack. Można tu znaleźć prawie wszystko - od starych aranżacji orkiestrowychz lat 20-tych (nagranych z charakterystycznym szumem straej zniszczonej płyty winylowej) poprzez mainstream, aż do melodyjnych utworów w stylu Grusina. Dwa pięknie zaspiewane przez....... Michelle Pfeiffer standardy . Cud i Miód. Do tej płyty po prostu się czesto wraca...

Egberto Gismonti - In Montreal

Piękna płyta dwóch wspaniałych muzyków. Charlie Hadena nie trzeba nikomu rekomendować - jeden z najbardziej "melodyjnie" grających basistów zaprosił podczas swoich kanadyjskich koncertów m.in brazylijskiego muzyka Egberto Gismonti. Efekt ich współpracy został zarejestrowany właśnie na tej płycie. Ci faceci nie tylko poprzez swoją muzykę komunikują się z publicznościa. Oni razem ze sobą muzycznie rozmawiają, przy czym jest to dyskusja na najwyższym poziomie. Są uniesienia, są nerwy ale nie ma krzyku. Jest również wielki spokój w utworze Silence. Są perełki jak "Loro". Niewiele takich płyt koncertowych, na których wszystko jest tak perfekcyjnie. Kompozycje to przeważnie stare utwoty z ich wspólnej współpracy z Garbarkiem (z płyty Magico) oraz trochę utworów Gismontiego. Żałuję, że nie byłem na tym koncercie - ale dzięki tej płycie mogę przynajmniej choć w drobnym przybliżeniu delektować sie tą muzyczna ucztą zafundowaną przez Gismontiego i Hadena.

Frank Zappa - Freak Out!

O tej płycie można by pewnie napisać książkę rozmiarów średniej encyklopedii. A w trzech słowach wygląda to mniej więcej tak: grupa niezwykle twórczych młodych ludzi z Hollywood nagrała płytkę, która każdą swoją sekundą, każdym milimetrem kwadratowym, równie nieprzyzwoicie co całkowicie wypina się na wywodzący z San Francisco flower-power. I nie tylko, bo Zappa przejechał się praktycznie po wszystkich - począwszy na amerykańskich grupkach, wygrywających na przełomie lat 50 i 60-tych skretyniałe przeboje (jak w liście przebojów dla oldbojów), skończywszy na The Beatles. Sposób polega na połączeniu stylu muzycznego ofiary z ośmieszającym tekstem. "Freak Out!" stanowi więc przeuroczą zbieraninę różnych stylowo utworków, umiejętnie posklejanych. Warto dodać, że był to pierwszy w historii Rocka album dwupłytowy - i pierwszy longplay wypełniły właśnie rozmaite muzyczne pastisze, drugi zaś miał charakter eksperymentalny, rzec można, mocno psychodeliczny. Całość stanowi popis wielkich umiejętności w dziedzinie gry i realizacji oraz genialnego poczucia humoru. Jak widać, same superlatywy. Jedyną wadą albumu jest to, że ciężko go kupić. W Polsce. Nad wyraz polecam! To jest właśnie ta płyta, którą zabiera się na bezludną wyspę...

Pink Floyd - London '66

Album ma postać singla, zawiera dwa utwory: bardzo znany "Interstellar Overdrive" (w pełnej, 17-minutowej wersji) i "Nick's Boogie". W takiej postaci nagrano je jako podkład do filmu "Tonite, Let's All Make Love in London" - pod takim tutułem również można kupić ten album. Oba kawałki mają psychodeliczny charakter, zrealizowano je w bardzo oszczędny sposób (na podstawowe instrumenty: bas, gitara el., bębny, klawisze), mimo to są bardzo interesujące i bardzo dużo się w nich dzieje. Jest to w pewnym sensie popis całkiem dobrych umiejętności czterech muzyków Pink Floyd. Ocena dobra jest dla ogółu, sam osobiście uważam album za znakomity.

Metallica - St Anger

eee, to nie miejsce na opis wartosci tej plyty

Mike Oldfield - Tubular Bells II

Album ten stanowi twórcze rozwinięcie znakomitego "Tubular Bells" i czerpie z niego sporo pomysłów. Rozmach jest jednak nieporównywalnie większy, jest to płyta, która po prostu atakuje słuchacza. Znajduje się tu więcej wątków niż w przypadku pierwowzoru i trzeba przyznać, że posklejane są po mistrzowsku.

Pink Floyd - Zabriskie Point

Album, który powinien być traktowany jako nieszkodliwa ciekawostka. Jest to soundtrack do filmu \"Zabriskie Point\", a wśród 11 utworów znajdują się m.in. 3 ze stajni Pink Floyd. Pierwszy to takie typowe tło, lekko psychodeliczne, z pulsującym dźwiękiem. Drugi to sympatyczny utworek nieco w klimacie płyty \"More\". Trzeci zaś to dość ambitna kompozycja (bez wokalu, za to z potwornym wrzaskiem) z udanym riffem gitarowym. Reszta utworów na płycie to mieszanina różnych stylów - od przygrywki na banjo po country. Dość fajnie się tego słucha. Napotkałem kiedyś przypadkiem w \"Empiku\" dwupłytowe (2CD) wydanie tego albumu. Był tragicznie drogi i to mnie zniechęciło do przestudiowania opisu zawartości. Warto jednak odnotować, że coś takiego było.

Pink Floyd - A Saucerful of Secrets

Jakoś nigdy nie mogłem się przekonać do tego albumu - może dlatego, że panuje na nim dość przygnębiająca atmosfera takiej sobie psychodelii. Jest to jedna z tych płyt, które mogą sobie cicho grać i ma się wówczas wrażenie, że cały czas leci to samo. Do rzeczy. Na płytę składa się siedem utworów, z których tylko jeden skomponował odchodzący (a właściwie wykopywany) wówczas z zespołu Syd Barrett. Całość zdominowana jest przez psychodeliczne wariacje muzyczne bez większego pomysłu. Taki poukładany i przyczesany bałagan. Idąc jednak szlakiem poszukiwań, Floydzi dobajerzyli materiał dość interesującymi efektami, głównie instrumentalnymi, ale także odgłosami przyrody, co jak na rok wydania płyty (1968) jest godne odnotowania. Bardzo sympatyczny jest utworek zamieszczony w samym środku - "Corporal Clegg", krótka opowieść o kapralu z drewnianą nogą - mógłby on przyozdobić wcześniejszy album Pink Floyd. Jednak ocena całokształtu, nawet pomimo genialnie dowcipnego utworu "Corporal Clegg", to co najwyżej trója. Materiał z tego albumu jest chyba lubiany przez miłośników Pink Floyd, bowiem sporo lewych wydawnictw (szczególnie koncertowych) zawiera niemal zawsze coś z niego. A skoro tak, to ocena o jeden w górę.

Queens of the Stone Age - Songs For The Deaf

Członkowie QOTSA grali kiedyś w zespole KYUSS. Niniejsza, trzecia już płyta ich nowej grupy brzmi, jakby Kyussa ożenić z Ramones. I moim zdaniem jest to małżeństwo idealne. Dodanie punkowego pazura do ogranych do bólu hard-rockowych patentów powoduje, ze zespół grający tego typu muzykę nie wypada obciachowo w XXI wieku. Gitarowe riffy są świetne, bas wali po trzewiach, w niektórych utworach mamy jazdę na dwie perkusje. Momentami jest naprawdę porywająco. Nie przeszkadza mi nawet, ze niektore utwory brzmią niemal jak plagiat (gdybym nie wiedział czego słucham pomyślałbym, że to jakaś nowa płyta Butthole Surferfs, a to za sprawą riffu w pierwszym utworze). Nawiązania do twórczości słynnych "braci" spod znaku "one two three four" są też ewidentne i to nie przypadek - na okładce znajdziemy notkę "RIP to Joey and Dee Dee Ramone". Mamy więc raczej do czynienia z hołdem dla punkowych weteranów, będących już niestety na wymarciu. W sumie zespół ten nie jest specjalnie oryginalny, z czego nie można robic zarzutu, bo grając obecnie taką muzykę trudno czymś błysnąć. Jednak na tle wszelkiej maści Limp Bizkitów, Kornów, Linkin Parków i innych nu-metalowych boys-bandów, którymi podnieca się młodzież wpatrzona w Vive i MTV, QOTSA zdecydowanie się wyróżnia. A "Songs For The Deaf" to chyba najlepsza mainstreamowa płyta z ciężkim rockiem, jaka ukazała się w 2002 roku. Jest to zarazem moja ulubiona płyta Księżniczek, choć nie twierdzę, że dwie poprzednie były gorsze, po prostu mniej mi się spodobały.

Pink Floyd - The Piper at the Gates of Dawn

Zdecydowanie najlepsza płyta Pink Floyd. Jeden z najmocniejszych debiutów w historii muzyki. Album naprawdę kreatywny, nowatorski, a przy tym magiczny i powalający "poschizowanym" klimatem. Szkoda, że później zespół zaprzepaścił swój potencjał. PF bez Syda Barretta podryfował w rejony patetycznej i nudnej muzycznej papki, którą karmią się szerokie rzesze flojdfanów, jako że Gilmour i s-ka wykreowali się na twórców ambitnych dla ambitnych słuchaczy. W rzeczywistości jednak Floydzi stali się najbardziej megalomańskim produktem przemysłu muzycznego.

Yundi Li - Liszt

Wspaniała płyta bez dwóch zdań. Na początku myślałem, że ten młodzieniec umie tylko czarować techniką, ale błąd, błąd! On czuję tą muzykę i czaruje emocjami. Nie ucieka się do żadnych tanich sztuczek. Nawet sam nie wiem dlaczego ta muzyka jest tak wciągająca, jaki aspekt jego gry powoduje, że wstawać się nie chce. Może tak dobrał utwory, może tak się w nie wczuł, a może wszystko naraz. Nie chce mi się dociekać. Idę słuchać jeszcze raz!

Placebo - Sleeping with ghosts

Jednym słowem fajna rockowa płytka. Taka skoczna mocna porywająca muzyka. Już od pierwszych taktów wiadomo że nie będzie nam się nudzić. Są momenty spokojne i kojące uszy. Nawet nie wiadomo kiedy się kończy - czas przy tej muzyce płynie jak szalony. Mnie najbardziej podobają się numery 1,2,5 i 11.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.