Skocz do zawartości

944 płyty

Mercury Freddie - Mr Bad Guy

Musze zgodzic sie z poprzednia opinia, ze pierwszy utowr na plycie jest malo zjadliwy aczkolwiek da sie do niego przyzwyczaic. (Ostatni zas IMHO swietny - czule slowka). Cala plyta zawiera sporo hitow obrabianych na antenie radiowej. Z mniej znanych udany pastisz wytworow Queen czy reagge-blues kawalki nadajace sie do pubu. Mimo, ze dobrze sie tego slucha razi dretwe zaangazowanie sie muzykow studyjnych do tej produkcji. Jakby polkneli kije. No i mimo wysilkow wokalisty i niezlych w gruncie rzeczy kompozycji plyta razi plastikowym opakowaniem. Szkoda. W koncu czuje sie przeciez dotkniecie geniuszu.

Eric Clapton - From The Cradle

Fajowa płytka istotnie, szczególnie na tle popowego szajsu, jakim raczył był nas boski Eryk. Powrót do źródeł, szkoda że tak późno. Ciekawe klimaty i standardy na nowo. Warto posłuchać.

Bob Dylan - Live:1961-2000

Płytkę również nabyłem dość przypadkowo, a to ze względu, że większość tych nagrań już znałem wcześniej. Dla fanów bez zaskoku, reszta może sprawdzić, co oznacza fenomen Boba na tle czterech dekad. Minusem płyty oprócz trudnej dostępności, ceny jest fakt, iż jest nierówna i stanowi typowy przykład składanki. Mimo to warto.

Elton John - SONGS FROM THE WEST COAST

Płyta Songs from the West Coast została wydana w 2001. roku i jest jak narazie przedostatnią płytą brytyjskiego artysty. Album składa się z dwunastu piosenek utrzymanych w "typowym" dla Eltona popowo-rockowym stylu z elementami bluesa (Wasteland). Już po pierwszym odsłuchaniu płyty ma się świadomość, że jest to album na pewno bartdzo udany, a po kolejnych przesłuchaniach wiadomo, że najlepszy w całymk dorobku Eltona Johna. Na płycie znalazło się niebezpiecznie dużo utworów bardzo dobrych - można jej słuchac od początku do końca bez omijania niektórych tracków, w zasadzie ciężko znaleźć najlepszą i najsłabszą pionsenkę. Mnie najmniej podoba się "I want love", choć zdaniem ekspertów jest to jedna z dwóch najlepszych na tej płycie, więc pewnie się nie znam. Która podoba mi się najbardziej - nie wiem: bardzo lubię chyba "American Triangle", "Original Sin" czy "This Train Don't Stop There Anymore", ale wszystko zależy od humoru (jak zwykle przy słuchaniu muzyki). Zaletą wszystkich tych piosenek jest jak zwykle wspaniała muzyka i aranżacja, charakterystyczny wokal Anglika i, oczywiście teksty, które jak zwykle w przypadku tego artysty są nieco bardziej ambitne niż te znane z większości obecnie tworzonych utworów składające się z dwóch zdań powtarzanych w kółko w rytm disco. To zresztą od zawsze składało się na niepowtarzalność i "magię" Eltona Johna, które dały mu rzesze fanów na całym świecie. Nie bedę się tu bawił w opisywanie poszczególnych utworów, bo nie umiem :), radzę samemu posłuchać. Ta płyta to absolutnie obowiązkowa pozycja dla fana Eltona Johna. poleczm także każdemu, kto, lubi po prostu dobrą muzykę z gatunku pop, sądze, ze nie będzie zawiedziony - płyta jest fantastyczna.

Elton John - Peachtree Road

Peachtree Road jest najnowszą płytą Eltona Johna wydaną w roku 2004. Podobnie jak poprzednia Songs from the West Coast zawiera 12 piosenek. Styl: oczywiście typowy dla Eltona, choć tym razem właściwie jest to typowa płyta popowa, bez rockowych naleciałości znanych z wcześniejszych albumów artysty. Bardzo wysoki poziom poprzedniej płyty podwyższa nieco oczekiwania w stosunku do nowego albumu, jednakże jak się okazuje płyta nie spełnia do końca tych oczekiwań. Album Peachtree Rd nie jest już tak udany jak poprzedzający West Coast, czyli właściwie nieco rozczarowuje, choć gdyby został wydany parę lat wcześniej pewnie sprawiałby znacznie lepsze wrażenie. Mimo drobnego rozczarowania, muszę przyznać, ze album jest udany - niektóre piosenki naprawde mogą się podobać, choć są też dwie czy trzy, za którymi po prostu nie przepadam. Jak zwykla w przypadku Eltona bardzo dobra jest muzyka, choć brakuje troche"błysku", który można znaleźć w poprzednim albumie. Ale w końcu nie każda płyta moze być fantastyczna. Czy warto kupić? Zdecydowanie tak, bo znajdzie się tu parę utworów, w których można się "zakochać". Jest to w sumie dobry album, choć chwilami nieco nudny - raczej nie do słuchania od poczatku do końca. Polecam oczywiście fanom Eltona Johna. Pozostałym, którzy chcieliby spróbować - radzę dokładnie posłuchać w sklepie.

Cassandra Wilson - Blue light 'til dawn

Kilkanaście utworów różnych twórców, różnych czasów a jednak nierozerwalna harmonijna całość. Po prostu Cassandra. Piękne w swojej prostocie tło muzyczne. Wszystko tu występuje we właściwym miejscu, czasie i przestrzeni. Po prostu Cassandra. A to niezwykłe splecenie wielkomiejskich niebieskich tęsknot z korzennymi odgłosami dzikiego kontynentu? Po prostu Cassandra. Sankofa, utwór siódmy na płycie zaledwie 2,02 minuty należące do trzech głosów a cappella. Trzy głosy: młodej dziewczyny, Cassandry i jakiegoś wokalisty. Ależ nie, to tylko złudzenie. To tylko Cassandra, niezwykła Cassandra. Ona, jak mało kto lub raczej jak nikt inny Niespełna rok temu ktoś do mnie powiedział: -"Głos Cassandry jest ewidentnie darem niebios albo piekieł. Jak kto woli" A którą wersję Wy wolicie?

Eric Clapton - From The Cradle

Sądzą, że tą płytą pan Clapton chciał podkreślić swoje rozluźnione koneksje z muzyką bluesową. Stronę muzyczną można ocenić z dwóch stron: Po pierwsze strona instrumantalna jest dobra. Charakterystyczne solówki Claptona nawiązują do klasycznej linii białego bluesa. Widać, że wykonawca czuje się w nim dobrze. Słucha się ich dużą przyjemnością. Po drugie strona wokalna. Wszystko jest dobrze do momentu gdy Clapton nie stara się zbyt silnie wyrazić ekspresję płynącą z tego gatunku muzyki. Chwilami wpada w niezbyt strawne przejaskrawianie. Widać przestrzeń dzieląca go od czarnych klasyków gatunku. No i ogólnie: płytka jest fajna i słucha się jej przyjemnie, choć widać pewne ale.

Cassandra Wilson - Blue light 'til dawn

Najlepsza, najbardziej czarna, najbardziej zmysłowa i najbardziej bluesowa płyta w dorobku Cassandry. Dla fanów i nie tylko, dla wszystkich wrażliwych na "damskie wokale w kolorze black" pozycja obowiązkowa! A "Come On In My Kitchen" R.Johnsona po prostu jest wspaniałe!

Abra Moore - Strangest Places

’Strangest Places’ Abry Moore to chyba jej debiut – 1997. Sa plyty nieznane nieznanych wykonawcow ale wyrozniajace sie. To jedna z takich plyt. Nagrana w Texasie jest plyta wybitna pod wieloma wzgledami. Glos Abry Moore przykuwa uwage – dziecinny, nieco matowy ale zaskakujaco spojny w barwie niezaleznie od tego, czy pani spiewa akurat bardzo wysoko czy smeci w niskich rejestrach. Do tego fantastyczne tlo muzyczne, w ktorym pobrzmiawaja echa Nirvany, czasami delikatnego indie, chwilami oldskulowe brzmienia lat 70-tych. Niezwykla mieszanka swiadczaca o imponujacej erudycji muzycznej (glownie gitarzysty). Bardzo polecam ta plyte wszystkim milosnikom rocka w wydaniu kobiecym. Jest zadziornosc i agresja ale i smecenie o deszczowym New Yorku. Wszystko w klasie A. Kompozycje maja fantastyczne melodie a pomyslow na wykonanie bylo naprawde sporo. Z podobienstw - moze Eddie Brickell, moze Sheryl Crow?

Leona Naess - Comatised

’Comatised’ Leony Naess trudo sie kwalifikuje. Plyta wypuszczona na rynek w 2000 roku spotkala sie dobra opinia krytyki ale nie sprzedawala sie rewelacyjnie. Za trudna? Panie Leona chodzi wlasnymi drogami aczkolwiek brzmienie jest rockowo-popowe. Moze zawazyl malo wyrozniajacy sie glos wokalistki? Moze zawile prowadzenie melodii? W kazdym razie ta poetycka plyta operujaca jednak dosc ostrymi srodkami nie znalazla wielu wielbicieli, a szkoda. Kilka piosenek jest przepieknych, ma znakomite melodie i sluchajac wieczorem budzimy sie rano z Leona Naess nucaca nam w glowie. Wyrozniajaca sie ‘Chosen Family’ – piekna ballada przy gitarze akustycznej. Swietne do nucenia ‘Lonely Boy’ czy ‘Charm Attack’. Leona Naess jest jezeli chodzi o popularnosc II liga w show-businesie. Ale jej plyty zdecydowania wykazuja wybitne uzdolnienia. Utalentowana pani, ktora potrafi swoje widzenie swiata przekuc na piosenki.

Paul McCartney - Off The Ground

’Off The Ground’ nagrano w roku 1993. Plyta zawiera wiele chwytliwych piosenek ale zostala dosc rowno zjechana przez krytyke. W sumie troszke racji jest w tym, ze piosenki tekstowo banalne, czasami moze nawet drazniace – kogo obchodzi los malpek uzywanych do testowania kosmetykow ubrany w skoczny przeboik? Albo piekny jak ikona mlodzieniec na swym Harleyu uciekajacy ukochanej po dlugich i prostych odcinkach? Mimo to dzieki swietnym melodiom plyty slucha sie z przyjemnoscia. Wazne takze, ze Sir Paul nie pograzyl sie w tak lubianej przez siebie sierzmiennej instrumentacji i dopracowal brzmienie kazdego utworu. To sie chwali.

Anglagard - Epilog

Cudna muzyka- Poprostu maestria, jednak jest to naprawde odmienne granie od innych 'szwedów' takich jak Anekdoten czy Paatos, lecz można wyczuć wiele wspólnych cech łączących te grupy (mellotrony, połamane rytmy i mnóstwo dobrych pomysłów na utwory). Napewno jest to grupa bardziej 'progresywna' (sic!) Słuchając tego jesteś jakby w upiornym cyrku, czasem w lesie, czasem sam w domu jedynie przy ledwo tlącej się świeczce. Płyta jest krótka niestety, każdy utwór niemal zaczyna sie spokojnie,muzycy łagodnie wprowadzają Cię w ich świat aby potem pokazać, że wcale nie jest tak delikatnie i sielankowo(fenomenalnie klimatyczne partie fletu i klawiszy), jest wręcz odwrotnie-mrocznie, zimno i przedewszystkim nerwowo.Długich i stabilnych melodii tu nie uraczysz- zespół kreuje klimat raczej poprzez długie i rozbudowane kompozycje pełne i skomplikowanych zagrywek gitary elekrtycznej , świetnie przesterowanego basu, mellotronu, fortepianu(zapewnie elektrycznego) i fletu, który momentami zdaję się przypominać brzmienie fletu Iana Andersona (może to głupie skojarzenie, nie wiem). Super, warto mieć. Jeśli lubisz Anekdoten, King Crimson z okresu 'Języków skowronka' to nie zawiedziesz się z pewnością na Anglagard.. Dodam, że album został wydany w 1994 roku i jest drugim, ostatnim albumem studyjnym tegoż bandu. Koniec bredni ;)

Tool - Lateralus

Do fanów Tool nie należę, nie słyszałem więcej jak 3 ich płyty, ale tak zrobiła na mnie spore wrażenie. To nie jakieś ciepłe kluchy rokwe, ale przyzwoite łojenie. Być może, jak poprzednicy piszą, słychać nawiązania do wcześniejszej twórczości grupy jak i zespół czerpie ze swoich sławnych poprzedników jednak nie jest to dla mnie przeszkodą. Płyty słucham z przyjemnością i zaangażowanie.

Tool - Lateralus

Jedna z moich ulubionych ostrych płyt - żadne pitu, pitu - jeno ostre granie, utwiory wzajemnie się zazębiają tworząc cudnie spójną całość. Pozycja obowiązkowa dla miłośników łojenia, ale i konwenconalny, spokojny audiofil powinien znaleźć tu coś dla siebie.

Cock Robin - First Love Last Rites

First Love Last Rites zespolu Cock Robin jest plyta na pewno drugoligowa. Zespol porownuje sie do Roxy Music ze wzgledu na brzmienie instrumentacji. Przyziemne glosy wokalisty i wokalistki zmieniaja jednak dramatycznie ostateczne wrazenie. Takze subtelne krajobrazy muzyczne malowane przez Roxy Music sa w przypadku Cock Robin znacznie uproszczone. Mimo to plyta jest znakomita w sluchaniu. Pulsujace rytmy wyjete na zywca z muzyki funk calkiem dobrze daja sie implementowac w art rocku. Wolne utwory sa takze pelne nastrojow i ladnie rozplanowane w przestrzeni. No i najwazniejsze – duet ma pomysly na kilkusekundowe chwile oczarowania. Na tej plycie z pewnoscia jest kilka magicznych momentow i dla nich warto kupic ta plyte. Generalnie jest sporo pasji, emocjonujce teksty o milosci, chwilami sympatyczny patos. Doskonala plyta do sluchania wieczorem kiedy za oknem nijako. Cock Robin moze wowczas wykreowac nam w pokoju inny swiat, moze troche posepny, moze to muzyka dla smutasow ale cos w niej jest.

Delunsch - Traviata

Chyba po raz pierwszy mogłem bez zniecierpliwienia obejrzeć „Traviatę” w całości, bez przerwy. Na scenie nie było nic zbędnego, wszystko było podporządkowane upływowi czasu i ekspozycji postaci. Praca operatora Arte (producent samego nagrania) jest świetna - zbliżenia i praca kamery odpowiednia i podporządkowana ściśle akcji/muzyce. Jest to inscenizacja nie umieszczona w konkretnym czasie czy epoce. Na całą scenę i aktorów rzutowany jest z różną intensywnością obraz podróży nocną drogą i deszcz. Robi to wrażenie ciągłego upływu czasu - którego bohaterowie mają coraz mniej a akcja zbliża się do nieuchronnego końca. Tworzy to silny fatalizm akcji który pasuje do fabuły. Tutaj jest wielki plus dla Mireille Delunsch – solidne wykonanie wokalne i świetna gra wpleciona w pomysł reżysera. Nie ma tutaj przesadnej epatacji tylko współcześniejsze świadome przeżywanie emocji – coś na kształt psychodramy. Młodego Germonta zaśpiewał Matthew Polenzani – odstawał od Delunsch ale dobrze wykonał swoje zadanie, starszy Germont został zagrany przez Zeljko Lucica – ciekawie stworzona postać, nieco archetypiczna jak u Freuda co dobrze wplata się w spektakl Mussbacha. Poza tym dobrze zaznaczono postacie tła - pozbawione twarzy. Jest to Verdi współczsny, bez zbędnego i martwego w naszych czasach tradycyjnego aparatu ekspresji. Yutaka Sado prowadzi orkiestrę dość przezroczyście, nie stara się narzucić śpiewakom własnej wizji i wplata się w stronę dramatyczną gdzie jest dopełnieniem tego co zrobił reżyser. Niecodzienne podejście, muzyka w roli sługi dramatu co w przypadku włoskiej opery mogłoby być żartem gdyby nie to że za reżyserię wziął sie Mussbach – człowiek który reanimował wartość sceniczną „Traviaty” opartą przecież na „Damie kameliowej” Tołstoja.

David Bowie - Outside

’Outside’ wydana zostala w 1995 roku. Z Davidem Bowie nigdy nie wiadomo, czy trafi sie na pop, rock, zakrecona elektornike czy trawienie nowych tredow. Tym razem zachodzi ostatni przypadek. Osobiscie nie lubie jego plyt probujacych ambitnie podreperowac techno czy trip-hop. Niestety, ‘Outside’ dokladnie wpasowuje sie ten nurt. Pomysl jest niezly – historia kryminalna, troche dialogow, urban jungle. Wkladka plyty zawiera zdjecia odcietych palcow, prosektorium z kobieta pokryta watrobami i plucami, krwi wiecej niz na filmach z panem Stalone. Pierwsze sluchanie wypada nawet interesujaco ale plyta nie ma sily – brak melodii, chwytliwych przebojow. Zamiast tego przyciezkawe drazenie pomyslu. Bowie chyba sam zdal sobie sprawe, ze wszedl w slepa uliczke i ta plyta nie znalazla kontynuacji (o ile nie liczyc dalekich koneksji rownie slabej ‘Eartling’). Jeden z tych knotow, ktore moze i szanujemy ale na pewno nie sluchamy zbyt ciezko. Nie polecam przypadkowych sluchaczom Davida B.

Stiff Little Fingers - Guitar and Drum

‘Guitar and Drum’ to niezly tytul dla plyty Stiff Little Fingers. Sklad klasyczny: 3 gitary + bebny. Muzyka? Klasyczna ale na ostro. Cos jak lagodniejszy System of The Down lub ostrzejsze The Beatles w stylu ‘Helter-Skelter’ czy ‘Everybody's Got Something To Hide Except Me And My Monkey’. Plyta jest po prostu niesamowita. Zespol malo znany, nudna okladka z odstraszajaca informacja ‘established 1977’ a granie fantastyczne. Dobry wokalista, piekne lojenie w idealnej harmonii brzmieniowej co zdarza sie rzadko (doskonale z tym sobie radzi np. ‘Oasis’ czy ‘Tom Petty and the Heartbreakers’). Piosenki porywaja od pierwszych taktow i tak do konca. Tzw. wolne utwory sa na tej plycie wciaz pelne zywotnosci i energii. Wspanialy przyklad mainstreamowego grania rocka bez napuszania sie i siegania po tanie chwytu. Bezwzgledna rekomendacja. Jedna z ostatnich plyt jakiej bym sie pozbyl.

Sugar Ray - In The Pursuit of Leisure

‘W pogoni za wolnym czasem’ - 2003 - jest pozycja ze wszechmiar godna polecenia jezeli ktos ma w planie wypelnienie wolnego czasu rodosna tworczoscia muzyczna. Plyta Sugar Ray nadaje sie w 100% na letnia balange. Seks niewykluczony skoro pozycja numer 5 ma tytul ‘It’s so easy fucking all night’ ;-) Reszta takze dosc rozbierana i swobodna. Muzycznie jest to party coctail z duza iloscia rytmu i latwo wpadajacych w ucho melodii. Jezeli ktos zna wczesne dokonania Sugar Ray w stylu metalowym tu znajdzie muzyczke popowa, czasami funkowo-soulowa a z metalowego blichtru pozostaly tylko mocne pociagniecia na gitarach. Co warte zauwazenia – plyta nie konczy sie po trzech chwytliwych kawalkach ale trzyma poziom do konca. Jako ECD zawiera sloneczne videoclipy a chlopcy sa wyjatkowo przystojni (no przynajmniej dwaj ;-). No i niech nie myli was okladka – meksykanskie stroje, sombrera, spodnie z lampasami, trabki – tego na tej plycie nie ma w sensie muzycznym. To tylko bliskosc Hollywood.

Aretha Franklin - So Damn Happy!

’So Damn Happy!’ Aretha Franklin nagrala w 2003 roku. Po wrzuceniu do odtwarzacza po pierwsze zostajemy wcisnieci w fotel – porcja dynamiki porazajaca. Aretha i Tina Turner sa w siostrami co do ekspresji a takze potega glosu jest powalajaca. Roznica w barwie i repertuarze – Aretha przyciagana jest silniej przez jazz. ‘So Damn Happy!’ zawiera nowe piosenki, w tym 2 samej A.F. (tytulowa, a jakze). Instrumentacja jest dosc bogata, chorki pierwszej klasy i doskonale, dynamiczne nagranie z blachami. Armata jednym slowem choc trzeba przyznac, ze sa i spokojniejsze utwory. Takie plyty jak ta kupuje sie jednak zwykle po prostu dla wykonawczyni, ktora nie opuscila sie i trzyma forme jak za dawnych czasow. Przyczepic sie jednak musze do jednej sprawy. Nie wiem co to jest ale wielu starszych wykonawcow wyjmuje swe sztuczne szczeki do spiewania i to niestety obniza ocene. Aretha Franklin dolaczyla tu do Barry Whita czy Tony Bennetta i chwilami slychac zamiast dajmy na to ‘zawojowalam’ ‘safojofalam’. Szkoda. Moglo byc bez skazy.

  • Najnowsze wszędzie

    faq


×
×
  • Dodaj nową pozycję...

                  wykrzyknik.png

Wykryto oprogramowanie blokujące typu AdBlock!
 

Nasza strona utrzymuje się dzięki wyświetlanym reklamom.
Reklamy są związane tematycznie ze stroną i nie są uciążliwe. 

Nie przeszkadzają podczas czytania oraz nie wymagają dodatkowych akcji aby je zamykać.

 

Prosimy wyłącz rozszerzenie AdBlock lub oprogramowanie blokujące, podczas przeglądania strony.

Zarejestrowani użytkownicy + mogą wyłączyć ten komunikat.