Skocz do zawartości

1056 opinie płyty

Blue Cafe - "Demi-sec"

Nie przepadam za Blue Cafe.Głownym powodem mojej niechęci do nich jest głos wokalistki-drażni mnie,nie da się tego słuchać.To samo dotyczy muzyki-bardzo niski poziom,kiczowata,tandetna,kojarzy mi się z muzyką grupy o nazwie Leszcze.O słowach wspominać nie będę,bo jakie są każdy wie(przykład:utwór "Love Song",który wygrał polskie eliminacje do eurowizji;melodia cały czas ta sama i słowa przez całą piosenkę "sweeeeet sooooong, looooooooove soooooooong",wielka mi oryginalność).Nowa płyta nie rózni się zbytnio od poprzedniej,powiedziałabym nawet,że poprzednia była lepsza :D

Blue Cafe - Fanaberia

Muzyka jest na niskim poziomie,powiedziałbym biesiadna;natomiast głos wokalistki nie tyle mi się nie podoba co wręcz mnie drażni-zauważcie,że ta kobieta gdy mówi ma zupełnie inny głos.Natomiast śpiewając zmienia go,niewiedzieć czemu.Wydaje mi się,że chce naśladować np.Anastacię czy Macy Gray,jednak nie bardzo jej to wychodzi.Słowa piosenke są banalne i o niczym-trudno doszukać się tu jakichś ambitnych treści,ciekawe kto je pisze.Zastanawiam się,dlaczego Blue Cafe jest tak promowane w TVP i nie tylko,skoro swoją muzyką nie powalają na kolana?Hmm,może to kwestia gustu,ale ja tego nie kupuję.Przykro mi ale takie jest moje zdanie na ten temat.Ponadto członkowie grupy mają jakieś bardzo wyskoie mniemanie o sobie(szczególnie wokalistka i lider zespołu Rrak-Sokal) Dziękuję.

Sonic Youth - Washing Machine

Lubię tą płytę. Choć w moim prywatnym rankingu albumów SY jakoś zawsze pozostawała w cieniu bardziej "esencjonalnych" i wyrazistych dzieł słynnego nowojorskiego kwartetu (a teraz już kwintetu:) Chyba trochę bezpodstawnie. Na "Washing Machine" mamy przecież wszystko, co Soniczna Młodzież potrafi robić najlepiej - świetne gitarowe odjazdy jak i niebanalne rockowe kompozycje. Jest tu jeszcze ten przebojowy szlif charakterystyczny dla ich pierwszych albumów dla majorsa (tj. wyraźnie łatwiejszych w odbiorze "Goo" oraz "Dirty") ale zarazem mamy tu doczynienia z lekkim zradykalizowaniem przekazu muzycznego - więcej przesterów, wycieczek w bardziej wyswobodzone formy ekspresji. Jakby zapowiedź bezkompromisowości "A Thousand Leaves" (oszczędzili szoku wytwórni ;-) Świetna płyta - dobra na początek znajomości z tym zacnym zespołem. Bo wstyd go nie znać!

Third Eye Foundation - You Guys Kill Me

"You Guys Kill Me" to płyta poprzedzająca opisywaną już przeze mnie świetną "Little Lost Soul". W zasadzie Matt Elliott prezentuje tutaj podobny pomysł na muzykę - przetwarza na swój sposób rożne estetyki - drum'n'bass, trip-hop, mroki 4 AD, post-industrial. "You Guys Kill Me" wydaje się jednak płytą mniej dopracowaną, nie tak dopieszczoną jak jej o 2 lata starsza siostra ;-) I niekoniecznie można uznawać to za wadę - znajdą się zapewne tacy, których bardziej będzie przekonywać surowość, szorstkość i nieprzystępność YGKM. Ale... no właśnie - o ile "Little Lost Soul" z pełnym przekonaniem mogę polecić WSZYSTKIM, to "You Guys..." już nie za bardzo. Muzyka jaką serwuje tu TEF jest bez porównania bardziej mroczna, dzika, poschizowana, momentami wręcz przerażająca. Zdecydowanie "bad trip". Niepokojące jęki, wycia itp. odgłosy co chwila wyłaniają się z elektronicznego zgiełku przyprawionego ciężkim bitem. Budzące przerażenie, ale zarazem podziw pieśni umierających cywilizacji. Naprawdę przechodzą czasem ciary. Brrr... Wystarczy zresztą spojrzeć na same tytuły utworów - "There's A Fight At The End Of The Tunnel", "An Even Harder Shade Of Dark" czy "I'm Sick And Tired Of Being Sick And Tired" (genialny kawałek). Słowem - nie ma lekko. Chyba bardziej niż 4 AD słychać tu jednak spuściznę tworców post-industrialnych (chociażby Coil). "You Guys Kill Me" to bardzo dobra płyta, ale z gatunku tych, ktore mocno dają po głowie.

Third Eye Foundation - Little Lost Soul

Każdy, kto twierdzi, że współczesna muzyka elektroniczna to bezduszna rąbanka wyprana z emocji, niech koniecznie sięgnie po ten album. Third Eye Foundation, czyli właściwie jednoosobowy projekt brytyjczyka Matta Elliotta jest bowiem zaprzeczeniem takiego stereotypu. Jego trzecia płyta pod szyldem TEF - "Little Lost Soul" zawiera bardzo oryginalną muzykę, którą można by nazwać "melancholijnym drum'n'bassem" lub, jak kto woli - "trip-hopem metafizycznym" ;-) Na usta cisną sie jeszcze inne wymyślne określenia i fajna to w sumie zabawa, z tym że tak naprawdę żadne z nich nie opisuje dokładnie dźwięków z tego krążka, gdyż zwyczajnie wymyka sie on wszelkim tego typu "etykietkowaniom". Muzyka z "Little Lost Soul" oparta jest na drum'n'bassowych, czy nawet momentami drill'n'bassowych rozwiązaniach rytmicznych i brzmieniowych, zapożyczonych z twórczości Aphex Twina, Squarepushera czy innych artystów spod szyldu WARP (czołowej wytwórni lat 90. specjalizującej się w progresywnej elektronice, jakby kto nie wiedział). Ale to chyba jedyna wspólna cecha z ww. artystami. Klimat tego albumu wywołuje bowiem skojarzenia raczej z "dołerskim" trip-hopem, a bardziej nawet - z estetyką 4AD (Dead Can Dance, Cocteau Twins) czy dokonaniami legendarnych Swans. Zresztą wystarczy rzut oka na wysmakowaną oprawę graficzną płyty TEF - pod tym względem również przypomina ona właśnie wydawnictwa z 4AD. Posunę się jednak w tych porównaniach jeszcze dalej - Third Eye Foundation jawi mi się jako odpowiedź z obozu współczesnych twórców elektroniki na dokonania takich kompozytorów jak Arvo Part czy Henryk M. Górecki. Jasne, że muzyka z opisywanej tu płyty ma rodowód bardziej "uliczny", więc niniejszym przepraszam urażonych miłośnikow "klasyki" za to niestosowne porównanie ;-) Może te skojarzenia wywołują wsamplowane (?... chyba;) znakomite kobiece wokalizy przypominające prawosławne zaśpiewy. Poza tym mimo technicznego bitu i nowoczesnych brzmień muzyka z "Little Lost Soul" przenosi nas raczej w mroki średniowiecznych katedr, a nie na żadne tam techno-dancefloory. To płyta melancholijna, wyciszona, medytacyjna. Po prostu piękna. I pełna emocji. Dodam tylko na zakończenie, że w wielu podsumowaniach (oczywiście raczej w magazynach zajmujących się tego typu muzyką) "Little Lost Soul" zostało uznane płytą roku 2000.

Blue Cafe - Fanaberia

Muzyka jest świetna. Tatiana ma bardzo nietypowy głos i moim zdaniem jest świetna i nie udaje, ona poprostu tak śpiewa. Cała płyta jest bardzo fajna. Oni chcą pokazać, że potrafią wszystko zaspiewac i zagrac, i to w nich podziwiam. Wszystkie utwory są świetnie skomponowane. Domyślam sie ile to wszystko musiało ich kosztować pracy.

Interpol - Turn On The Bright Lights

Niewiele brakowało, a bym tą płytkę dotkliwie zglanował. Sięgnąłem po nią pod wpływem samych ochów i achów krytyki i słuchaczy, choć ten nadmiar zachwytów budził też juz jakiś niepokój ;-) Po parokrotnym przesłuchaniu ceda okazało się, że jest nieźle i niby wszystko gra, ale... no własnie - płyta niniejsza ma jedną przykrą przypadłość. Otoż nie ma na niej choćby pół minuty, podczas ktorej nie łapalibyśmy sie mimowolnie na spostrzeżeniu - "zaraz zaraz, przecież już to gdzieś słyszałem". Interpol postanowił bowiem w XXI wieku przywrócić do życia brytyjską nową falę. Nazwa Joy Division ciśnie się na usta przy okazji co drugiego dźwięku. A Bauhaus niewiele rzadziej. Na szczęście skojarzenia wędrują nie tylko w kierunku Wielkiej Brytanii pierwszej połowy lat 80. (czyli klimatów "smutek i nostalgia" albo jak kto woli "jestem sam. nie mam dziewczyny. jest mi niedobrze" ;-) bo oto momentami w 9. utworze jako żywo słyszę przed sobą... Dead Kennedys! Słowem - zżynanie na każdym kroku. A już wokalista jest prawdziwym mistrzem imitacji - w pierwszym utworze śpiewa niemal identycznie jak typ z Coldplay, ale potem już przede wszystkim wciela się zgodnie z duchem muzyki - raz to w Iana Curtisa, a raz Petera Murphy'ego (albo też w specyficzny mix obu tych wokalistów). Aż tu nagle... w połowie 10. utworu zmienia się w nikogo innego jak... Johnnego Lydona, vel. Rottena. Byłem pod wrażeniem, nie ma co - ma gościu talent ;-) I już miałem ochotę znowu zamęczać Was sążnistą mową, że wystarczy tylko zżynać z kogo innego niż wszyscy dookoła, a krytyka padnie na kolana, że jakie czasy takie muzyczne sensacje itp. ględzeniami. Jednak sam nie wiem kiedy i dlaczego... polubiłem Interpol. Może z racji sentymentu do wymienianych wyżej artystów? Poza tym obiektywnie mówiąc - ich kompozycje, mimo oczywistych zapożyczeń, sa całkiem udane i naprawdę mogą się podobać. Może nie zawsze wytrzymałyby konfrontacje z "oryginałami", ale cóż - "nie to miasto, nie ten czas" ;-) To nie jest jednak płyta, która zmienia oblicze rocka, dlatego trochę nie rozumiem, skąd tyle szumu wokół niej (poczytajcie recenzje w sieci). Że się wyróżnia? W potoku bylejakości może i tak.. Ale w sumie to co najwyżej przyjemna reminiscencja nowej fali. Dzięki "Turn on the bright lights" odświeżyłem sobie wieki nie słuchane płytki Joy Division czy Bauhaus. I zaraz wzięło człowieka na wspomnienia... ech.. sentymentalnie się zrobiło. I jak tu nie lubić Interpolu?

Jordi Savall - Carlos V

Ta płyta, choć jest w jakimś sensie składanką, jest moim zdaniem jedną z najlepszych realizacji katalońskiego mistrza. Po raz pierwszy w życiu słyszałem muzykę na podobieństwo wielkiego, historycznego fresku. A i czasy były ciekawe... Szczególną zaletą, obok jak zwykle rewelacyjnej perfekcji wykonawców, jest niezwykły epicki nastrój uzyskany przez specyficznie prowadzone wiole i głosy - zarówno radość, jak i smutek mają w sobie coś z mitu. Od strony kompozytorskiej szczególną uwagę zwracają utwory Josquina Desprez, ulubionego kompozytora Karola V (Habsburgowie, jak zawsze, mieli świetnego nosa do muzyki)

MATMOS - The Civil War

Biorąc do ręki ten elegancko wydany album, trudno zgadnąć jaką muzykę może zawierać krążek spoczywający w gustownym digi-paku o okładce ze stylizowanymi, złoconymi literami. Rzut oka na zdjęcia muzyków (chyba:) i grafiki sugeruje jakiś folk rodem z wysp brytyjskich. Pierwsze dźwięki płynące z ceda rówież. Ale zaraz zaraz... przecież Matmos to amerykański duet Drew Daniel - M.C. Schmidt specjalizujący się w progresywnej, eksperymentalnej elektronice. Zdobyli uznanie poprzednim albumem "The Chance To Cut Is The Chance To Cure", na którym motywem przewodnim były perfekcyjnie spreparowane sample z różnych zabiegow medycznych, ze szczegołnym wskazaniem na operacje plastyczne. A fuj, okropność - powiecie pewnie... ale wbrew pozorom była to naprawdę ciekawa muzyka, dość łatwo przyswajalna i nie wywołująca jakichś nieprzyjemnych skutków ubocznych. Momentami, z racji oldskulowego bitu mozna nawet doszukać się w niej pewnych walorów tanecznych. Na pewno jednak Matmosi stali się szerzej znani, gdy do nagrania "Vespertine" zaprosiła ich Bjork. Od tego czasu duet towarzyszy zresztą islandzkiej artystce na wszystkich koncertach. Wracajmy jednak do "The Civil War". Początkowo i mnie zszokował ten folkowo-wojenny entourage. W sumie po patencie z odsysaniem tłuszczu i innymi tego typu wybrykami trudno bylo czymkolwiek zaskoczyć. A jednak okazało się, że Matmos jest nieprzewidywalny i uderza ze strony, ktorej byśmy się nigdy nie spodziewali. Militarne, marszowe rytmy przeplatane są spokojniejszymi momentami inspirowanymi szkocką i angielską muzyką ludową, amerykańskim folkiem czy rockowym avant-popem spod znaku Jima O'Rourke i Davida Grubbsa (zresztą ten ostatni pojawia sie na płycie). Ale oczywiście wszystko to w sosie zgrzytliwych brzmień elektronicznych - specjalności matmosowej kuchni. Podziw budzi juz ogromny arsenał składników, z których sporządzono to smakowite danie. Duet z pomocą wielu zaproszonych gości użył do nagrania tej płyty nie tylko samplerów, sequencerów, syntezatorów ale też tradycyjnych instrumentów - gitar, basu, perkusji, fortepianu, skrzypiec, tuby, trąbki, banjo... uff nie chce mi się nawet wszystkich tu wymieniać, bo jest tego jeszcze trochę. Warto jednak dodać, że album mocno doprawiono brzmieniem tradycyjnych instrumentów ludowych, zarówno samplowanych jak i "prawdziwych", takich jak np. hurdy gurdy czy "coś" o wdzięcznej nazwie dobro. Efekt jest imponujący, ale na szczęście nie przedobrzony (nomen omen :) Nie ma tu eksperymentowania na siłę, a kompozycje mają czytelną strukturę i nierzadko wpadającą w ucho linię melodyczną. Jest szansa, że "The Civil War" spodoba się nawet komuś nieobeznanemu w tego typu muzyce. Z drugiej strony ostrzegam - są tu też momenty, gdy jesteśmy bezlitośnie atakowani przez hałaśliwy elektroniczny zgiełk. Jest to jednak hałas naprawdę wysokiej próby, a z racji perfekcyjnej produkcji dawkowany na przyzwoitym sprzęcie stereo może się spodobać nie tylko muzycznym masochistom. Podsumowując - Matmos kolejny raz udowodnił, że wciąż można tworzyć płyty oryginalne w ramach już mocno w sumie wyeksploatowanej stylistyki. Nie da się też ukryć, że na scenie poszukującej muzyki elektronicznej (choć bardziej na miejscu byloby określenie elktro-akustycznej) amerykański duet ma niewielu równych sobie. W zeszłym roku nie znalazł się nawet nikt taki - moim zdaniem "The Civil War" to w swojej kategorii płyta roku 2003. Bez dwóch zdań!

Interpol - Turn On The Bright Lights

muzyka zespolu interpol jest zniewalajaca. bylam zaskoczona, kiedy dowiedzialam sie, ze jest to zespol z NY. muzyka amerykanska w duzej mierze kojarzy mi sie z kiczem. ajednak sposrod tandety wylonila sie gwiazda. muzyka pelna glebi, emocjonalna bomba. wybuchla w moja twarz, a raczej w uszy z oszalamiajaca sila. do tej pory nie moge sie z tego otrzasnac. jest to muzyka spokojna, jedyna w swoim rodzaju. kazdy dzwiek przenika wskros, glos wokalisty jest porazajacy. idealnie zgrane ze soba tworza nieskazitelna calosc. muzyka sie nie nudzi, za kazdym razem odkrywa sie cos nowego.

Charlie Haden - None But The Lonely Heart

Na wstępie dwa słowa o wykonawcach: - Charlie Haden - wszyscy znają i słyszeli. - Chris Anderson - pianista, urodził się w Chicago 1926. W szkole średniej grywał bluesa w rożnych barach. Po szkole pracował w sklepie muzycznym gdzie usłyszał Nat King Cole, Art. Tatum i Duke Ellington?a. Od tego momentu muzyka Ch.A stał się Jazz. W 1960 Herbie Hancock zostaje jego studentem. Chris Anderson jest niewidomy. Płyta jest wypchana po brzegi standardami jazzowymi. Jednym wyjątkiem jest utwór, którego twórcami są obaj Panowie. Ich wykonanie są wręcz wyborne. Nie ma w nich pośpiechu, wszystko dzieje się wolno jakby specjalnie ... Zdążymy wygodnie wpasować się w fotel, nalać cos do szklanki. Jej zawartość i styl picia, delektowania się smakiem musi odpowiadać tej muzyce. Pamiętam, kiedy bardzo zmęczony położyłem się z planem małej drzemki. W CD zakręcił się krążek None But The Lonely Heart. Pod koniec pierwszego utworu zrobiło mi się jakoś lekko i błogo. Drugi zmienił moje ciało w lekkie piórko, które w takt dźwięków z kontrabasu Ch.H lekko jeszcze podrygiwało, co chwile opadając i unosząc się. Ciężko mi powiedzieć, co było w trakcie trzeciego utworu, - ponieważ już kolejne zlały mi się w jedno - odleciałem całkowicie a gdzieś w oddali słyszałem pianino i ten miękki, wolny bas. Pisząc ta recenzje i słuchając tej muzyki mam ochotę walnąć się w spanie o 19 godzinie. Ta płyta chyba usypia. Myślę ze to taka jazzowa kołysanka dla dużych dzieci.

Stacey Kent - Dreamsville

Pisze o tej płycie po wysłuchaniu wrażeń osoby, której ja słuchała. Osobiście kupiłem ta płytę pod wpływem medialnej reklamy - Najlepszy glos w wokalistyce jazzowej lub temu podobnych. Przy okazji chciałem zaspokoić chęć posiadania tzw. płyty audiofilskiej. I to tyle dobrego o tej płycie. Nie rozumiem, kto nazwał ta płytę i wykonanie na niej utwory jako wybitne i tak wysoko ocenił - choć wielka chęć posiadania takiej płyty, płyty audiofilskiej wzięła gore. Płyta jest NUDNA, interpretacja bez życia - flaki z olejem, śpiewanie - miałczenie. Szkoda, ze nie można było tego wcześniej sprawdzić w mp3. Osobiście nie znajduje na niej nic, co może złapać za serce. Dla mnie to całkowita pomyłka i to droga.

Masada - Live in Taipei (1995) 2 CD

Oczywiście wszystko, co dobrego można napisać o Masadzie, znajdziemy również na dwupłytowym albumie "Live in Taipei", drugiej po "Live in Jerusalem (1994)" oficjalnej koncertowej odsłonie kwartetu. Wszystko co zarzucają oponenci również ;-> Wspominałem już o tym przy okazji opinii o "Live in Sevilla". A jednak występ z Taipei jest całkiem inny, wręcz z przeciwległego bieguna co sewilski. Nie tak efektowny, energetyczny i żywiołowy, za to bardziej skupiony, wyciszony, kameralny, gęsty, duszny, mroczny. Na tyle oba się różnią, że nawet trudno tu używać określeń wartościujących "lepszy-gorszy". Osobiście wolę jednak wykonanie z Sewilli. A raczej płytę "Live in Sevilla". Bo o ile występ Masady z Taipei może się podobać, to płyta "Live in Taipei" owszem, mogłaby, gdyby nie... -> patrz niżej.

Masada - Live in Sevilla (2000)

Kwartet Masada w składzie: John Zorn : saksofon altowy Dave Douglas : trąbka Greg Cohen : kontrabas Joey Baron : perkusja to bez wątpienia jeden z najważniejszych zespołów jazzowych ostatniego dziesięciolecia. Co prawda sceptycy marudzą, że wszystkie płyty Masady są takie same, ale co z tego... może i są. Ale jeśli wszystkie są świetne to z czego robić problem ;-> Fakt - Masada, w której rolę kompozytora pełni Zorn, jest od początku wierna obranej stylistyce. Można ją obrazowo określić : "klezmer spotyka Ornette Colemana". Mix wątków żydowskich z free jazzem od lat wychodzi formacji nad wyraz dobrze. Kwartet wydał 10 studyjnych albumów (ich liczba była zresztą z góry zaplanowana), których tytuły stanowią po prostu kolejne cyfry. Moim zdaniem zespół w pełnej krasie prezentuje się na albumach koncertowych wydawanych przez Tzadik i to właśnie od nich proponowałbym zacząć znajomośc z Masadą. Jest ich też bez liku, więc drogą dalszej selekcji kierowałbym się ku tym jednopłytowym. Będzie taniej. Możemy sięgnąć np. po występ z Sewilli z roku 2000. Powiem krótko - jest świetny. Wspominanie w przypadku tej formacji o takich oczywistych rzeczach jak perfekcyjne umiejętności techniczne muzyków, znakomite, intuicyjne porozumienie między nimi, świetne zgranie i ogranie itd to niemal faux-pax. Że podczas występów na żywo dają z siebie wszystko to też norma. Doskonale słychać to na płycie z Sewilli - to był nawet jak na Masadę wyjątkowo żywiołowy, energetyczny, można by nawet użyć słowa - czadowy koncert. Jak miałbym wyróżnić jakichś muzyków to byliby to Zorn i Baron. Ten pierwszy, wiadomo - nie zapisze się może w historii jazzu jako geniusz saksofonu, ale za to z jaką szaleńczą pasją wyżywa się on na swoim alcie! Co tu wyprawia Baron to też istny zawrót głowy - długaśne solówki, dużo grania gołymi rękami to w sumie jak na niego standard, ale to i tak jedna z najlepszych płyt z jego udziałem jakie słyszałem. A może nawet najlepsza. Douglas niczym szczególnym się nie wyróżnia - jest jak zwykle rewelacyjny ;-) Cohen rzecz jasna też, nie mogłoby być inaczej.

Steven Bernstein - Diaspora Soul

Słuchanie tej płyty przypomina szaloną wycieczkę, podczas której zwiedzamy krakowski Kazimierz, Nowy Orlean, Kubę a i na Jamajkę na chwilę też wpadamy ;) Wycieczka to, dodajmy, na lekkim haju, no bo właściwie przez cały czas nie bardzo wiemy w którym z tych miejsc tak naprawdę jesteśmy i towarzyszy nam nieustannie kompletny misz-masz. Podróż jest na pewno ciekawa, ale od takiej "karuzeli" można w sumie dostać niestrawności ;-> Steven Bernstein, jeden z ciekawszych trębaczy nowojorskiego downtownu, znany jako lider jajcarsko-jazzowego Sex Mob czy ze współpracy z Lounge Lizards, stworzył bowiem dzieło na wskroś postmodernistyczne. Tradycyjne melodie aszkenazyjskich Żydów (m.in. weselne) ubrał w ciuszki nowoorleańskiego jazzu i okrasił toto jeszcze na dodatek kubańskimi rytmami. Jakby tego było mało ostatnia kompozycja to dubowa wariacja n/t trzeciego utworu (stary patent z wielu punkowych płyt ;-) Bernstein zaprosił do tego projektu sporą grupę instrumentalistów (mamy tu 3 x tenor & 1 x baryton sax., wurlitzer piano, bas, bębny i przeróżne perkusjonalia - konga, marakasy i inne przeszkadzajki). Wyszła rzecz intrygująca, ale jakoś nie mogę się przekonać, że "Diaspora Soul" to wybitna płyta. Gdzieś jest jakiś zgrzyt, coś mi tu nie do końca pasi, i nawet nie bardzo potrafię wskazać co konkretnie. Choć są tu urocze melodie (na dodatek niektóre gdzieś już mi się niechcący obiły o uszy, więc zgodnie z logiką inż. Mamonia powinny mi się podobać :) instrumentaliści są nienaganni, to jednak chyba miałem zbyt wygórowane oczekiwania wobec tej płyty. Długo na nią bowiem polowałem i w końcu wybuliłem grubą kasę w empiku. I po wielokrotnym przesłuchaniu stwierdzam, że jest dobrze, jednak ciągle dokucza mi jakieś uczucie niedosytu. Może tylko o to chodzi, więc nie przejmujcie się zbytnio moim wybrzydzaniem. Mimo, że dla mnie to płyta "tylko" dobra, miłośnicy muzyki klezmerskiej powinni być bardzo zadowoleni z dzieła Stevena Bernsteina, o ile nie przeszkadza im ten stylistyczny melanż. Zresztą sceptycy też mogą spróbowac zmierzyć się z trochę inną interpretacją klezmerskich standardów. Zwłaszcza, że jest na płycie "Diaspora Soul" parę niekwestionowanych hitów, jak chociażby Chusen Kalah Mazel Tov, Mazinka czy Let My People Go. Wiem już, znalazłem dobre określenie, którym można trafnie spuentować te wypociny - TO CAŁKIEM FAJNA PŁYTA.

Armia - Duch

Ja polecałem koledze niżej (cieszę się, że sie spodobało :-) to może dodam też coś od siebie. Znam tą płytę już z 7 lat, kupiłem zaraz po premierze, no i wtedy nie wychodziła z mojego odtwarzacza (już nawet nie bardzo pamiętam jakiego ;-) przez 3 miesiące. Początkowo miałem małe wątpliwości, no bo to Armia już bez Brylewskiego, a Budzyński dostał wtedy ostrego religijnego odjazdu. Te obiekcje szybko minęły, jak usłyszałem w programie "Rock-noc" (pamięta ktoś coś takiego, chyba nawet w czołówce leciał "Niezwyciężony" Armii) utwór z "Ducha" - o ile się mylę otwierający płytę "Inaczej niż zwykle". Wyrwało mnie z butów - czad był sakramencki ;-) Najszybciej jak mogłem pobiegłem do sklepu. Cała płyta okazała się równie dobra. Z tym, że należy się małe sprostowanie, bo kol. Frycu coś wspomniał o punk-rocku. Na "Duchu" z pankowej Armii nie zostało właściwie śladu - tu rządzą ciężkie jak młot kowalski, rwane metalowe riffy made by Acid Drinkers' Popkorn. Z tym, że kompozycje są przy tym całkiem melodyjne, a nawet przebojowe. Co jednak nie znaczy, że czadowo prostackie. Wiele tu zmian tempa, czasem karkołomnych przejść - wyraźne są nawiązania do twórczości... King Crimson. Zresztą sam Budzyński otwarcie przyznawał się do tej inspiracji. Wspominał też, że wielki wpływ na muzykę z "Ducha" wywarła twórczość B. Bartoka, jedego z jego ulubionych kompozytorów. Bo ja wiem... muzyka Armii jest też jakaś taka bajkowa... Inne muzyczne skojarzenia - Prong (ultraciężkie riffy), New Model Army, Dead Can Dance (klimat). Są też cytaty z mojego anty-idola czyli Rogera W. (konkretnie z amused to death, dodam na zachętę ;) ale jestem w stanie im to wybaczyć, tym bardziej, że tu akurat pasują jak ulał ;-) Mimo zmiany składu personalnego i wyraźnemu ciążeniu w stronę metalowego prog-rocka, wciąż słychać, że to jedyna i niepowtarzalna Armia - pewien patos (ale na tyle umiarkowany, że wyjątkowo mi nie przyszkadza, nie ma to na szczęście nic wspólnego z symfoniczno rockową wiochą), charakterystyczna waltornia Banana, a do tego prawdziwy stuprocentowy czad. Naprawdę trudno przy tym usiedzieć. Nie to co teraz nazywamy czadem. KoRn, Limp Bizkit, nu-metal - wolne żarty, toż to nuda, ciężko wysłuchać 3 kawałków bez znużenia mimo, że ci pozerzy-twardziele dwoją się i troją ;-> Armia to moim zdaniem jeden z najlepszych i najoryginalniejszych zespołów czadowych nie tylko w Polsce ale i w skali światowej. A "Duch" to obok "Legendy" ich najlepsza płyta. Miałem wątpliwości co do tekstów, tymczasem "Duch" okazał się szczytowym osiągnięciem Budzyńskiego jako poety. Neoficka żarliwość widoczna jest już w tytułach utworów (Bóg jest miłością, Jezus Chrystus jest Panem), ale poza tym teksty mają po prostu wiele uroku i pełne są niesamowitych i baaardzo różnorodnych skojarzeń i odniesień (Biblia, "Tytus Romek i A'tomek", "Rejs", "Czekając na godota", "Bromba i inni", a wymieniłem tylko kilka). Cóż, gorąco polecam, to jedna z bardzo niewielu płyt z ciężką muzyką, którą jestem jeszcze w stanie wysłuchać w całości nie tylko bez ziewania i zmęczenia ale i z przyjemnością. Choć każdy dźwięk z niej znam w sumie na pamiąć. Moje ulubione utwory to "Bracia bum" (melodyjność) "Bóg jest miłością" (chyba nr 1, porywająca kompozycja, w połączeniu z tekstem naprawdę porażająca sila wyrazu), "Łapacze wiatru" (zwłaszcza taki moment, gdy gitarowa nawałnica sięga zenitu) Aha, speszjal rekomendation to -> KoRnik. Lider Armii - Budzy to przecież poniekąd twój ziomal kolego, jak przypadkiem nie znasz, najwyższa pora to nadrobić ! Nie tylko w hameryce dobrze łoją ;->

The Notwist - Neon Golden

Alternatywna jak i mejnstrimowa prasa rozpływała się w zachwytach nad tym albumem. Czyżby więc faktycznie była to jedna z sensacji 2002 roku? A gdzie tam. Niby wszystko w porządku - ładnie i nowocześnie zaaranżowana muzyka z pogranicza alt-rocka, popu i elektroniki - coś tak pomiędzy Muse a ostatnimi produkcjami Radiohead. Jeśli potraktujemy to jako pop z ambicjami - można powiedzieć, że jest całkiem nieźle. Ale ponieważ obecnie sprzedaje się takie coś jako alternatywę (w MTV można było zobaczyć nawet czasem klip - w okolicach 2 w nocy w programie alt.mtv) to ja protestuję. Taka to alternatywa jak i Smolik ;-) Niestety \"Neon Golden\" w takim przypadku jawi się jako naprawdę smutna banalizacja elementów twórczości kreatywnych artystów lat 90. z kręgu alternatywnego rocka czy progresywnej elektroniki, które zostały spacyfikowane na potrzeby... popu. To jak dla mnie prawie profanacja. Z tym, że (jakby to ująć, żeby być dobrze zrozumianym ;-) w gruncie rzeczy nie chodzi o to, że korzystając z powyższych elementów nie można zrobić dobrego popu. Można to zrobić z b.dobrym rezultatem - tak jak chociażby Jim O\'Rourke na swoich avant-popowych albumach. I jakoś nie przyszłoby mi do głowy używanie przy okazji opisywania jego płyt takich jak \"Eureka\" czy \"Insignificane\" słów typu \"banalizacja\" czy \"profanacja\". Ale do rzeczy - co mi się jeszcze konkretnie na \"Neon Golden\" nie podoba: Po pierwsze - przesadnie ostatnio eksploatowana chłopaczkowato-mazgajowata (nad)wrażliwość, ktora ma niby świadczyć, że to muzyka dla wyrafinowego, bo wrażliwego odbiorcy (syndrom Pink Floyd prościej mówiąc ;-) Po drugie - pretensjonalność. Po trzecie i najważniejsze - płyta podoba się po pierwszym przesłuchaniu (czy nawet kilku pierwszych - staram sie być obiektywny jak mogę ;-) ładne, wpadające w ucho melodie, niezłe aranże (muzycy wykorzystali sporo żywych instrumentów - sax, piano, wiolonczela, kontrabas, choć w sumie jakoś tego nie słychać, płyta brzmi troszkę syntetycznie) ale niestety z każdym następnym odsłuchem jest coraz gorzej. Okazuje się, że król jest nagi. Innymi słowy mamy tu do czynienia z klasycznym przypadkiem dominującego w swiecie pop syndomu \"odwróconej piramidy\" - z zewnątrz ładne, błyszczące opakowanie, ale im bardziej się zagłębiamy w środek tym więcej napotykamy trocin. Ale z racji tego można więc powiedzieć, że \"Neon Golden\" The Notwist to dobra płyta dla tych co nie lubią się zbytnio zagłębiać ;-) Na tle medialnej szmiry to pozycja w sumie nie aż taka zła, jakby to wynikało z mojego przydługiego marudzenia ;-) Nawet dostawiłbym jeszcze pół gwiazdki, jakbym mógł. I tak sto razy to lepsze niż żałosne \"płaczki\" z Muse itp. Jak ktoś lubi takie klimaty - może po tą płytę sięgnąć, myślę, że na pewno się nie zawiedzie. Ja jednak nieśmiało zaproponowałbym raczej jakąś płytę rodaczki chłopaków z Notwist - Barbary Morgenstern. Basia robi w sumie podobną muzykę, jednak wykazuje mimo wszystko trochę więcej inwencji w swoich kompozycjach, a jej tworczość jest bezpretensjonalna i nie nudzi się tak szybko.

To Rococo Rot - Veiculo

Wydany w 1997 roku nakładem City Slang (obecnie pod skrzydłami Virgin) album "Veiculo" tria To rococo rot to bez wątpienia najlepsza płyta z kręgu niemieckiego post-rocka. Moim zdaniem ta pozycja nie tylko deklasuje wszystkich wykonawców z tego muzycznego środowiska (a więc Tarwater, Kreidler, itp.) ale i dzielnie broni się w rywalizacji z najlepszymi wzorcami zza oceanu (Tortoise). Elektro-akustyczna muzyka tej formacji balansuje gdzieś na granicy inspirowanego twórczością Can czy Neu! post-rocka a minimalistycznej awangardowej elektroniki. Transowe kompozycje z "Veiculo" o niemal psychoaktywnych właściwościach są idealnie wyważone - nie ma tu ani jednego niepotrzebnego dźwięku. Ale mimo miejscami mocno ascetycznego charakteru tej muzyki świetnie się jej słucha. Bo z "veiculo" bije jakieś ciepło - to idealny cedzik na ostrą zimę, jaka się u nas ostatnio rozpanoszyła ;-) Niestety coś takiego udało się To Rococo Rot tylko raz, późniejsze ich płyty były albo przebajerowane i przesłodzone (The Amateur View) albo stanowiły już nie tak udaną próbę kontynuacji ścieżki obranej na Veiculo. Taaa... to genialna płyta. Jedna z tych, które poprzestawiały moje zapatrywania na muzykę. Może nawet zmieściłaby się do pierwszej dwudziestki najważniejszych plyt mojego życia ;-) Co ja piszę - na pewno! I, co równie ważne, wciąż wracam do niej dość często - za każdym razem z taką samą przyjemnością. Podczas gdy wieloma płytami z podobnych "klimatów" znudzony byłem już po trzecim przesłuchaniu ;-) Niestety, odkąd City Slang jest pod "opieką" majorsa, ta płyta jest z niezrozumiałych dla mnie względów w Polsce niedostępna. Może jakiś ich (tj. Virgin/EMI) wybitny znawca .... marketingu rzecz jasna, bo nie muzyki przecie, uznał, że to za trudna rzecz dla tępych "polaczków", więc nie ma targetu. A potem są marudzenia, że ludzie kopiują. Ech, co za czasy...

Lambchop - What another man spills

Hmmm... chyba lepiej bym zrobił, jakbym napisał, że mi się nie podoba, bo jak napiszę, że mi się podoba to ci, którzy przypadkiem czytali jakieś moje poprzednie opinie o płytach i w związku z tym wydaje im się, że znają moje gusta... raczej po tą płytę nie sięgną ;-) Ale nic na to nie poradzę - płyta mi się podoba. I to nawet bardzo. Choć dziwię się sobie, no bo jakże to tak... słuchać country :) obciach przecie! Wieloosobowy ansambl muzyczny Lambchop pod wodzą Kurta Wagnera pochodzi bowiem z Nashville, no i to słychać wyraźnie - inspiracje country czy szerzej sprawę ujmując - muzyką z południa USA są tu ewidentne. Ale efekt końcowy trudno już tak serio mówiąc zaszufladkować jako country - bo mamy tu i echa folku i kapke alternatywnego rocka. No i jak na mój gust muzyka Lambchop będzie zbyt wyrafinowana dla przeciętnego kowboja ;-) Ale wybaczcie - na country to ja się zbytnio nie znam, sorry... Mimo to uważam, że miłośnikom tego gatunku opisywana tu płyta powinna się spodobać. Zresztą nie wyobrażam sobie, że komukolwiek może nie przypaść do gustu. Piękne melodie, wyśmienite kompozycje i aranże (smyki, dęciaki) no i ten charakterystyczny łamiący się głos Kurta W. - po prostu nie można się oprzeć urokowi tej muzyki. Płyta ma duży rozrzut klimatyczny - subtelne, liryczne kawałki sąsiadują z naprawdę czadowymi (jak na Lambchop). A każdy jest prawie równie dobry. Generalnie nie przepadam za tego typu "ładną", może nawet zbyt ładną i przesłodzoną muzyczką, kurcze... w czym więc tkwi fenomen mojej sympatii dla Lambchop doprawdy nie wiem. Jeszcze mała dygresja - szkoda, że ten zespół zyskał rozgłos i uznanie krytyki jako i fanów dopiero przy następnym albumie "Nixon" (który zdobył zresztą drugie miejsce w muzycznym podsumowaniu roku 2000 w naszym kochanym chyba jeszcze wtedy "Audio" ;-) Moim zdaniem bowiem jest to płyta naprawdę dobra, ale o klasę gorsza niż "what another man spills". A już naprawdę na koniec smutna konstatacja - ech, czemu trudno uświadczyć tak dobrego popu w radiu... (nie ma się w sumie co dziwić, dla g(ł)ówno-nurtowych mediów artyści pokroju lambchop to jest głęgoka alternatywa)

Vangelis - Oceanic

Płyty Vangelisa mają taką ciekawą prawidłowość, że tytuł płyty pozwala domyślać się z czym spotkamy się na płycie. Nie inaczej jest w przypadku albumu "Ocanic" wydanego w 1996 roku. Jest to jedna z płyt artysty z okresu tworzenia spokojniejszych klimatów, wręcz pozwalających na chwile relaksu i odprężenia. Płyta zdecydowanie z muzyką która kojarzy się z oceanem - szum fal, śpiew syren. Vangelis zadbał o to aby nie mylić płyty której dobrze się słucha, wciąga słuchacza i pozwala przy niej odpoczywać z "płytą do spania" - pojawiają się dźwięki nie pozwalające zasnąć, ale są one subtelne i przy okazji nie odrywają od słuchania w spokoju.

Jazzyfatnastees - The Once and Future

To pierwsza płyta tego duetu, ukazała się w Polsce bardzo późno jak na datę zagranicznego wydania. Dodatkowo dość ciężko ja dostać na półkach sklepowych. Płytę ta można wrzucić ? hmm, postawić na półce przy takich wykonawcach jak Erykah Badu i jej podobnych. Muzyka dla osób lubiących spokojny soul z tzw. bitem i trochę rapującymo-mruczaco dwoma czekoladkami: Mercedes Martinez i Tracey Moore. Panie z pełna gracja prezentują nam bardzo ciepłą i pełna sex'apilu muzykę. Wspaniale wokalnie wykonane wszystkie utwory - ciężko żeby nie wpadły w ucho. Przy akompaniamencie wiolanczeli i pianina potrafią być bardzo liryczne. Wyborna płyta na wieczorne spotkania lub jako tabletka na głowę po meczącym dniu.

Sławek Jaskułke - Sławek Jaskułke Trio

Posilę się przy opisie tej płyty informacja ze strony wydawcy Allegro Art.: "Płyta jest rejestracją znakomitego koncertu, który miał miejsce na festiwalu Gdynia Summer Jazz Days 2001. Jednocześnie jest to debiut Sławka Jaskułke jako lidera zespołu i autora projektu muzycznego. Solidnego wparcia w dwóch utworach udziela Sławkowi gość koncertu - Maciej Sikała" Trzeba przyznać, ze muzyka jest naprawdę bardzo, bardzo ciekawa. Najważniejsze, ze jest swobodna i żywa - to chyba można każdemu dobremu, młodemu muzykowi "zarzucić". Czuć, ze SJ gra ja bez żadnego stremowania i sprawia mu to dużą radość i przyjemność. Co dziwne nie są to łatwe melodyjnie czy rytmicznie utwory, które jest prościej grać młodym muzykom. Bardzo ciesze sie, ze mamy takiego pianiste, który tak gra. Na płycie znajdują się tez 2 utwory M.Sikały. Tu trzeba sprawiedliwie postawić sprawę. Młodzi muzycy lub zaczynający musza moim zdaniem mieć przy sobie jakąś pomocna dusze. I ta dusza na tej płycie jest M.Sikała. Jak to się mówi w kręgach muzycznych SJ jest tzw. czarnym koniem polskiej pianistyki jazzowej. I niech tak będzie, bo polski jazz to jest to, co kocham najbardziej. Płyta bardzo ciekawa i godna polecenia, ze względu nawet na cenę 30zl, w której jest już koszt wysyłki z wydawnictwa !!!

Keith Jarrett - Changeless

Ciężko mi pisać o tej płycie ? nie wiem czy to, co napisze po kolejnym odsłuchu tej płyty nie zmieni się. Jest to dla mnie bardzo osobista płyta - nie wiem czy będę umiał z Wami podzielić się tym, co na niej jest. Jak ona działa na słuchającego? Czy wywoła takie doznania i podobne emocje? Nie wiem ... Już od pierwszego utworu zostajemy porwani do szalenczego tańca i wierzcie mi nie wiem czy ja wytrzymam do końca, jest naprawdę ciężko i te tempo potrafi wręcz wykończyć... majstersztyk. Po tańcu mamy 15 i pół minutową przerwie - to ta przerwa jest dla mnie głębia tej płyty. Jest czymś, co mnie dotyka bardzo głęboko. Endless - tytuł sam mówi za siebie. Gdyby na tej płycie znajdował się tylko ten utwór dalej uważałbym ta płytę za najbardziej emocjonalna płytę, jaka posiadam i słyszałem. Nie wiem, co KJ siedziało w duszy jak pisał ten utwór - bo każdy może go inaczej widzieć, ale jeszcze czegoś takiego nie przeżyłem słuchając muzyki. Ten kawałek dotyka mojego dna. Myślę, ze mogę go tylko słuchać sam. Moim marzeniem jest znaleźć osobę, która poczuje to samo, co ja przy słuchaniu tej płyty. Na płycie mamy jeszcze 2 inne utwory ... Lifeline i Ecstacy, cóż mogę powiedzieć ... chyba tylko to, ze Keith Jarrett i jego muzycy naprawdę potrafią zagrać na ludzkich uczuciach - uwierzcie. Nie polecam nikomu tej płyty. Nikomu, kto nie umie czerpać z muzyki cos więcej niż tylko muzykę.

Jacek Kochan - Monorain

Nie wiem, czemu, ale płyta zawsze kojarzy mi się z takim jazzowym pociągiem. Wsiadamy na pierwszej stacji i kończymy na ostatniej "Slow train coming" - wybitny kawałek. W trakcie jazdy przesiadamy się, co stacje. Raz w CBC Studio Montreal - Kanada, drugi to w Studio Chróst Sulejuwek - Polska. W pociągu, któremu znakomicie rytm wytycza J.Kochan jada bardzo uznaje osobistości. Polska: P.Wojtasik, A.Pierończyk, S. Kurkiewisz, G.Nagórski. Goście zagnianiczni: M.Donato, A.Leroux, J.P.Zanella. Tylko nie myślcie, ze to taki nowoczesny, cichy, elektryczny pociąg - NIE !!!Wyobraźcie sobie wielki, ciężki, czarny parowóz, który raz z gracja balernicy ciągnie 1000 wagonów, raz sapie jak tysiąc atletów, a jak wjeżdża na stacje nikt nie może oderwać od niego oczu ... hmm uszu :)) - przejażdżka i doznania wręcz niezapomniane




×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.