Skocz do zawartości

1056 opinie płyty

Pink Floyd - Wish You Were Here

To dziwne, ale do tej pory nikt nie napisał o tym albumie. Sesja ich największego dzieła, ciemnej strony, okazała się dla zespołu zabójcza. Po nagraniu DSOTM zespół był praktycznie w rozpadzie, a muzycy w zasadzie nie rozmawiali ze sobą. Waters stał się otwarcie jednym z największych cyników rocka i pozostał nim z powodzeniem do dzisiaj. I za to go właśnie cenię... Muzyka na WYWH to częściowo nowe kompozycje, a częściowo spady po nagrywaniu DSOTM. Genialne spady... Album spaja jedna z najbardziej znanych kompozycji PF, poświęconych Wielkiemu Nieobecnemu - Sydowi. Welcome...i Have a cigar to cyniczne spojrzenie Watersa na wielki świat show-businessu i pieniądza. Kompozycja tytułowa to klasyka - znowu powraca Syd, choć we wkładce do brytyjskiego remastera widać małe zdjęcie: Waters obejmuje w przyjacielskim geście Gilmour'a. To oczywiście kolejny genialny fałsz i cynizm Watersa: przyjaciółmi nie byli nigdy, a po tej sesji już ze sobą nie rozmawiali. Tak było do końca trwania zespołu Pink Floyd. Show must go on... Na okładce widać dwóch facetów na tle białych baraków - było to wg. wspomnień muzyków i ekipy fotografującej jedno z najtrudniejszych zdjęć na okładkę flojda. Co ciekawe, te same baraki stoją do dziś w Cambridge, niedaleko domu Syda (sprawdziłem osobiście). Klasyczna płyta nie tylko PF, ale rocka in general. Po tym nagrali już tylko dobre Animals, ale to były już całkowicie inne, nowe czasy. . Protoplaści progresywnego grania jak Genesis, Yes czy KCrimson zaczęli cytować sami siebie, a reszta słuchała gitarowego jazgotu spod znaku punk. Światem popu rządziła dyskoteka. Rekomendacja

Pink Floyd - Animals

Po nagraniu DSOTM muzycy PF popadli w twórczą niemoc. W zespole panowała podła i duszna atmosfera, którą potęgowała coraz silniejsza osobowość Watersa. Dodatkowo w Anglii pojawili się Sex Pistols i reszta. Słowem, inne czasy i muza. Odpowiedzią PF na punk rocka jest płyta Animals. Płyta dziwna, ale ogromnie ważna jak okazało się po latach dla zespołu Watersa. Zaczyna i kończy się akustycznym utworem Pigs on the Wing - od tego momentu latające świnki na stałe pojawiać się będą na koncertach zespołu. Ta płyta to płyta Watersa, całkowicie jego dzieło i wizja. Mroczne i ciężkie teksty w sam raz na jesienny syf za oknem. Ludzie to psy, czyhające na zdobycz w postaci innych, głupawych i bezwolnych: owiec, albo świnie - gotowe za wszelką cenę osiągnąć swój cel. Dołowanie i znakomita, mocna, równa rockowa muzyka. Świetna okładka wg. projektu samego Rogera Watersa i sugestywne zdjęcia. Ostatnia wielka płyta grupy PF, bo ściana to już niestety nie było dzieło PF, a jedynie pogoń Watersa za kasą w obliczu bankructwa. Rekomendacja

Jean Michel Jarre - The Concerts in China

Historyczna wizyta człowieka klawiatur z innego świata w komunistycznych Chinach. Nowatorskie na owe czasy granie elektroniki dla zupełnie nowej, nieprzygotowanej, ale entuzjastycznej publiczności. Ostatnia znacząca płyta JMJ w jego karierze. Potem było tylko gorzej i bardziej komercyjnie. Dla fanów JMJ płyta wybitna, dla reszty - ciekawostka i ładne granie.

Dire Straits - Alchemy

Podsumowanie pierwszego, najlepszego i najbardziej twórczego okresu grania DS. Długie, rozbudowane wersje klasycznych utworów w wersjach koncertowych, w tle odgłosy publiki, słynne okrzyki w trakie PI, wspaniała gra całego zespołu i Marka. Klasyka, jedna z najlepszych płyt live, ale czy nie było genialnie, gdyby było to jedno CD? Niektóre rozbudowane wersje niestety dziś irytują i zdecydowanie nie przetrwały tych 20-tu już lat. Jak ten czas leci...Dziś takich płyt live już się nie wydaje.

Pink Floyd - Pulse

Kolejne wydawnictwo koncertowe PF z lat 90-tyc, tym razem w wyjątkowo ciekawej oprawie graficznej. Po raz pierwszy oficjalnie wydano suitę DSOTM w wersji koncertowej, natomiast druga płyta zawiera klasyczny set koncertowy PF z lat 90-tych. Ciemna strona live to dokładna kopia wersji studyjnej, ale niestety bez Watersa i cienia nowych emocji twórczych. Porażka. Druga płytka jest poprawna, ale bez żadnego zaskoku - po prostu solidne, koncertowe granie z wielkich stadionów. Szkoda, że ten zespół skończył się na ścianie...Bez Watersa nie stworzyli niestety już nic godnego uwagi.

Dire Straits - Love Over Gold

O muzyce napisano już wszystko. Dwa wspaniałe utwory i trzy średnie. Dwie najlepsze i najpiękniejsze kompozycje MK jakie kiedykolwiek wcześniej i później miał stworzyć, 21 minut opus magnum jego rozległej twórczości. Płyta jest początkiem nowego, przestrzennego i dokładnego brzmienia zespołu, które pozostanie już z DS do końca. Jako nowe medium w 1982 roku, płyta CD była często prezentowana właśnie na przykładzie LOG. Czy to najlepsza płyta DS? Obok rewelacyjnego debiutu oraz wspaniałego zakończenia wspólnego grania pod znakiem DS - Brothers in Arms (bo czy On Every Street to jeszcze płyta DS, czy już pierwsza solowa Marka?...) zdecydowanie tak. Rekomendacja

Pink Floyd - Pulse

Pamiętam dość dobrze recenzję tego albumu, która ukazała się na łamach miesięcznika "Tylko Rock" w chwili wejścia płyty do sprzedaży. Autor bardzo chwalił sobie oprawę wydawnictwa - rzeczywiście, "Pulse" wydany jest przepięknie, a blinking led na grzbiecie okładki też już przeszedł do historii. Co do zawartości, jest fajnie, ale... Pierwszy cd wypełniają przede wszystkim najnowsze wówczas nagrania, pochodzące z albumu "Division Bell", i jest to oczywiste, bowiem "Pulse" został nagrany w czasie koncertów promujących ten album. Są też starsze hity, jak chociażby bardzo ładnie wykonany "Shine On You Crazy Diamond". Drugi cd to niemal w całości koncerowa wersja suity "The Dark Side of the Moon", plus coś tam. Brzmi to wszystko pieknie i współcześnie, jednak autor starej recenzji miał pewne zarzuty, a ja się z nimi zgadzam. Nagrania na "Pulse", mimo, że wykonane na żywo, są wykonane zgodnie niemal sekunda w sekundę ze studyjnymi oryginałami. Druga sprawa to to, że praktycznie nie słychać wrzasków publiki. Całość brzmi zbyt poprawnie i czysto jak na koncert. Może i koncertowe nagrania powinny być perfekcyjne, ale tu stanowczo przesadzono. Można odnieść mylne wrażenie, że Pink Floyd nie umie jamować i kompletnie nie potrafi porwac publiczności. Potrafi, i to jak, trzeba tylko sięgnąć po... jeden z setek bootlegów, wśród których znalazły się i takie, które nagrano w czasie tej samej trasy, co "Pulse". Na koniec - Pink Floyd to jednak Pink Floyd, dobra muza, bdb się należy.

Dire Straits - Love Over Gold

Wg mnie najlepsza płyta Dire Straits i Marka Knopflera. Tylko pięć utworów, z których 3 wyrózniają się zdecydowanie: tytułowy "Love Over Gold", chwalony już wcześniej "Private Investigation" no i otwierajacy płytę, wg mnie najlepszy kawałek M.K. wszechczasów - wspaniały "Telegraph Road". Te trzy utwory wystarczą, aby dać max. ocenę za muzykę. Pozostałe 2 utwory byłyby ozdobą niejednej płyty, ale tutaj nie dorównują wyżej wspomnianej trójce.

Jean Michel Jarre - The Concerts in China

To bardzo piękny album. I wyjątkowy. Chociażby dlatego, że zawarto na nim utwory skomponowane specjalnie z myślą o tournee po Chinach. Pojawiają się urocze, orientalne wątki, zagrane na tradycyjnych instrumentach, świetnie podkoloryzowane elektroniką. Gdzieś po drodze odegrano też utwory znane z wcześniejszych płyt (głównie z wydanej mniej więcej w tamtym czasie "Magnetic Fields"), ale i tym nadano ten niesamowity, egzotyczny klimat. Do tego albumu nawiązuje wydany w połowie lat 90-tych "Live in Hong Kong". Warto posłuchać obu, ten starszy w pierwszej kolejności. I poddać się czarowi muzyki Jarre'a, która się nie starzeje. A jeżeli nawet, to w pięknym stylu.

Pink Floyd - Animals

Każdy, kto lubi buszować po stojakach z płytami w sklepach, na pewno natknął się na tę okładkę: upiorny budynek starej elektrowni, z czterema kominami, pomiędzy którymi przelatuje wielka, różowa świnia. Widoczek ten przystaje do zawartości płyty: trzy dłuugie utwory (Dogs, Pigs, Sheeps), nawiązujące w treści do "Folwarku zwierzęcego" Orwella, oraz króciutkie, skromniutkie, otwierające i zamykające płytę utworki "Pigs on the wing". Trzy historyjki, zgrabnie podkreślone "głosami" zwierzątek. Szczególnie za serce łapie beczenie owieczek. Przesympatyczne. *** Jak to się teraz mówi - dobra muza. Nic dodać. Może jeszcze to, że to w żadnym wypadku nie brzmi jak staroć (jak chociażby The Dark Side...). Może dlatego, że muzyka po prostu nie jest przekombinowana.

Dire Straits - Love Over Gold

Wspaniała płyta. Nawet jeśli ktoś nie przepada za Dire Straits będzie musiał przyznać, że nie jest to album \"jeden z wielu\". Pięć rozbudowanych utworów, pięć pereł z których największą i najbardziej znaną jest \"Private Investigations\". Dire Straits nie wydali zbyt dużej ilości płyt ale za to każda z nich jest naprawdę wartościowa. A \"Love Over Gold\" to ścisła czołówka.

Jane's Addiction - STRAYS

Perry z kolegami wrocil po prawie 10 latach. Nowa plyta to kontynuacja tego co JA gralo wczesniej lecz z lecz wszystko zrobione troche nowoczesniej, Plyta jest bardzo dobra - nie jest to kopia "Ritual..." lecz jest to nastepna solidna plyta. Takiego ROCKa nikt nie gral nie gra i gral nie bedzie. Po prostu heavy, psychodeliczno Punkowo funkujacy ROCK. Jedyna zmiana personalna to nowy basista. Polecam zajzec na strone www.janesaddiction.com

Massive Attack - No Protection

Pełny tytuł albumu brzmi "massive attack v mad Professor" i prawdopodobnie (bo mimo, że mam wszystkie albumy Massive Attack, to w zasadzie nic nie wiem o tej grupie) nie należy do oficjalnej dyskografii tego zespołu. Na "No Protection" zebrano bowiem remiksy utworów z płyty "Protection", a wykonał je specjalista o ksywie mad Professor. Całość wyszła bardzo zgrabnie i świadczy o wspaniale opanowanym warsztacie wykonawcy. Wydanie raczej dla koneserów, wielbicieli Massive Attack, którzy lubią czasem inaczej.

Dire Straits - Love Over Gold

Ten album to coś wspaniałego. Bynajmniej nie w całości, większość utworów jest typowa dla Dire Straits i jako żywo przypomina to, co było na wcześniejszych płytach. Tym, co czyni "Love over gold" wybitnym, jest utwór "Private Investigation". Jak się tego wysłucha, wiadomo, że dzieło swojego życia Knopfler nagrał już w 1982 roku.

Red Box - Circle & The Square

Gdzie kupić ten album...? Ostatnio rozmawiałem z takim jednym, co go ma, chciał równowartość dobrej pary kolumn. Głośnikowych... To prawda, album jest praktycznie nie do kupienia, jednak posiadam kopię na taśmie magnetofonowej i używam jej dość często. Przeurocza płyta. Otwierana super-hiciorem "For America", który wszyscy, co słuchali Trójki, znają chyba na pamięć. A "Chenko", w jednej ze swych 4 wersji znalazło się nawet na składaku Piotra Kaczkowskiego... Doskonale się tego słucha przy każdej możliwej okazji. Perfekcyjna robota.

Pink Floyd - Dark Side of the Moon

Jest całkiem spore grono zagorzałych zwolenników grupy Pink Floyd (szacuję, że w Polsce jest to nawet kilka tysięcy osób, ja sam nie zaliczam się do tego grona), w którym to gronie album ten jest uważany za najlepsze dzieło w historii zespołu. Śmiem nie zgodzić się z tą opinią, chociażby dlatego, że moją płytą no.1 od Floydów jest wcześniejszy "More". Jednak do rzeczy. Chyba każdy miał co najmniej jedną okazję by przesłuchać ten album, więc na temat zawartości nie ma się co wypowiadać. Świetny, eksperymentalny materiał, którego można sobie posłuchać zarówno po ciężkim dniu w pracy, jak i na imprezce, przy stole. Zawartość na bdb+, wstyd nie mieć, jak pisano kiedyś w nieodżałowanym "Tylko Rocku". Magia Floydów w pełnej krasie.

Tool - Lateralus

Mam całkowicie odmienną opinię w stosunku do poprzednika, a co ciekawe odnosi się to zarówno do TOOL jak i do WATERSa. Zresztą co tu dużo pisać - ilu słuchających - tyle opinii, każdy ma swój gust, więc... Jak dla mnie to obie płyty są genialne, chociaż poprzedni TOOL (AENIMA) był odrobinę lepszy (w skali 5-stopniowej AENIMA -5, LATERALUS-4,9). W LATERALUSa trzeba dobrze się wsłuchać, sam na początku nie byłem do niej specjalnie przekonany, ale po kilku razach okazała się bezbłędna!.

Mike Oldfield - The songs of the Distant Earth

Tego się nie zapomina. Do tego się wraca. Niekończąca się opowieść o tworzeniu nowych światów z wybuchającymi wulkanami, wędrującymi kontynentami i pra- istotami w tle, kiedy w zupełnych ciemnościach zamykasz oczy a pod powiekami przesuwają się obrazy, które podsuwa Ci Twoja wyobraźnia. Absolutnie nieziemskie. Nigdy wcześniej nie słyszałam niczego podobnego i... chyba już nie chcę słyszeć. Tu znalazłam to, czego szukałam w muzyce.

Arnaldo Altunes Carlinhos Brown Marisa Monte - Tribalistas

Nie słyszałem wcześniej o tych artystach, wyczytałem entuzjastyczną recenzję i pomyślałem, że na jesienna słotę dobrze mieć w domu cos południowoamerykańskiego a właśnie była połowa października. Czekałem miesiąc na dostawę ale było warto. Dwu panów i pani plus skąpe lecz wystarczające instrumentarium, charakterystyczne dla położenia geograficznego, tworzą wspaniała atmosferę fiesty. Słyszysz bez mała te fale liżące brzegi Capocabany, prawie fizycznie czujesz pod stopami drobny biały piasek, zapachy. Nikt tu sie nie spieszy włącznie z muzykami i wokalistami. Lekko odświeżone, przyprawione nowoczesną aranżacja rumby, samby pięknie zagrane i zaśpiewane. Nie jest to może materiał wybitny pod względem muzycznym ale bardzo, bardzo wciągajacy w warstwie rytmicznej, melodyjny. Płyta bardzo równa zarówno stylistycznie jak i pod względem jakości prezentacji tak więc trudno wyróżnić poszczególne numery gdybym musiał to powiedziełbym Carnavalia, Um a Um, Velha Infancia, Ja Sei Namorar, Tribalistas Latynoskie klezmerstwo artystyczne wysokiej klasy.

Tiny Island - Tiny Island

Styl - world music? folk? Trudno się zdecydować. Mieszanka wpływów i kultur. Spokojna, introwertyczna i nostalgiczna muzyka na wieczory, gdy masz chandrę. Instrumenty wyłącznie akustyczne - głównie gitary przeróżnej maści, kontrabas, instrumenty perkusyjne, czasami pianino i organy. Nie ma w tej muzyce nic odkrywczego ale są za to piękne współbrzmienia i intymny nastrój. Ocena (w zależności od nastroju) totalny smęt (1) lub rewelacja (5) - średnia 3.

Lamb - What Sound

Trzeci album duetu Lamb ma wszelkie atuty, aby spodobać się szerokiemu gronu fanów tzw. "nowych brzmień". Ale tych, którzy znają ich świetny debiut oraz równie udaną płytę "Fear Of Fours", "What Sound" raczej rozczaruje.... Na dwóch pierwszych albumach grupa kreatywnie rozwijała brzmienia triphopowe, wzbogacając je o elementy m.in. drum'n'bassu czy jazzu (zwłaszcza na "Fear Of Fours" - to jedna z najlepszych mainstreamowych płyt tak udanie łączących motywy jazzowe z nowymi brzmieniami). I choć momentami nie obyło się bez niepotrzebnego patosu, to w przypadku Lamb jakoś mi to nie przeszkadzało. Tymczasem "What sound" to podróż w nieco banalne rejony popowej chill-outowej elektroniki, od czasu do czasu podlanej dość łagodnym drum'n'bassowym bitem. Niby melodie ładne i aranżacje dopieszczone, niby znakomici goście się pojawiają (m.in. awangardowy gitarzysta Arto Lindsay) ale całość jakaś taka nijaka. Owszem, słucha się tego przyjemnie, kilka piosenek (tak tak!) można uznać za całkiem udane (choć jak na mój gust są trochę za bardzo "łkające") ale na dłuższą metę nie ma tu nic przykuwającego uwagę, płyta po prostu szybko się nudzi (przynajmniej ze mną tak było :) Gdyby takie coś wydała Madonna, byłaby może i sensacja, ale Lamb pokazał na wcześniejszych albumach, że stać ich na wiele więcej. A... jeszcze jedno - na "What sound" wokalistka jakby "unormalniła" swój bardzo charakterystyczny głos, czyżby chciała się przypodobać wszystkim ?

Jane's Addiction - Ritual de lo Habitual

Fakt. Jeśli chodzi o rockowe granie z pogranicza mainstreamu i alternatywy to jest "Ritual de lo habitual" najważniejszą płytą przełomu lat 80/90. Ba! Moim zdaniem ten album zasługuje na zaliczenie go w poczet rockowych płyt wszechczasów. Świetny, porywający (i co ważne spójny) mix funku, punku, metalu, psychodelii, ... wiele mozna by wymieniać. Płyta zaczyna się mocnymi, dynamicznymi kawałkami, potem jest nieco spokojniej, bardziej nastrojowo i klimatycznie, ale cały czas bosko :-) A ponad dziesięciominutowe epickie "Three days" to już odjazd totalny - świetny, po prostu, przepraszam za wyrażenie - piękny motyw na początku (to chyba mój ulubiony fragment tej płyty) potem pokręcona trochę psychodeliczna i jazgotliwa jazda aż do fenomenalnego punktu kulminacyjnego i łagodne "wykończenie". Sorry, że tak egzaltuje się, ale wybaczcie - rzadko trafia mi się płyta rockowa, która po tylu latach podoba mi się wciąż tak samo :-)

Nine Inch Nails - The Fragile

Hmmm... To trochę takie "The Wall" 20 lat później :-) Dla pokolenia tych, których jeszcze na świecie nie było, gdy powstawało słynne "dzieło" Flojdów. Kolejny megalomański twór zalatujący nudą, tym razem w wersji "industrialno-rockowej". Kolejna mazgajowata opera mydlana o bólu istnienia, oparta na ciut pretensjonalnych, tanich chwytach, na które można "złapać" co najwyżej nastolatków. Industrial? O ile już to w wydaniu pop - w miarę lekkim, łatwym i nawet momentami dość przyjemnym :-) Niby mroczno, niby straszno, ale jakby nie patrzeć na Fragile mamy hałas i mrok kontrolowany - na tyle lajtowy i bezbolesny, aby masowy odbiorca mógł to przełknąć. Z prawdziwym industrialem nie ma to w rzeczy samej zbyt wiele wspólnego. Nowatorstwo? O ile nie do końca udolne kopiowanie wyświechtanych i co mniej wyszukanych pomysłów Pink Floyd i King Crimson sprzed ćwierćwiecza można nazwać nowatorskim. Że niby podlane toto technologicznymi nowinkami w studio? Panie Raznor, z tych maszynek da się wycisnąć dużo więcej! Na dodatek wokal Trenta R. jest na tym albumie nieznośnie płaczliwy, jakiś... beczący taki :-) Jak na mój gust przynajmniej... Pojechałem ostro, a w sumie patrząc bardziej obiektywnie może nie jest to aż taki kompletny knot. O ile się zresetujemy i podejdziemy do tego wydawnictwa bez uprzedzeń (typu "mainstream=shit") i bez wygórowanych oczekiwań na usłyszenie czegoś naprawdę twórczego i nowatorskiego, czy choć trochę frapującego, to... "The Fragile" da się słuchać. Co prawda w całości ciężko będzie przez to przebrnąć, ale parę utworów można uznać powiedzmy za "poprawne", no... w porywach dobroduszności za "dobre". To jednak trochę za mało, aby warto było zawracać sobie tym głowę. Jest przecież tyle ciekawej muzyki. "The Fragile" można sobie odpuścić. NIN w sumie też, ale jak ktoś by się już bardzo uparł to lepiej sięgnąć po wcześniejsze płyty - dużo bardziej udane "The Downward Spiral" czy debiutancką "Pretty hate machine", która brzmi jak electropop a'la Depeche Mode w wydaniu nieco bardziej hardkorowym:-)

Tsuyoshi Yamamoto - Autumn in Seattle

Trzech Japończyków gra standardy jazzowe. Zniechęciliście się? Zupełnie niepotrzebnie. To kawałek przyzwoitego grania, może bez fajerwerków ale słucha się tej płyty z przyjemnością. Trio - fortepian, kontrabas, perksuja. Klimaty balladowe, jest spokojnie i nastrojowo. Z wkładki mozna dowiedzieć się, że Tsuyoshi Y. gra jazz od 35 lat, występował na festiwalach w Monterey i Montreux a jego płyta z roku 1974 "Misty" otrzymała nagrodę krytyków "The Best Engineering Award". Płyta zawiera standardy jazzowe np. wspomniane "Misty" Erolla Garnera i zaaranzowaną na jazzowo muzykę filmową m.in. Nino Roty + utwór tytułowy napisany przez leadera specjalnie na tą płytę.




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.